Etapowa Triada Zimowa 2020, czyli relacja z ultra poniewierki (cz. II)
Pierwszy etap Triady za mną. Zostają jeszcze dwa biegi – nocne 11km w Pieninach oraz zmęczeniowe 33km przez Beskidy. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się takiej imprezy - przez weekend nie pozostawiła na mnie suchej nitki. Dosłownie! Sponiewierało mnie do tego stopnia, że na pewno będzie powtórka w przyszłym roku!
Gdy przebiegłam linię mety pierwszego biegu, czyli 16km w Gorcach, zaczęłam zastanawiać się jak udźwignę dwa kolejne biegi, które czekały na mnie w odstępie 12-15h. Przecież, po raz pierwszy w swojej karierze biegam na nawarstawiającym się zmęczeniu. Mimo to, perspektywa sprawdzenia się w takich warunkach bardzo mi się spodobała.
Dzień 1: etap 2 - Pieniny (noc)
Wracam na naszą kwaterę, jest około godziny 14:30. Wchodzę do pokoju, a tu uderza mnie dosłownie chmura zapachów przepoconych ciuchów – plusy mieszkania z innymi biegaczami są takie, że każdy rozumie bolączki związane z „wietrzeniem” ciuchów na takich wyjazdach. Wyobraźcie sobie, że nasz cały pokój był dosłownie zawalony rozwieszonymi ciuchami i suszącymi się butami. Zapach był faktycznie średni, ale ten klimacik … Trudny do zastąpienia.
Tak czy siak. Jak się zregenerować w 4h i stawić się na start kolejnego biegu? Przede wszystkim, szybki prysznic, rozwieszenie mokrych ciuchów i jedzonko. Była godzina 15, więc czas idealny na obiad. Zjedzona na szybko zupa, kanapki z hummusem, jakiś owoc i bum, powrót do pokoju, gdzie zakopałam się pod kołdrą i po prostu leżałam z nogami do góry.
Około 18:00 trzeba było coś jeszcze przegryźć, a potem narzuciłam na siebie swój drugi set biegowy – ocieplane spodnie, długie skarpetki, świeże buty, bluza z termo koszulką i wiatrówkę. Zaczął padać mokry śnieg, więc i tak pogodziłam się z tym, że na pewno przemoknę. To zaledwie 11km – góra 1.5h z takim przewyższeniem. O 19:10 wyszłam na drugi etap, który zaczynał się przy Amfiteatrze na samym rynku w Krościenku. Śnieg już na dobre przykrył wszystkie ulice, okoliczne budynki i samochody. Było biało. Ktoś odpalił pochodnie, które oświetlały start. Zaczęło udzielać mi się podekscytowanie. Staraliśmy się zmieścić pod dachem Amfiteatru, aby za bardzo nie przemoknąć, ale jakoś szybko czas zleciał i nagle stałam już na linii startu, nie mogąc doczekać się kolejnej przygody.
Odpalam czołówkę. 3 …Włączam aktywność na zegarku 2 … Życzę sobie dobrej zabawy 1… Lecimy! Wiem, że czeka nas podejście na Toporzysko, zbieg i powtórzenie pętelki. Przewyższenie nie jest jakieś monstrualne, bo startując z około 400m n.p.m. lecimy na 600m n.p.m - Toporzysko. Perspektywa troszkę się zmienia przy założeniu, że to „zaledwie 200m” w kompletnej ciemności, na całkowicie oblodzonej powierzchni i podczas burzy śnieżnej. Innymi słowy, będzie zabawa!
Bieg zaczynamy od około 2km po asfalcie – ścieżką wzdłuż Dunajca, a następnie lokalnymi uliczkami aż do niewielkiej łąki, która doprowadza nas pod wzniesienie, czyli na Toporzysko. Początkowo idziemy jeden za drugim, po chwili jednak robi się trochę więcej przestrzeni i każdy może znaleźć swoje własne tempo. Pamiętać trzeba, że na ten etap nie wolno mieć przy sobie kijów – są one realnym zagrożeniem przy takich warunkach i w takim ścisku.
