Relacja: 130km Super Trail -Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich 2021
Biegnę dalej. Robi się coraz ciemniej i trudniej mi dostrzec wystające korzenie. Zatrzymuję się w tym szaleństwie i patrzę w niebo, na którym zaczynają pojawiać się miliony gwiazd. Jest pięknie. Włączam czołówkę i ruszam przed siebie czując chłód nocy, nieświadoma wysiłku, który czeka mnie przez następne 20 godzin.
Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich to nasze polskie Chamonix!
Od ładnych kilku lat wybierałam się do Lądka-Zdrój na DFBG, ale jakoś nigdy nie mogło "zagrać". W zeszłym roku planowałam start na dystansie 130km, ale nie za bardzo odpowiadała mi wersja covidowa zawodów i uznałam, że lepiej będzie przenieść to na 2021. Nie żałuję, było bombowo!
W 2021 odbyła się IX już edycja 4-dniowego święta dla biegaczy, którzy zjechali z przeróżnych stron Polski (i nie tylko) by w Kotlinie Kłodzkiej oddać się błogiemu katowaniu nóg, wystawić psychikę na próbę i przede wszystkim cieszyć się bieganiem w pozytywnym środowisku zakręconych ludzi.
Organizator przygotował 8 różnych biegów, które odbywają się od czwartku do niedzieli. Dla upartych nie ma problemu, by wystartować w kilku. Dla największych twardzieli czeka Bieg 7 Szczytów, czyli 240km wyrypka, a na lekki rozruch i dla początkujących - 10km bieg charytatywny w niedzielę.
Lądek-Zdrój zamienia się w mekkę dla biegaczy. Park Zdrojowy ze startem/metą biegów, biuro zawodów w Domu Zdrojowym, specjalnie przygotowane pole namiotowe na ul. Leśnej... A do tego napływający bez końca kolejni biegacze, wymęczeni po biegu i Ci nabuzowani adrenaliną nadchodzącego startu.
Przyjechaliśmy do Lądka w czwartek w okolicach południa, aby móc odebrać pakiet startowy. Nie tylko my chcieliśmy załatwić sprawę od razu, bo ustawiła się spora kolejka do Domu Zdrojowego - sprawnie poszło, w przeciągu 15 min wychodziliśmy już w stronę pola namiotowego. Startowałam z numerem 2015. Dodatkowo, dostaliśmy numerek na namiot (4) - dla osób startujących nocleg na polu był całkowicie darmowy, dla osób towarzyszących to koszt 10zł/dzień.
Rozstawiliśmy namiot kilka minut przed burzą (ufff). W czwartek jeszcze było sporo miejsca na polu, więc wybraliśmy sobie miejsce na "drugim tarasie" (od ulicy Leśnej były 3 główne poziomy) - prysznice i toalety znajdowały się ok 200m w dół zbocza oraz przy samej ulicy Leśnej. Auto musiało zostać na dolnym lub górnym parkingu, nie było możliwości wjechania. W kolejnych dniach wiele osób rozbijało się pod samymi stawami na "nieoficjalnym" polu namiotowym, gdzie dojście do łazienek było krótsze, a samochody mogły stać przy namiotach.
130km Super Trail: trasa i przewyższenia
Zapisując się 2 lata temu na Super Trail, miałam zamiar przebiec coś pomiędzy 100km, a stumilowcem. 130km był niezłym kompromisem. Słyszałam, że ST nie należy do najbardziej wymagających tras ze względu na przewyższenia (nieco ponad 4000m), ale popalić dają długie odcinki asfaltowe (prawda!).
Trasa przebiega Masywem Śnieżnika, Rowem Górnej Nysy, Górami Bystrzyckimi aż po Góry Stołowe. Jeśli chodzi o nawierzchnię - początkowe 50km to przede wszystkim miękkie leśne ścieżki, trochę wystających korzeni i kamienie.
