MIUT 85 [RELACJA]
Za nami już 14 edycja Madera Island Ultra Trail - wspaniała przygoda i mocna próba charakteru. Przeczytajcie opowieść o zawodach na wyspie wiecznej wiosny, która rozkochuje w sobie nie tylko biegaczy.
Na Maderę przyleciałam tydzień przed startem. Ciekawe jest to, że przed żadnym biegiem nie byłam tak wyluzowana, na tak zwanej “czilerce”, jak właśnie przed MIUTem. Co więcej, byłam nastawiona przede wszystkim na to by na Maderze się biegowo i aktywnie wybawić z zawodami jako wisieńką na torcie.
Wyspa oczarowała mnie nie tylko przepięknymi widokami, zapachami i kolorami - ale również pogodą ducha oraz uprzejmością Portugalczyków. Spędziłam kilka dni w Machico, a następnie po przylocie Szymona, przenieśliśmy się do urokliwej maleńkiej górskiej miejscowości pod Faial.
Po tygodniu mentalnego odcięcia się od życia w Polsce, wysypiania się, luźnych wycieczek biegowych i masy przepysznych owoców, byłam gotowa na MIUTa.
Odebranie pakietów - biuro zawodów w Machico
Od początku tygodnia ekipa organizatorów powolutku stawiała namioty, czerwony dywan z metą oraz budowała biuro zawodów. Fajnie było móc to obserwować, gdy każdego dnia dochodził nowy element układanki, a miasteczko biegowe rosło w oczach.
Odbierać pakiety można było już od środy - ja zdecydowałam się pojawić w mieście w piątek dzień przed biegiem. Zjawiliśmy się w Machico po 20 minutowej jeździe wypożyczoną Pandą, zaparkowaliśmy i ruszyliśmy na centrum miasta.
Biuro zawodów zostało ulokowane w Machico Plaza - największym budynku (nie licząc hoteli). Zanim dostaliśmy się do środka minęło jakieś 45 minut . Przywitała nas bardzo długa kolejka biegaczy - podczas pobytu na Maderze nauczyliśmy się już, że z natury Portugalczykom się nie spieszy. My również przyjęliśmy to oczekiwanie ze spokojem. Można było sobie pogadać, pooglądać cały asortyment butów biegowych u osób czekających i po prostu, poczuć klimat zbliżających się zawodów.
Do odebrania pakietu potrzebny był dowód / paszport oraz plecak, do którego podpięto tekturkę z czipem do mierzenia czasu. W pakiecie miałam numer startowy, koszulkę, gadżet biegowy w formie materiałowego pasa do biegania, kilka broszurek i tyle. Całość przebiegła dość sprawnie mimo tego czasu oczekiwania, a ekipa organizatorów wraz z wolontariuszami była bardzo pomocna i profesjonalna.
Trasa
Powiem tak. To nie jest trasa dla “kozaków jednej prostej”. Możemy tę trasę podzielić na dwie części - pierwsze 45km i pozostałe 40km. Pierwsza część to prawie 4000m przewyższenia, niekończące się kilometry betonowych, drewnianych, kamiennych schodów; przepiękne widoki, jaskinie i zderzenie z mgłą, chmurami oraz mocnym słońcem.
Druga część to uogólniając - zbieg. Zaledwie 800m przewyższenia. Z kilkoma wzniesieniami, które spokojnie możemy nazwać góreczkami w porównaniu z dotychczas pokonanymi górami.
Wyzwaniem tej trasy jest, najzwyczajniej rzecz ujmując, nie zajechać się na pierwszej części by móc pobiec, a nie przeczłapać drugą część trasy.
Zaczynamy bieg w północnej części wyspy, a dokładniej w São Vicente. Biegniemy w kierunku Ribeira Grande, zaliczamy Encumeada i wbiegamy w tak zwany masyw centralny. Po zaliczeniu punktu w Curral das Freiras uderzamy na najbardziej malowniczy (oraz pełen atrakcji) odcinek - Pico Ruivo i Areeiro. Od 45/50km kończą się widoki, wbiegamy bardziej w las. Na dobrą sprawę aż do Porto da Cruz, gdzie czeka nas szlak wzdłuż klifów, a następnie zbieg lewadami do Machico.