OK, docieramy do wzniesienia i … bum. Upadam pierwszy raz. Nie mam raczków, a moje buty kompletnie nie radzą sobie z katastrofalnym wręcz oblodzeniem. Staram się maksymalnie uważać. Pal licho zmęczenie fizycznie, ale tego typu działania strategiczne (choć wydają się czymś banalnym!) bardziej mnie zmęczyły niż przebyte kilometry.
OK, po ponad 3km docieramy na szczyt. Stąd, wydawałoby się, że prosta droga w dół. Nope. Lecę raz, drugi i trzeci. Lód złośliwie ukrywa się pod świeżą warstwą śniegu. Staram się łapać okolicznych krzaczków i gałęzi, choć nie za bardzo mi się to podoba. Trzeba sobie jakoś radzić. Lecę dalej. Jest o wiele mniej ślisko niż na podejściu, ale droga jest zwodnicza – są wąwoziki, dużo kałuż i grzęskiego terenu.
Nie wiem jakim cudem, ale udaje mi się jakoś dobrnąć do końca zbiegu. Mam stłuczony tyłek, ale poza tym – jestem cała. Ostatni kilometr biegniemy znowu uliczkami Krościenka i po chwili jesteśmy już na rynku. Kończę pierwszą pętlę w 45 min i nie myśląc długo, biegnę dalej.
Druga pętla wydawała mi się jakaś łatwiejsza, ale może to kwestia tego, że mniej więcej wiedziałam, czego się mogę spodziewać. Tak czy siak, upadłam chyba z 4 razy! Było turbo zabawnie, ale z ogromną ulgą po 1.5h zakończyłam bieg i napiłam się gorącej herbaty. Świetnie się bawiłam, ale miałam świadomość, że kolejny dzień będzie sporym wyzwaniem, więc chciałam odpocząć, bo … za mniej niż 11h miałam już startować na beskidzkie szlaki …
Dzień 2: etap 3 - Beskidy (dzień)
Budzik odpala się o godzinie 7:00. Otwieram jedno oko i przez okno dociera do mnie szarość poranka. Zapowiada się jednak słoneczny i piękny dzień. Jestem podekscytowana. Wstaję ostrożnie by sprawdzić stan swoich nóg – no niby coś tam boli, ale nie ma tragedii. Robię kilka przysiadów i pompek – wciąż żyję, czwórki nie zabijają.
Jem szybką owsiankę z bananem i o 8:30 stawiam się dzielnie na starcie, który ulokowany jest tym razem na ulicy Zdrojowej, dosłownie 4 minuty od naszej kwatery. Czuję się jakoś ciężko, a pierwsze kilometry do wejścia na szlak ciągną mi się bardzo długo. A szkoda, bo wokół piękne widoki, świeżutki i chrupiący pod nogami śnieg oraz fantastyczni ludzie wokół. Mimo to, ciężko mi – nie będę ukrywać. Widzę, że tętno na samym początku jest w III strefie. Ojej.
Obiecuję sobie, żeby się niepotrzebnie nie nakręcać. Fakt, że jest ciężko na początku nie oznacza, że będzie ciężko cały czas. Skupiam się na każdym kilometrze, a gdy zaczyna się podejście czerwonym szlakiem na Dzwonkówkę, dzielnie odpycham się kijami, aby móc dać sobie dodatkowy punkt stabilizacji.
Widoki, tak jak wspominałam, cudne. Poruszamy się znowu (!) jeden za drugim w wąskim wydeptanym korytarzu śnieżnym, gdzie ani to biec, ani maszerować. Ale napieramy do przodu. Im wyżej wchodzimy, tym pojawia się coraz więcej śniegu – a promienie słońca na dobre zagościły nad Triadą.