Fakt, Śnieżnik to jedna wielka góra kamieni. Od 50km aż do Jagodnej sporo asfaltu (stanowczo za dużo, ale co zrobić), szutr, ale kilka kilometrów leśnych ścieżek zaliczymy. Do Spalonej szutr, a do Zieleńca asfaltowo-szutrowo-leśno, niezbyt górzyście. Sporo torfowisk po drodze. Do Duszniki-Zdrój biegniemy rozpadającą się asfaltową drogą, a najbardziej leśno robi się na samej końcówce, czyli ostatnie 17km do mety.
PRZED biegiem
Czy się stresowałam? Nie za bardzo. Przyjechałam na pełnym luzie, zwłaszcza, że od 4 dni byliśmy już w Kotlinie Kłodzkiej na urlopie i nie docierało do mnie, że będę gdziekolwiek startować. Nocowaliśmy w namiocie lub w agroturystyce, a dzień przed startem zdecydowaliśmy się na fensi-szmensi zakwaterowanie pod Śnieżnikiem, aby dać sobie odrobinę luksusu (za niecałe 170 zł za dwie osoby, więc polecam 🙃 ) przed czekającymi nas wyzwaniami - mnie biegowymi, Rafała jako support.
Przed biegiem ważne było, by za dużo już nie łazić, a tym bardziej nie biegać. W niedzielę miałam ostatni 15km bieg (po Wrocławiu), a przez kolejne 3 dni to były 5-7km spacery po Górach Stołowych. Bardzo przyjemnie. Czułam się zregenerowana. Zwłaszcza, że przez cały tydzień spałam po 8-9h każdej nocy. Naprawdę dobrze się czułam.
Start odbył w czwartek o godzinie 17. Ok 15:30 zrobiliśmy makaron z pesto, kukurydzą i vege gyrosem (biedronka się kłania), a potem zaczęłam się ogarniać - wzięłam zimny prysznic, przebrałam się, posmarowałam stopy sudocremem i obkleiłam plastrami na odciski (które notabene NIC nie dały, chyba jeszcze pogorszyły sprawę, ale o tym później ...). O 16:45 wyruszyliśmy do Parku Zdrojowego, skąd startowałam.
3...2...1... START!
Do momentu startu, kompletnie nie czułam, że faktycznie będę biegła kolejne ultra. Jestem w Parku Zdrojowym wraz z setkami innych nabuzowanych adrenaliną biegaczy dystansu 130 i 240km. Od godziny 17 do 18 można wystartować w dowolnym momencie, każdemu czas liczony jest indywidualnie.
Zaczynamy! Lecę. No i ... korek. Jak to na początku bywa, w wielu miejscach było zbyt wielu biegaczy i wolno posuwaliśmy się naprzód, często jeden za drugim przez krzaki, pomiędzy skałami ... aż ścieżki leśne nie pozwoliły na większą swobodę.
Pierwsza godzina mija ... nie jestem głodna. Mam jeszcze brzuch pełen pesto - jeść, czy nie jeść? Decyduję się nie jeść i dopiero po 2 godzinach wciągam mus owocowy. To był dobry wybór. Czuję się super.
Pierwsze 35km górskiej sielanki
Mijam Przełęcz Gierałtowską, gdzie znajduje się pierwszy punkt, na 9km z czasem 1h20 min. Fajnie, trzymam się założeń i mam nadzieję, że uda się zmieścić w 21-22h na 130km. Hehe, ależ to życie przewrotne!
Do Kowadła biegnie mi się bardzo dobrze. Są to głównie leśne ścieżki i nigdzie nie widać asfaltu, którym tak mnie straszono. Wiem, że do następnego punktu jest dość daleko, bo 26km, więc staram się zarządzać swoimi zasobami energetycznymi tak, aby psychicznie i fizycznie dotrzeć na punkt w dobrym stanie.