3…2…1… START!
Godzina 4:40. Mój telefon nie daje za wygraną od ładnych paru minut, nakazując mi w końcu wstać. Siadam na łóżku, wyciągam się i stwierdzam, że to dobry dzień na bieg.
Wciągam klasyczne śniadanie, czyli owsiankę (zamiast odżywki białkowej, której nie wzięłam z Polski, dodaję jajko jako dodatkowe źródło białka) z bananem, orzechami, nasionami chia i dużą ilością masła orzechowego. W ramach gratisu dorzucam kilka truskawek. Wypijam kawę z mlekiem owsianym.
Po najważniejszej czynności każdego biegacza przed zawodami, czyli tak zwanej dwói, wychodzę o 5:50 na zewnątrz. Wita mnie lekki wietrzyk i temperatura w okolicach 16/17C. W naszej szalenie mocnej Pandzinie czeka już Szymon, gotowy zawieźć moją zaspaną osobę na start kolejnej ultra przygody. Jedziemy do Sao Vicente.
O 6:50 jest jeszcze ciemno. Żegnam się z Szymonem i staję grzecznie w tłumie biegaczy. Zdaję sobie sprawę, że za Chiny ludowe nie uda mi się przecisnąć do przodu, a miałam na to ogromną nadzieję (by uniknąć potem ścisku i kolejek na wąskich przejściach), więc akceptując moje obecne położenie, włączam aktywność na zegarku i czekam na odliczanie.
Speaker zaczyna budować atmosferę napięcia. Odpalamy czołówki (tutaj wschód słońca jest dopiero o 7:37, a brzask około 7). Jest we mnie zaskakująco dużo luzu. Nic mnie nie denerwuje, nie spina, nie boli. Biegnę sobie komfortowo. Umyka mi moment przebiegnięcia przez start. Wchodzę w swój własny biegowy świat. Patrzę na ludzi. Uśmiecham się do siebie w duchu. Fajnie, że tu jestem. Jest cieplutko i przyjemnie. Biegnę w krótkich spodenkach, koszulce i rękawkach.
Pierwszy odcinek do Rib. Grande mija mi wyjątkowo szybko. Sporo asfaltu, trochę szutru i leśnych ścieżek. Schodów znikoma ilość. Na pierwszych 10km jest około 300m przewyższenia i nawet wliczając te nieszczęsne “zatory” na schodach, czy wąskich przesmykach, udaje się dobiec do punktu w 72 minuty. Czuję się super, chowam czołówkę i rękawki do plecaka. Wciągam całego banana z punktu i uzupełniam wodą jednego flaska.
Z Ribeira Grande na Encumeada
Ta-dam! Mamy pierwsze podejście, i pierwsze poważniejsze schody. Dzień wcześniej analizowałam sobie aktywność wygranego gościa z 2022 na Stravie i między 10, a 13km pokonywał każdy kilometr z czasem 10-11min/km, więc byłam mentalnie przygotowana na 3km podejścia. Dodaj do tego sznur ludzi i trudność wyprzedzenia, i z automatu wchodzę w większy komfort tempa niż bym oczekiwała od tego biegu. Ten komfort po kilku chwilach mocno mi zaczyna uwierać i chciałabym po prostu ich “wziąć”, ale po prostu nie da się ich wyprzedzić.
Wpadam na punkt na 15km i wciąż czuję luz-blues. Mimo trudności, wyprzedziłam kilkanaście osób na podejściu, ale bardziej zmęczyło mnie to wyprzedzanie i ciągłe “Excuse me, sorry, thanks” i musiałam z tej okazji zjeść batata, banana oraz upewnić się, że flaski mam wypełnione pod korek. Punkt odżywczy wyglądał raczej jak restauracja z niekończącym się bufetem. Wolontariusze bardzo pomocni, a biegacze zdają się bardziej wyluzowani niż spięci (czego bym się na takim biegu nie spodziewała).
