Bieganie, a środki przeciwbólowe na Głównym Szlaku Beskidzkim
Ałć! To właśnie piąty dzień przyniósł mi najwięcej mentalnych i fizycznych wyzwań. Opowiem Wam o własnych granicach na Głównym Szlaku Beskidzkim, ryzyku i środkach przeciwbólowych. Zajrzyjmy za ciemną stronę ...
Poprzedni dzień nie należał do najłatwiejszych. To właśnie po połowie trasy, zaczął pojawiać się mocny ból przy lewym piszczelu i wiedziałam, że muszę podjąć decyzję, co dalej. To miało uwarunkować moje działania przez kolejne 2 dni - wydawałoby się, że już "witam się z gąską", a w rzeczywistości czekała mnie najpoważniejsza i najtrudniejsza z dotychczasowych współpraca sama ze sobą, oraz własnymi ograniczeniami.
Środki przeciwbólowe, a bieganie
W piątek prognozy pogody były bardzo dobre. Dużo słońca, w miarę przyjemna temperatura i brak deszczu. Mimo tego, że budzik miałam nastawiony na 9, to już o 7:30 obudziłam się po jakiś 6 godzinach snu i czułam się w miarę wypoczęta. Poleżałam chwilę, pogadałam z Szymonem, który po 8 zaserwował mi klasyczne śniadanie, czyli owsiankę z odżywką białkową i spore ilości kremu orzechowego GoodNoot, oraz kawę z napojem owsianym.
Po 9:30 do naszego pokoju wpadają dwie gwiazdy tego poranka, a mianowicie - Dominika wraz ze swoją psią przyjaciółką Koką. Widząc je, od razu lepiej się poczułam i przekonuję się, że przecież poranki zawsze "wychodzą mi" najlepiej.
Piątek to też pierwszy dzień, kiedy decyduję się na wsparcie ze strony lekarza. Od początku byłam w stałym kontakcie z fizjoterapeutą i miałam na trasie osobę, która wspierała mnie pod kątem odpowiedniego uciskania konkretnych miejsc, aby pomóc w ukrwieniu nóg, jak i w tejpowaniu.
Tym razem jednak, potrzebowaliśmy wsparcia medycznego - wiedziałam, że bez jakiegokolwiek medykamentu, nie będę w stanie dokończyć tego biegu. Przyznaję to szczerze, bo nie chciałam rezygnować i wierzcie mi, dużo mnie kosztowało, aby zdecydować się na środki przeciwbólowe. Uważam, że jest to osobista decyzja, a w grę wchodzi wiele zmiennych. Po wielu rozmowach ze specjalistami, własnym supportem, rodziną i przede wszystkim - w porozumieniu ze sobą, zdecydowaliśmy się na przyjęcie 1/2 zalecanej mi dawki Ketanolu dziennie.
Piszę o tym otwarcie, chociaż mam świadomość, że sporo osób pokręci z niesmakiem głową i stwierdzeniem, że powinnam zejść. Słuchajcie, każdy przypadek jest indywidualny. I z tej perspektywy, cieszę się, że podjęłam taką decyzję, bo nie robiłam tego "na hura", miałam to przemyślane i skonsultowane z lekarzem.
Po ponad 6 tygodniach od GSB, czuję się dobrze i ciało się porządnie zregenerowało. Po konsultacji z fizjoterapeutą, uznał on, że jak na taki wysiłek, to ciało oberwało w minimalnym stopniu. Proces regeneracji był o tyle dla mnie ważny, że musiałam poradzić sobie z fizycznymi nadwyrężeniami, jak i psychiczną blokadą, że będzie boleć, albo że muszę biegać asekuracyjnie by sobie nie zaszkodzić. Serio, nie żałuję tej decyzji.
Jordanów: przyjemnie aż do Hali Krupowej
Dzień zaczynamy dość późno, bo o 10. Wyspałam się, odpoczęłam i w dobrym towarzystwie ruszamy na czerwony szlak. Pierwsze kilometry upływają nam całkiem nieźle, a ja cieszę się, że zawsze po chociaż kilku godzinach snu i "resecie", znajduję w sobie nowe moce na bieg.
Zaczyna się pojawiać sporo luźnych kamieni, które tak dobrze pamiętam z poprzednich moich wizyt w tych okolicach, ale nie utrudniają mi za bardzo życia. Początkowe 15km robimy głównie pod górę, więc lewa noga też za bardzo mi nie doskwiera. Wraz z Dominiką przegadujemy całą masę tematów i dopiero "Ej, laska, a ty jesz?" wyrywa mnie z takiego automatu, że przecież czas upływa, a ja nic nie jem.