Za Kowadłem robi się już naprawdę ciemno, odpalam czołówkę i lecę w ciemną noc. Dawno nie biegałam po ciemku i stawiam niepewnie kroki. Sporo osób zaczyna mnie wyprzedzać, a ja wiem, że jeszcze ich dogonię - muszę tylko pewniej poczuć się w nowym otoczeniu ...
Jest! Punkt na 35km. Bardziej przypomina to imprezę niż punkt kontrolny, więc chciałoby się jeszcze chwilę postać, więcej wypić i zjeść, pogadać z ludźmi ... ale nie, trzeba lecieć - przede mną najwyższe wyzwanie - Śnieżnik. Wciągam jednego wafelka z bananem, popijam pepsi i izo. Co ciekawe, przez cały bieg wypiłam ok 3L pepsi/coli. Żołądkowo czułam się świetnie przez cały bieg, ale miałam przemożną ochotę na colę. Może to kwestia wilgoci, trudno stwierdzić.
Śnieżnik dla zuchwałych
Matko i córko. Wiedziałam o tym, że Śnieżnik jest najbardziej "wybitym" szczytem w okolicy, ale ten niekończący się kamienisty podbieg mnie po prostu rozłożył na łopatki. Pionowe podejście, które ciągnęło się z 4-5km, a po dotarciu na szczyt (była już północ) okazuje się, że czeka nas zbieg wielkimi kamieniami. Ojejku, moje stopy niezbyt się zachwyciły ...
Zaczyna mi nawalać czołówka. Świeci coraz gorzej mimo tego, że wymieniłam baterie niecałe 2 godziny wcześniej. Coś jest nie tak ... Staram się biec w grupkach biegaczy, co sprawia, że lepiej widzę, co się przede mną dzieje.
Na 45km poznaję Tomka, który zagaduje mnie i aż do punktu konwersujemy o wszystkim i o niczym. Lubię spokój i ciszę, ale gdy dochodzi 1 w nocy, jest ciemno i zaczyna mi się robić zimno, każdy bodziec jest dobry by tylko odgonić czarne myśli.
Wytchnienie w Międzygórzu GOPR
Pierwszy punkt w niecałe 8 godzin. Trzymam się planu, czuję się wybornie. Widzę Rafała i z wdzięcznością w oczach opadam na przygotowany dla mnie leżak (Boże, Rafał - dzięki !!!), przebieram się w termoaktywną koszulkę, zakładam rękawiczki i przebieram buty oraz skarpetki na suche. Jest 14C, nie pada, ale jest spora wilgoć.
Troszkę mi się zasiedziało, ale po 20 min, zjedzeniu bułki, wegańskich kabanosów i wypiciu 0.5l coli lecę w ciemną noc. Biegnę przez Międzygórze, mijam Wodospad Wilczki i czerwonym szlakiem kieruję się w stronę Długopola.
Na tym odcinku spotykam Kostka, z którym przez kilkanaście kilometrów biegniemy sami. Żadnej żywej duszy w pobliżu. Nie wiem jak nam się udało to zrobić, ale pogubiliśmy się na tyle (ehem, zagadaliśmy), że udało nam się dołożyć prawie 3km. No cóż, biegania nam było mało ...
Płasko, asfalt i ciemno - byle do Długopolu!
Pojawia się Sanktuarium Maria Śnieżna i wiemy, że od tego momentu czeka nas długi zbieg i sporo płaskiego terenu. Niestety, ale to właśnie ten fragment mocno mi dał w kość. To tutaj zaczął się TEN prawdziwy asfalt. Z asfaltu wbiegliśmy na łąkę, której trawy pokryte rosą smagały nas od pasa w dół przez kolejne 30-40min.
Po asfaltach i łąkach, wbiegamy w krzaki i lasy. Czuję się psychicznie niezbyt dobrze. Jest po 3 w nocy, nie czuję zmęczenia, a raczej znużenie. Nie chce mi się biec po płaskim, nogi za bardzo nie chcą współpracować. Po prostu mi się nie chce. Ale cały czas lekko biegnę, nie przechodzę do marszu, nie widzę takiej potrzeby. Delikatnie biegnę.