Od tego momentu zbiegam najpierw leśną ścieżką, a potem przechodzimy w tryb schodów, betonu i lewad między domami. Znowu schody, dżungla i tak w kółko aż pojawia się podejście do jednego z moich ulubionych fragmentów, czyli na masyw centralny.
Słuchajcie, no bajunia. Jak już wyrwaliśmy się z betonowych szpon doliny, dosłownie nas wypluło na nieskończone połacie zieleni. Po pierwszym kilometrze ostrego podejścia wybiegamy na “półkę”, z której rozpościera się zapierający dech widok na góry. Można delikatnie biec. Po 18km spotykam Tomka, który leci 115km, a na zbiegu do C.Freiras spotykam Darka. Te spotkania też dodają mi wigoru. Miło jest zobaczyć przyjazne twarze. Zbieg z masywu okazuje się mocno techniczny, słońce też zaczyna dawać o sobie znać. CEL: dotrzeć sprawnie do punktu.
Przepak i punkt z prawdziwego zdarzenia w Curral Das Freiras
Staram się uważać na każdy krok, ale też nie blokować czwórek. Wiem, że jeśli za mocno dam im popalić, to jest po mnie. Jakoś nie bardzo się martwiłam o podejścia, gorzej ze zbiegami, które w większości przypadków były naprawdę dość strome i często ciężkie technicznie.
Kiedy kończy się zbieg, na dobitkę pojawiają się oczywiście schody z tzw. ”kocich łbów”, ni to schodzić, ni to zbiegać - wpadamy na asfalt. Tutaj, robimy tak zwaną agrafkę - lecimy do szkoły w C.Freiras i mijamy się z osobami, które już ten punkt zaliczyły. Mieszamy się z biegaczami z dystansu 115km.
Punkt w Curral Das Freias jest przeogromny. A jeszcze większe wrażenie robi na mnie energia osób dopingujących. Serio, podobnie było na Laveredo - każdy biegacz czuje się tak jakby leciał po złoto. Absolutna magia.
W szkole spotykam kolegę Bartka, który mówi, że ma już totalnie zajechane czwórki. Dla mnie to 30km, dla niego to 65km. Ma prawo być chłopak zmęczony. Zaczynam się zastanawiać jak ja będę się czuć po tym dystansie. Spotykam też Darka, który mimo przeciwności uśmiecha się niezmiennie!
Na ten moment, czuję się naprawdę dobrze. Idę szybko do łazienki, przemywam twarz, idę się wysikać, a potem pakuję do kieszeni bataty i banany, a w łapę biorę garść czipsów. Słone rzeczy dzisiaj wyjątkowo mi “wchodzą”.
Zakochaj się i nie daj się zabić: Pico Ruivo - Pico Arieiro
Napojona i najedzona, ruszam dalej. Cieszę się, bo od początku nic mie nie boli, nawet jeszcze nie weszło mi zmęczenie mięśniowe. Głowa też współpracuje. Nigdzie nie siadam, nie zamulam. Lecę. Teraz jest tak samo. Wybiegam lekko, staram się truchtać, kiedy asfaltowa droga zaczyna się piętrzyć w górę, finalnie zaprowadzając nas na szlak na P.Ruivo.
Tak. To był ten moment, kiedy wyjątkowo doświadczyłam upału. Zanim wyszliśmy na wysokość 1400-1500m n.p.m., musieliśmy się przedrzeć przez wysuszone na wiór fragmenty maderskiej dżungli, gdzie słońce prażyło gołą skórę. Bardzo chętnie bym przytuliła jakiś wodospad albo lewadę. Jednak, zimnej (i mokrej) wody ani widu, ani słychu.
Na szczęście, przy 40km na liczniku powoli docieramy do kolejnego punktu na P. Ruivo. Ostatnie kilometry to już bieg w “chmurze” - tak, dobrze czytacie. W chmurze. Ze względu na wysoką wilgotność i wysokość, stale wiszą chmury, w które wbiegamy i które dają sporo ukojenia. Czuję się jakby otuliła mnie przyjemna chłodna mgiełka.