W dobrych humorach docieramy do Hali Krupowej, gdzie czeka na nas Angelika Szczepaniak - to właśnie tutaj "przejmuje mnie" od Dominiki i pociągnie mnie aż za Przełęcz Glisne. Podoba mi się ten dzień. Jest cieplutko i przyjemnie, mam fajne towarzystwo silnych kobiet, które bardzo lubię, a noga - na razie nie daje o sobie znać.
Od samego początku informuję Angelikę, że ze mną to ona za bardzo nie pobiega. Że raczej to podbieguję do góry, albo dynamicznie maszeruję, ale te zbiegi to już naprawdę jest dramat. Kto, jak kto, ale Angelika doskonale to rozumie. Patrzy się na mnie z uśmiechem i mówi, że spokojnie, razem pociągniemy ten dzień.
Od Hali Krupowej czeka nas jeszcze podejście na Policę i stąd, praktycznie cały czas mamy już w dół (z jednym, krótkim, ale stromym wyjątkiem). Warto jest na chwilę przystanąć na Policy i zachwycić się piękną panoramą na Babią Górę. Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele łez wyleję na tamtym zbiegu ...
Królowa Babia Góra i dwie zakonnice
Docieramy do przełęczy Krowiarki, gdzie (dosłownie) czeka na mnie moja własna loża. Kiedy ekipa supportowa starała się "na krzywo" rozbić punkt, pan z parkingu kazał im rozstawić się u niego, w zadaszonym miejscu i ... nie wziął za to grosza! Bardzo dziękujemy! Za to wykupiliśmy połowę zapasów oscypków, które weszły mi aż miło. Na punkcie spotkałam się klasycznie z Szymonem i Kacprem, ale również z Michałem, czyli mężem Angeliki. Bardzo dobrze wspominam ten punkt, a jedzonko było pierwsza klasa!
Żegnamy się i w miarę sprawnie ruszamy z Angeliką na Babią Górę. Muszę przyznać, że wchodziło mi się całkiem nieźle. Noga trochę się uśpiła i nie doskwierała za bardzo. Trafiła nam się przepiękna pogoda i docierając na szczyt, musiałyśmy chwilkę ponapawać się widokami.
Już od pierwszego kroku podczas zejścia, wiedziałam, że nie będzie łatwo. Jak miałam w miarę spokój, to od zejścia z Babiej noga starała mi się wysyłać sygnał "halo, ja tu jestem, nie czuję się idealnie i niestety, musisz zwolnić!". To, co zwykle z Babiej zbiegałam, ledwo szłam. Przede mną przemieszczały się (dość wolno) dwie starsze zakonnice. Wyobraźcie sobie, że nie byłam w stanie ich dogonić tym moim ledwo-chodem. Schodziłam zawzięcie ze kamiennych stopni w stronę Markowych Szczawin i z każdym kolejnym krokiem, coraz bardziej zagryzałam wargi, aby nie wybuchnąć płaczem z frustracji tej sytuacji.
Kiedy dotarłam do Markowych Szczawin i na wejściu do schroniska ominęłam te dwie zakonnice, natychmiast puściłam się "pędem" do łazienki, gdzie zamknęłam się na 4 spusty i zaczęłam beczeć. No po prostu nie mogłam pogodzić się z tym, że zamiast biegu, czy chodu - człapię. Odpaliłam Whatsapp'a, a tam wiadomość od mojej mamy na grupie ze zdjęciem, jak miałam zaledwie kilka lat i weszłam z tatą na Babią. Mama oprawiła to komentarzem, że byłam taka mała i nie narzekałam, jak schodziłam. Pamiętam, że powiedziałam wtedy na głos "Teraz też nie narzekałam, ale zbiegać nie mogłam!" i znowu się rozpłakałam. Ale po tym chwilowym upuście emocji, faktycznie mi się poprawiło, wzięłam się do kupy i wyszłam do Angeliki, która czekała już przed schroniskiem. Leciałyśmy dalej.
Poczucie humoru vs wewnętrzny dramat
Do Przełęczy Glisne z Babiej Góry jest "zaledwie" 23km i ponad 1300m w dół. Z czysto analitycznej perspektywy, nie ma dramatu, zważywszy na niecałe 500m w górę. Jednak, wychodząc ze świata liczb, zderzamy się z ludzkim zmęczeniem (wtedy miałam już w nogach ponad 400km), ograniczeniami ciała (kontuzja lewego piszczela), mentalnym znużeniem i po prostu - chęcią skończenia. Sądzę, że dałam ostro popalić Angelicę ... nie jakimś swoim zachowaniem, a raczej takim męczeniem buły i tak to właśnie pamiętam.
