Piekło Czantorii - Przepieron 71km, 6200m [RELACJA]

To mój trzeci start w Ustroniu na piekielnych pętlach w Beskidzie Śląskim. Sądzę, że nareszcie rozprawiłam się z Czantorią (na dobre). Przeczytajcie o tym, jak zamarzło piekło, dlaczego ziemniaki najlepiej smakują z cukrem i po co ktokolwiek chciałby "zabawić się" na takim hardkorze.

Piekło Czantorii - o co tu chodzi?

Po raz pierwszy na Piekle Czantorii byłam w 2021 roku i mimo tego, że miałam jako-takie wyobrażenie, że MOŻE być trudno, to całkowicie dałam się zaskoczyć nieskończonej fali podejść i zbiegów oraz psychicznego wykończenia już po pierwszej pętli. Od tego czasu byłam na Piekle jeszcze raz - bo w 2022 roku i dosłownie robiłam już ostatnią pętle na czworakach.

Tym samym, całkowicie świadoma tego, co mnie może czekać, postanowiłam spróbować po raz trzeci i to trzy pętle, aby sprawdzić, czy wyciągnęłam odpowiednie wnioski, aby móc stanąć finalnie na Wielkiej Czantorii i powiedzieć "nie dałam się zniszczyć".

Poniżej znajdziecie 5 głównych obszarów, dlaczego Piekło Czantorii (Przepieron, 71km, 6200m up) jest po prostu cholernie trudnym biegiem - w ogóle, czy można to jeszcze nazwać biegiem?

Przewyższenia

Oficjalnie, na stronie organizatora, dystans ten ma 71km oraz 6100m przewyższenia (czyli suma metrów, które pokonujemy do góry wynosi około 7.5 x najwyższy budynek świata, czyli Burdż Chalifa - 828 metrów). Zegarek naliczył mi 70km i 6300m do góry, więc możemy przyjąć pewien margines błędu i ustalić, że jest około 70 km oraz 6200m do góry.

Zauważcie, że trasa od samego początku do końca wiedzie tak naprawdę non stop góra-dół. Podejścia, jak i zbiegi są naprawdę bardzo strome. Już od samego początku wchodzimy na stok narciarski, zbiegamy leśnymi ścieżkami o nachyleniu do 30%. Wierzcie mi, jak dołożyć jeszcze trochę lodu, to robi się naprawdę ciekawie.

Ważnym jest, żeby podejść do tego przewyższenia z naprawdę sporym respektem - jak przepalisz się na pierwszej pętli, to jest dramat. Dlatego też, ja podeszłam do tej pierwszej rozruchowo i rozpoznawczo, bo trzeba się zaznajomić z przeciwnikiem, a te dwie kolejne dawałam tyle, aby móc dynamicznie napierać do przodu. Nie nastawiajmy się też na to, że sobie nadrobimy na zbiegach, bo są one na tyle strome i mogą zaserwować bardzo trudny warunek do biegania, a my sobie zajedziemy "czwórki".

Specyfika terenu

Trasa Piekła Czantorii tylko w niewielkim stopniu biegnie wyznaczonymi szlakami turystycznymi. W rzeczywistości ogrom trasy pokonywany jest leśnymi ścieżkami i drogami, stokami narciarskimi, czy po prostu na przełaj. Nawet jak jest ślisko, trudno założyć raczki, bo przez lód przebijają się kamienie, korzenie, jest bardzo dużo liści. Generalnie, te nasze kostki latają na prawo i lewo. Zbiegając ze stoków jest często ślisko, dużo śniegu.

Też ze względu na wysokość położonych odcinków, czasami jest błoto, rzeki, śnieg, plucha ... no wszystko, co najfajniejsze w przyrodzie.

Warunki i zmienność pogody

Za każdym razem, gdy byłam na Piekle oraz pokonywałam jedną pętle za drugą - pogoda była całkowicie inna. W tym roku, doświadczyłam zamieci śnieżnej, odwilży, pięknego słońca, okropnego wiatru, chwili spokoju, a pod koniec zrobiło się tak ciepło, że myślałam, że rozbiorę się do rosołu.