Przy 42km wychodzimy z krainy czarów ponad chmury. Widoki zapierają dech.
Wpadam na punkt, uzupełniam zapasy i zjadam bułkę z humusem. Czuję się świetnie. 42km i 7 godzin na liczniku. Czuję się fenomenalnie biorąc pod uwagę ilość pokonanych schodów i na ten moment - 3 800m przewyższenia. Obiecuję sobie utrzymać to komfortowe tempo aż do Pico Arieiro - jeszcze 4.5km.
Szlak wiedzie przez pionowe schody, jaskinie, mgłę i wąskie skalne półki. Jestem zachwycona przeżyciem, ale przyznam szczerze, że pobiegałabym już, a nie wdrapywała się ani asekuracyjnie schodziła. Z wielką ulgą witam najwyższy punkt, czyli Pico Arieiro. Dokonuję szybkiej weryfikacji swojego samopoczucia, zmęczenia i zawartości zapasów w plecaku. Dochodzę do wniosku, że to idealny moment by podkręcić tempo.
Wieczna mgła do Chao da Lagoa
Zbieg marzeń. Zostawiam za plecami szczyty ukryte w chmurach, biegnąc na spotkanie mecie. Śmiesznie to zabrzmi, ale na 46km zaczął się dla mnie faktyczny bieg. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, czułam się bardzo świeżo i dobrze. Patrząc na swoje tempo na zbiegu (schodami!) przybiłam sobie mentalną piątkę.
Po kilku kilometrach i kolejnych wyprzedzonych osobach, których nogi mocno odczuły poprzednie kilometry, wbiegam w mgłę. W tej mgle trwam ładne parę chwil zanim docieram do punktu na 50km. Tutaj stały harmonogram - siku, woda na twarz, bataty, ser, czipsy, krakersy. Nie mogę patrzeć na słodkie.
BARDZO biegowo do Portela
Zabijcie mnie, ale od Pico Arieiro nie zrobiłam ani jednego zdjęcia. Bez kitu. Byłam tak skupiona na biegu i tak dobrze mi się biegło, że nie chciałam się wybijać. Może to śmieszne, ale taka prawda. Czułam ogromną frajdę z tego, że na ponad 5 godzin miałam biegowe flow i nawet na chwilę nie męczyłam buły. To było bardzo przyjemne uczucie, gdy leciutko wbiegałam na nieznaczne wzniesienia, a mijane osoby ledwo włóczyły nogami. Muszę przyznać, że po raz pierwszy odkąd sięgam pamięcią czułam taką dumę z siebie. Za tą lekkość, za tą swobodę. Za brak parcia na wynik. Spodobało mi się to, że nogi mnie niosły dla samego faktu biegu i trwania w tym.
Dobiegam do punktu w Portela. Przecinam lasy, biegnę lewadami, skaczę po schodach. Klasycznie. Z tymże, nie wbiegam już na żadne wyższe góry, większość czasu spędzam w dżungli lub gęstym lesie. Słońce od ładnych paru kilometrów jest ukryte za chmurami, a ja nieustannie moczę czapkę w lewadach lub wodospadach. Czuję się dobrze. Jestem tym faktem naprawdę zaskoczona. Wygląda na to, że strategia negative split się bardzo opłaciła.
Bajecznie do Porto da Cruz i META!
Znajduję sobie Francuza, z którym biegnę przez ponad 20km - mamy bardzo podobne tempo i non-stop się mijamy. Facet nie kuma słowa po angielsku, ale odwzajemnia mój uśmiech, więc zakładam, że tempo biegu też mu odpowiada. Świetnie mi się biegło do Porto da Cruz i mimo tego, że zbieg do punktu był asfaltową sztajfą w dół, nie odczułam tego za bardzo.