Musiałam chyba serio nieźle się pogubić w nocy, bo zamiast na 67km zegarek pokazuje mi 69km, gdy docieramy na punkt. Tutaj zjadam ziemniaczka, popijam jak zwykle colą i izo, a potem wio - w drogę! W Długopolu też widzę Lecha, z którym dane mi było trenować w Warszawie. Decyduje się na DNF. Macham mu, życzę udanej części tygodnia i lecę dalej.
Zdobyć Jagodną by odpocząć w Spalonej
Znowu, po krótkim przejściu przez krzaki, asfalt i bieg przez wioski. Mija kilka kilometrów, które znowu mi się dłużą. Gdzie te góry?! Po 40 min docieramy do kolejnej łąki, którą wchodzimy w las i docieramy na kolejną drogę asfaltową (o matko), która przechodzi w szutr i prowadzi nas na Jagodną.
To tutaj mijam Tomka, który dogania mnie mówiąc, że ma straszny problem z piszczelami i ledwo zipie. Ale biegniemy. Rozmawiamy, śmiejemy się i staramy się pozytywnie nakręcić.
Mając 88km (!) - czyli 4km ponad to co jest w tracku, docieram do Spalonej. Widzę zaspanego Rafała, który wyłania się zza samochodu, a Rafał Bielawa robi mi foteczkę i proponuje, że mi ściągnie czołówkę, która zaczęła cisnąć mnie w głowę ❤️ Musiałam wyglądać na mega zmęczoną, bo miał taką zatroskaną minę! Podziękowałam i uciekłam spłoszona do mojego Rafała, który uznał, że serio ta czołówka jest niepotrzebna, mam sobie zjeść, napić, przebrać się i w drogę.
Z Gór Bystrzyckich przez Orlickie na Zieleniec
Tu się zaczyna zabawa. Gdy opuszczam Spaloną, mam już 89 kilometrów w nogach, które o dziwo - całkiem nieźle sobie radzą. Zaczyna nieśmiało przebijać się problem odcisków na lewej stopie, ale na tym etapie spotyka się to z moim zignorowaniem tematu.
Aż do setnego kilometra nadrabiam zaległości w tempie - Ola wysyła mi SMS, że jestem zaraz za podium w swojej kategorii. Doganiam dziewczynę przede mną i jeszcze kolejną, jestem na drugiej pozycji aż do 105km, czyli przez kolejne 2 godziny. Potem jest masakra...
Zaczynają pękać odciski i robi się coś, co po wyguglowaniu otrzymuje nazwę "modzele". Okazuje się, że to są zgrubienia naskórka (żółte lub szare), który obumiera i niejako stara się ochronić tkanki miękkie. Ból nie do opisania. Ledwo mogę stawiać krok za krokiem. Łzy stają mi w oczach, bo dobrze mi się biegnie, czuję się silna, a nie potrafię zrobić kolejnego kroku.
Do Zieleńca docieram już na 4 pozycji - dziewczyny mnie wyprzedziły, a ja siadam na krawężniku na punkcie i błagalnym wzrokiem patrzę na kolegów biegaczy, którzy użyczają mi plastrów na odciski. Mało to daje, a ja wyrzucam sobie fakt, że zabrałam zbyt grube skarpety, które odparzyły mi stopy i sprawiają, że kolejne 5 godzin będzie naprawdę wyzwaniem.
Urwany film aż do Duszniki-Zdrój
Chyba miałam dość. Psychicznie mocno mi te odciski dały w kość. Cały czas wyrzucałam sobie, że takie małe "gówienka" sprawiają, że walczę ponad siły. Ale cóż, na tym polega ultra!