Zmienność pogody i bieg w nocy (start o 22, czyli realnie 9 godzin w ciemności) wymagają dużego doświadczenia w bieganiu w tego typu warunkach oraz przygotowania sprzętowego, jak i zabrania odpowiedniej ilości jedzenia oraz płynów.

Specjalnie na ten bieg szukałam niezniszczalnej wręcz kurtki biegowej i mogę śmiało polecić model firmy polskiej firmy JMP SPORTS U.RUN (z membraną DERMIZAX® o oddychalności 40.000g pary wodnej/m2 /24h i wodoszczelności 20.000 mm H2O/m2 /24h).

Do tego, kolejną nowością były dla mnie rękawiczki od LEKI - PRC Premium ThermoPlus Shark, które wytrzymały 10 godzin nieustannego śniegu, wiatru i wilgoci. Dopiero po tym czasie zaczęły przemakać, ALE wciąż do samego końca (czyli jeszcze 3.5h) utrzymywały komfort cieplny. Więc jestem bardzo zadowolona ;)

Siła charakteru i próba mentalna

Jak pokonywałam drugą pętlę to wyprzedziłam sporo osób z dystansu Maratonu i takie dwie sympatyczne panie, jakby chciały się wytłumaczyć (?) rzuciły za mną "bo my to tutaj jesteśmy tylko tak dla zabawy" XD Oczywiście, dla mnie to jest niepojęte, że można to robić dla zabawy, ale raczej chodziło o to, że wiele osób nie jest świadomych, jak bardzo psychicznie obciążający jest ten bieg.

Jasne, jak się to już robi po raz któryś, to mniej więcej wiadomo, co nas czeka. Jednak, za każdym razem nasz organizm inaczej reaguje na te czynniki, które składają się na wyjątkowość i trudność tej trasy.

Jest ciemno, mokro, zimno, wietrznie, mało widoków, bolą nogi, boli wszystko i te góry się nie kończą. Tak w wielkim skrócie. Jednak, po 11, czy 12 godzinach w końcu przebija się słońce, widzimy Beskid Śląski w całej okazałości i jakby pięknie się robi i wtedy czuć, że nie brniemy tylko w czarnej dziurze.

STARTUJMY!

OK, to mam nadzieję, że moi kochani Czytelnicy już tak zaczynają sobie budować obraz tego jak piekielnie fajnie jest na tym starcie i przejdźmy może do konkretów, czyli do tego, jak bawiłam się w 2024 roku.

Pierwsza pętla - 22.5km, 1900m up

Start - godzina 22:00. Pojawiło się małe zamieszanie, bo godziny startów Przepierona zostały podzielone na dwie grupy - "Aspirujących" o 19:00 oraz "Elita" o 22. Sęk w tym, aby osoby, które nie do końca czują się jeszcze pewnie z tym dystansem, dały sobie więcej czasu (19 godzin) i wystartowały właśnie w tej pierwszej grupie.

Jak się okazało, wystartowałam z zaledwie garstką chłopaków i byłam jedyną dziewczyną. Dziwne, bo na liście startowej było kilka bardzo mocnych zawodniczek i jak się okazało, one nie wiedziały o podziale na te grupy. Stąd, po raz pierwszy biegłam sama ze sobą, nie rywalizując z kimś fizycznie na trasie i czułam się jak na takim time trial. Całkiem fajnie, ale zastanawiam się, czy dałabym radę mocniej jeszcze pocisnąć, gdybym kogoś goniła albo ktoś goniłby mnie ... tego już się nie dowiemy.

OK, startujemy. Temperatura w okolicach -2/0, zaczyna padać śnieg. Cieszę się, że w ostatniej chwili wzięłam swoje stare okulary fotochromowe, które od razu założyłam, aby śnieg nie walił mi w oczy.

Pierwsze podejście poszło w miarę spokojnie, dużo śniegu, ale na przód. Za to, gdy przyszło do zbiegania przy nachyleniu 27-30% przy praktycznie całkowicie zlodowaciałej powierzchni, wypełnionej jeszcze wystającymi kamieniami, korzeniami i dywanem liści - myślałam, że albo się popłaczę, albo uśmieję na śmierć. Nie przebiegłam nawet kilometra, a już zrobiło się szalenie technicznie trudno.