Punkt. Sprawdzają mi numer, wprowadzają dane do komputerka. Idę siku. Mam pełne flaski, ale proszę o pepsi. Wypijam dwa kubki. Zostaje mi zaledwie 15km i w 100% znam ten odcinek. Już tu biegałam. Zaczynam rozkminiać, czy utrzymując to równe i żwawe tempo nie zafunduję sobie bomby.
Upewniam się, że jem - robię gryza chałwy i dźwiga mi się treść żołądkowa. Fuckkk. To nie był dobry pomysł. Z trudnością przełykam kawałek słodyczy i natychmiast szukam resztek krakersów, zgniecionych gdzieś w otchłaniach plecaka. MAM! Mielę w zębach kilka krakersów, popijam wodą pomieszaną z pepsi i staram się jak mogę równo podchodzić na ostatnim już podejściu. Oczywiście - to były schody.
Jakoś udaje mi się równo pokonać ostatnie 300m przewyższenia i jestem już na znanych mi terenach. Cudownie biegnie mi się szlakiem wzdłuż klifów. Wciąż lekko, choć na zbiegach nogi jakby sztywniejsze. Robi mi się ogon 4 facetów i biegniemy równo około 3-4km aż do lewad. Odbijamy z klifów i zaczyna się ostatni już zbieg.
Wrzucam czapkę do lewady. Jest parno, a ja szukam orzeźwienia. Modlę się by żadna kropla wody, spływająca z mojej głowy nie dostała się do ust i bym nie dostała rozstroju żołądka na ostatnich kilometrach. Biegnie mi się dobrze, ale mogłabym już skończyć. Słońce znowu daje o sobie znać, a ja w duchu proszę los by dokończyć ten bieg w tak dobrym stylu jak ostatnie kilkadziesiąt kilometrów.
Zbiegamy z lewad. Czeka nas jeszcze stromy trawiasty zbieg z kamieniami (oraz kilkoma kozami) i wbiegamy na asfaltową drogę do centrum Machico. Mentalnie lecę. Nawet nie wiem, która jest godzina - nie pamiętam, kiedy ostatnio spojrzałam na zegarek. Cieszę się, że powoli już koniec, ale pojawia mi się nutka smutku - kurczę, było naprawdę super.
Zbiegam i zbiegam. W końcu, wolontariusze sygnalizują skręt w prawo, zaczynam zbieg schodami i moim oczom ukazuje się promenada. Widzę metę.
No dobra, czas poprawić czapkę, nasunąć ją bardziej na czoło. Podciągnąć galoty, wypiąć pierś i dumnie dobiec (a nie doczłapać!) do mety. Wbiegam na “czerwony dywan”, a speaker wraz z publicznością fundują mi gęsią skórkę. Wbiegam, stopuję zegarek. Widzę Szymona! Macham, on też mi macha i uśmiecha się jak głupi do sera. To miłe.
Patrzę na zegarek - 13h32min. Na mecie mówią, że jestem w TOP 10 - wylądowałam na 9 miejscu, 5 w kategorii. Speaker klepie mnie po ramieniu i mówi good job. Zrobiłam drugą część jak w amoku, biegnąc w komforcie. I zrobiłam to w niecałe 5.5h. Z wrażenia aż usiadłam, a wolontariusz skonsternowany moją konsternacją wiesza niepewnie medal i wręcza magnez “MIUT 85 FINISHER”.
Fuck. I did it.
Podsumowanie
Nie da się nie zakochać w Maderze. Z MIUTem jest trudniejsza sprawa - sądzę, że tak samo się go kocha, jak nienawidzi. Unikam takich mocnych stwierdzeń, ale tak czuję. MIUT daje popalić, tu nie ma cienia wątpliwości. Stanowi wspaniałą okazję do tego, aby przetestować swoje możliwości fizyczne i psychicznie.
A z drugiej, daje niesamowicie piękne widoki, niezwykle pogodnych oraz pomocnych ludzi i taki charakterystyczny luz. Atmosfera biegu nie do podrobienia.
Warto. Warto. Warto.
Ja wiem, że kiedyś jeszcze wrócę. Na pewno. Zakochałam się w tej wyspie i w tym biegu.
Best, M.