Pamiętam tylko błoto, jedną wieżę widokową i asfaltowy zbieg na punkt na Jamrozowej Polanie. Wiedziałam, że czeka tam na mnie Rafał i dało mi to sporą motywację do przetrwania tych wszystkich błotnych odcinków, wystających korzeni i ostrych kamieni, które mocno raniły moje stopy.
Ostatnia prosta (?) na metę
Jamrozowa Polana - przebieram buty na TNF Vectiv, które dzięki karbonowej wkładce sprawiają, że bardziej ląduję na palcach niż na pięcie. Pozwala to na większą ulgę, bo pięta nie dostaje tak popalić. Jem kilka żelków, bułeczkę maślaną, popijam colą i lecę na ostatnie 17km.
W Dusznikach spotykam Łukasza, który tak jak i ja ledwo zipie. Pyta się, co się stało i przez zaciśnięte zęby mówię "#@$$%#@$ odciski, ale dam radę". Okazuje się, że sam ma ogromne bąble na stopach i tym samym, aż do końca trzymamy się razem, trochę truchtając, ale głównie idąc.
17km to kawałek przez miasto, a następnie dwa potężniejsze wzniesienia z 2km końcówką asfaltu na metę. Psychicznie, chciałam już skończyć i przykro mi było, że musiałam ten finisz głównie iść. Pomyślałam, że błoto i krzaki na tych ostatnich kilometrach nie byłyby takie frustrujące, gdybym potrafiła w pełni postawić stopę na podłożu.
Jednak, gdy naszym oczom ukazuje się już deptak w Kudowie-Zdroju, mija nam wszelka frustracja. Ludzie są niesamowici - klaskają, uśmiechają, gratulują ... czuć bijącą radość i szczerość. Czuję się wyjątkowo, czuję się silna. Jest mi przykro, że ten finisz był taki wymęczony, ale ... takie jest życie. Atmosfera finiszu sprawiła, że ogromny uśmiech zagościł na mojej buzi.
137km w 24h31min. Zrobiłam to!
Wnioski
24 godziny to bardzo dużo czasu na to, by popełnić szereg błędów, które potrafią wiele nauczyć. Jest to też szansa na sprawdzenie nie tylko swojej fizycznej krzepy, ale przede wszystkim siły psychicznej. Wierzcie mi, po 8-10h biegu, wchodzi się w trochę inną czasoprzestrzeń.
Na plus:
- żywienie - zero problemów żołądkowych, czułam się świetnie przez cały bieg
- przygotowanie fizyczne - czułam się silna, biegło mi się dobrze, do setnego kilometra trzymałam się planu złamania 22h
- fantastyczny support - Rafał czekał na mnie na 50, 84 i 113km. Bardzo mi to psychicznie pomogło. Miałam szansę zjeść znane mi jedzenie, przebrać się i uściskać mojego ulubionego człowieka na świecie.
- wspaniała atmosfera biegu - mega ludzie, Lądek-Zdrój to takie polskie Chamonix
- niesamowite zaangażowanie wolontariuszy i organizatorów, świetna organizacja imprezy
- przyjemność ze zdobywania kolejnych kilometrów, psychicznie noc zniosłam bardzo dobrze
- sprzęt i ubiór - nic mnie nie obtarło, nie odparzyło, a kije mega się sprawdziły. Czołówkę po 50km pożyczam od Rafała, bo niestety moja Silva coś nie chciała współpracować
Na minus:
- 10 rodzajów odcisków na stopach - szok i niedowierzanie, bo od roku nie miałam choćby jednego bąbla. Tutaj po 16 godzinach lewa stopa przypominała folię bąbelkową.
- Trasa jest zbyt mało górska - naprawdę sporo asfaltu i wypłaszczeń. Niby OK, ale w nocy te odcinki dłuższą się niemiłosiernie.
Co dalej?
Chyba nie mam wyjścia. Zakochałam się w DFBG. W przyszłym roku biegnę Bieg 7 Szczytów - 240km.
Trzymajcie się, M.