Pierwszy zbieg za mną, trochę biegania po krzakach i nagle, całkowicie z zaskoczenia, stoję po kolana (nie żartuję, PO KOLANA) w jakieś czarnej brei, która ni to błoto, ni to niewiadomo co. Staram się wydostać z tej sytuacji, lecę boczkiem i docieram do w miarę przyjemnego śnieżnego zbiegu.

Biegnie mi się dobrze praktycznie całą tą pętle z wyjątkiem właśnie tych stromych zbiegów, które całkowicie są zlodowaciałe. Jestem zła, bo czuję na tyle mnie stać, a nie dość, że nie mogę nadrobić trochę czasu zbiegając, to jeszcze realnie go tam tracę. No ale OK, jest jak jest i co zrobisz. Trzeba zachować "zimną głowę" - podejść racjonalnie do tematu, a nie podpalać się, czy robić z tego jakiegoś dramatu.

Wbiegam na punkt w Poniwcu, proszę grzecznie o wodę, sikam gdzieś w krzoku i zaczynam napieranie wzdłuż wyciągu na Małą Czantorię. Śniegu jest ponad 30cm, a ja brnę w ciemną noc.

Od zdobycia Małej Czantorii zaczyna się "lekkie" wypłaszczenie i można sobie pozwolić na miły truchcik. Piję kilka łyków, co dosłownie parę minut. Przestrzegam restrykcyjnie "pór karmienia", czyli co 40 min wcinam żel, batonik, żel, mus typu Riso etc, żel, batonik i tak dalej.

Pamiętajmy, że jak zbiegamy z Czantorii to mamy jeszcze do pokonania jedną górkę, a tą górką jest znowu Czantoria. Czyli zbiegamy i wchodzimy. To ostatnie podejście na pętli jest dosłownie nieskończone. I ciekawe, bo ten pierwszy raz, jeszcze w ciemności, w spokoju (moja introwertyczna dusza czuła się super) zleciało mi to mega szybko.

Zbieg stokiem Czantorii i po kilku kilometrach wylądowałam pod stacją dolną kolejki po 3h40min, gdzie czekał na mnie Szymon.

Druga pętla - 45km, 3800m up

OK, za mną pierwsza pętla, czas na wymianę płynów we flaskach, wymianę jedzenia i chwycenie sznytki z serem w łapki. Szymon pyta się, czy zmieniam buty (leciałam w HOKA Tecton X3), ale uznałam, że nie mam takich butów, które udźwignęłyby taki lód, jak na zbiegach. A realnie, mam więcej korzyści z amortyzacji, jak i samego wsparcia płytki karbonowej oraz innych technologii, że daje mi to więcej wartości dodanej niż inne buty, które są sztywne i też nie mam gwarancji, że udźwigną te zbiegi.

Trochę zniechęcona tym lodem, napieram pod górę z bułeczką w połowie zjedzoną. Przepijam herbatą z flaska. Czas zmierzyć się z tą bestią po raz drugi.

Pierwszy realny kryzys dopadł mnie na zbiegu drogą dojazdową do punktu w Poniwcu - tam, gdzie jeszcze na poprzedniej pętli mogłam zbiegać, teraz leżałam raz po raz na tyłku. Jedna wielka ślizgawica, cholera!

Dobiegam do Poniwca, proszę o świeżą wodę. Mówię, że nie chcę zupy. Dziękuję i biegnę dalej.

Przede mną podejście na stok, pokonuje je wolniej o zaledwie minutę niż poprzedni raz. Nie jest źle. Wciąż jest noc, ale przynajmniej już nie pada śnieg. Zrobiła się piękna, chłodna noc.

Aż do końca pętli czuję się trochę zniechęcona - zastanawiam się, co to będzie na trzeciej pętli, gdy już tyle osób przeleci po trasie i dosłownie nie będzie to możliwym, aby cokolwiek pokonać na nogach. Staram się jednak sprowadzić TU i TERAZ. Powtarzam sobie "Marta, zimna głowa, ZIMNA GŁOWA!". Odizolować się od emocji, rozpoznać je, dać im uwagę, ale przepuścić przez uszy i skupić się na podstawowych potrzebach.