Po 5km od wejścia na szlak docieramy na Dzwonkówkę. Stąd zbiegamy przyjemnie do Bereśnika, a następnie do Czardy. Warunki idealne do zimowego biegania, można się naprawdę zachłysnąć. Pilnuję się by często pić – nawet, co 5-10 min. Zauważam, że woda w rurce od bukłaka zamarza i muszę cały czas troszkę upijać by nie zostać dosłownie „na lodzie”.
Zauważam mały spadek mocy, gdy na punkcie w Czardzie dowiaduje się, że nie ma nic ciepłego do picia oprócz rosołu (what a shame) – a nie ukrywam, że taka herbatka weszłaby lepiej niż cola w gorący dzień. No, ale trudno. Tak bywa i trzeba napierać dalej.
Teraz, czeka nas poważne podejście na Przehybę. Czarny szlak przechodzi w niebieski, a my mamy przed sobą 600m przewyższenia do pokonania. Wychodząc z punktu staram się leciutko podbiegać, gdy nachylenie nie jest zbyt ostre. Jednak, przy wejściu na niebieski szlak – kijki idą w ruch, a ja sumiennie napieram w górę i słyszę "Moja droga, ty to w górę zasuwasz jak szalona!"
Może wyda Wam się to zabawne, ale uwielbiam podejścia. To ten moment, gdy wymijam wszystkich tych, którzy wcześniej zrównali się ze mną podczas zbiegów – tak, zbiegi to temat do poprawy ze względu na moją zbyt asekuracyjną postawę. Po około godzinie po wyjściu z Czardy, zaczyna się śnieżyca. Dochodzę do wniosku, że to dobry moment by coś zjeść – niestety, wszystkie moje żele wraz z wodą w rurce do bukłaka zamarzły (!). Robi się coraz zabawniej.
Znowu poruszamy się gęsiego w wydeptanym korytarzyku między zaspami śniegu. Kompletna magia. Pada mocny śnieg i nagle, zostaję na trasie sama. Widzę kilku gości przede mną, ale nie bliżej niż z 200-250m. Mija już 19km, a ja wciąż nie widzę schroniska z punktem odżywczym. Zaczynam powtarzać sobie w duchu, że przecież to moje ukochane Beskidy i na pewno w nich nie umrę.
Na szczęście, moje biadolenie nie trwa długo, bo już widzę rozejście się szlaków oraz wolontariuszy, którzy kierują do schroniska. Juhu! Jest i Przehyba! Melduję się w środku, witam z dziewczynami z Gorce Ultra Trail, które serwisują dzielnych biegaczy, piję 4 kubeczki barszczu (!), zagryzam 3 ziemniakami, przebieram rękawiczki i po 5-6 minutach, wychodzę w śnieżycę. Wiedziałam, że tyle jedzenia musi wystarczyć aż do samego finiszu. Jestem gotowa na zbieg.
Puszczam nogi na czerwonym szlaku i nie wiadomo kiedy docieram do Krościenka. Tak naprawdę, zbiegamy praktycznie cały czas oprócz krótkiego podejścia na Dzwonkówkę. Stąd, zaczynam zbiegać pewniej i … Bum! Bum! Bum! Wchodzić było łatwiej niż zbiegać. Nie mam raczków i dosłownie ląduje na tyłku co kilka minut. Tracę bardzo dużo czasu, ale warunki i brak odpowiedniego sprzętu nie pozwoliły mi biec jak na skrzydłach. Asekuruję się kijami i staram się zachować równowagę.
Po 5.5h docieram na metę. Ufff, nareszcie! Mocno sponiewierał mnie ten etap, ale jestem przeszczęśliwa, że mogłam doświadczyć prawdziwego zimowego hasania w górach. Sądzę, że mogłabym spokojnie te 40 – 50 min zyskać, gdybym była pewniejsza na zbiegach, i przede wszystkim – gdybym posiadała odpowiedni sprzęt, umożliwiający mi szybsze zbieganie.
Podsumowanie
Jeśli jeszcze zastanawiacie się, czy warto spróbować swoich sił na Triadzie - nie zastanawiajcie się za długo, bo przegapicie czas na zapisanie się, a macie wspaniałą zimową przygodę do przeżycia :-)