Kiedy zrobiłyśmy sobie krótkiego pit-stopa, niewiadomo skąd, wychodzi Jacek, który odpowiedział na prośbę Maćka Skiby, żeby jakiś dobry człowiek pociągnął mnie aż do Hali Rysianki. Na samym wstępie, mimo ogromnego zaangażowania (100 rodzajów bułeczek, zupek, herbatek) i dobrej energii Jacka, byłam tak przemielona, że patrzyłam na niego "spode łba". Potrzebowaliśmy ładnych kilku godzin, aby się dotrzeć, a ja mu szczerze dziękuję, że przetrwał ten czas "docierania się" i odstawił mnie pod samo schronisko na Hali Rysiancę.
Jednak, zanim do tego doszło, swoje wycierpiałam. Wtedy zaczęła mnie naprawdę boleć ta noga i przeogromnie mnie to frustrowało, że nie mogę zbiegać. Podchodzenie, czy podbieganie nie było większym problemem (na poziom zmęczenia i długość dystansu), ale te zbiegi ... Czułam, jak bardzo Angelika i Jacek starają się mnie pozytywnie osadzić w rzeczywistości, a ja zamknęłam się na 4 spusty i po prostu milczałam. W którym momencie, Jacek już nie wytrzymał i powiedział, że wolałby, abym go okrzyczała, zbluzgała, a nie wszystko w sobie trzymała. Oczywiście, nic to wtedy nie dało i po prostu swoje dreptałam ...
W takim "dziwnym stanie" docieram do Przełęczy Glisne. Jest już ciemna noc, późno jak cholera, a ja wiem, że nici z dobrego snu w schronisku. Już wtedy czułam, że nie dam rady sprostać 139 godzinom i powoli zaczęłam się godzić z tym, że rekordu nie będzie. Wciąż była szansa, ale nie chciałam jeszcze dodatkowo dowalać sobie, że nie jestem w stanie fizycznie do tego doprowadzić.
Hala Rysianka: ostatnia noc!
Wraz z Jackiem i Angeliką wdrapujemy się na Halę Miziową - to tutaj się żegnamy, my z Jackiem lecimy dalej. Bardzo się cieszę, że cały dzień spędziłam z Angeliką, która okazała ogrom wsparcia i zrozumienia. Fajnie było też być tam z kimś, kto doświadczył podobnych emocji oraz wrażeń, jak ja.
Do Hali Rysianki pozostaje nam z Jackiem nam 8km i ciągną mi się w nieskończoność. Już po kilku kilometrach mówię mu, że ja już nie chcę udawać, że biegnę. Chcę już iść. I przyznam szczerze, że bardzo na tych 8 km polubiłam Jacka. Opowiadał mi różne ciekawe historie, gdzie ja nic praktycznie nie mówiłam, i byłam mu za to wdzięczna - miałam wartościowy soundtrack do ciemnej nocy.
Z każdym kolejnym kilometrem czułam, że narasta we mnie coraz większy smutek. Było już tak późno, że czekało mnie maksymalnie 2h odpoczynku przed kolejnym dniem. Warto też wspomnieć, że Kacper i Szymon wchodzili na Halę Rysiankę z całym naszym sprzętem - to było prawie 2 h marszu w ciemną noc. Bardzo dziękuję, uratowaliście mnie wtedy!
Dotarliśmy do Hali Rysianki jakoś po 2 w nocy. Szymon przejął mnie kilkaset metrów od schroniska, podziękował Jackowi, który ruszył w drugą stronę - musiał zbiec do samochodu jakieś 15km! Jacek super gość. I jego żona robi pyszną zupkę pomidorową z kluskami. Dziękuję!
Mieliśmy z Kacprem i Szymonem cały duży pokój z wieloma łóżkami do dyspozycji. Chłopaki nakarmili mnie pierogami, napiłam się ciepłej herbaty, wykąpałam i zawinąwszy się w ciepłą kołdrę, zasnęłam. Na całe 90 minut. I trzeba było zaczynać nowy dzień.
Zasypiając, nie było we mnie lęku, czy stresu, co przyniesie kolejny dzień. Byłam przeszczęśliwa, że jestem już w schronisku i mogę choć na chwilę zasnąć ... Nie byłam świadoma, jak dużym wyzwaniem okażą się ostatnie 70km GSB.
Best, Marta