W takich gorszych chwilach koncentruję się na pozytywach - nic mnie nie boli oprócz ogólnego zmęczenia. Z mięśniami też nie jest najgorzej. Głowa fajnie działa. Żołądek bez problemu, jedzenie wchodzi. Tym samym, nie ma sensu wkurzać się na to, czego nie zmienię (=lód), bo to marnowanie cennej energii. Na przód!

Trzecia pętla - 71km, 6200m up

Drugą pętlę kończę po 8 godzinach - czuję takie ogólne zmęczenie i jeszcze nie do końca otrząsnęłam się z takiego marazmu spowodowanego zderzeniem z rzeczywistością, a moimi oczekiwaniami na wynik. Jednak, wraz z opuszczeniem stacji dolnej, wpadam w zamieć. I to nie takie opady byle jakie. Wali tak śniegiem, że ledwo widzę na oczy. Ten cały lód zaczyna być przykrywany świeżą warstwą śniegu - jak się potem okaże, bardzo mocno to pomoże na tych stromych zbiegach. Innymi słowy - nie warto było martwić się na zapas, a życie samo dało rozwiązanie.

Wydaje mi się właśnie, że hart ducha i taka odporność psychiczna, to wyjście z takiego mentalnego nakręcania się podczas chwil, kiedy spada nam nastrój oraz morale. Wierzcie mi, że kryzysy i złe sytuacje nie trwają wiecznie. Trzeba się uczepić tego kolejnego kroku, kolejnego łyka wody, czy żela. Czegokolwiek, co nas umiejscowi TU i TERAZ.

Śnieg pada ładne kilka godzin, zaczyna też mocno wiać. Zrobiło się jasno, a na trasie zaczynają mijać mnie osoby, które biegną jedną pętle. Ale zasuwają! Śmieszne było to, jak kilka chłopaków wyprzedziło mnie na ostatnim podejściu przed Poniwcem, ale po kilkuset metrach tak się przepalili, że sorry boys, ale większość z nich wyprzedziłam spokojnym, ale dynamicznym podchodzeniem. Już mnie niestety nie dogonili aż do mety. He-he.

Jestem w Poniwcu i wiem, że muszę doładować kalorię. Nie wiem, co mnie zaćmiło, ale wzięłam od Szymona stanowczo za mało jedzenia. Podeszłam trzeźwo do sytuacji i oszacowałam swoje zasoby na "nie styknie". Doładowałam się więc kilkoma ziemniakami (cukier pomyliłam z solą, więc zjadłam słodkie ziemniaki xd) oraz przepysznym, słodkim i mięciutkim ananasem. Myślę sobie, że ta akacja kosztowała mnie jakieś 3-4 minuty i jak się potem na mecie okazało, zabrakło mi 7 minut do pierwszej dziewczyny.

Wiem jednak, że jeśli bym nie doładowała tych kalorii, a potem dbała o systematyczne uzupełnianie przed KAŻDYM podejściem, to cholera wie, czy w ogóle bym na tę metę doczłapała w dobrym czasie. Dlatego, NIE warto podchodzić tak 0-1 do takich wniosków, bo no, trzeba na to spojrzeć z szerszej perspektywy.

OK, doładowana lecę dalej. Ciekawe, bo od Poniwca czuję się rewelacyjnie. Przywykłam już do tego ogólnoustrojowego zmęczenia i chce mi się dalej. O zgrozo, co mi się z głową stało, NIE WIEM.

Zbiegam z Czantorii po raz ostatni i słońce pięknie oświetlało Beskid Śląski. Popatrzyłam w stronę Równicy i pomyślałam o sierpniu 2023, kiedy z ogromnym bólem oraz zrezygnowaniem pokonywałam ostatnie kilometry na GSB. Uśmiechnęłam się i uznałam, że wyrównałam rachunki i już tu nie wracam.

Ostatnie podejście - prawie 400m w pionie na zaledwie 1.3km. Podejście pod samym wyciągiem krzesełkowym na Wielką Czantorię.

Jest we mnie tak dużo spokoju, że samą mnie to dziwi. Wcinam ostatniego żela i biorę te podejście na zimno. Krok za krokiem. Nie patrzę nawet przed siebie. Krok za krokiem, nachylenie ponad 32%. Zajebiście. Do góry, krok za krokiem. Wiem, że czeka mnie jeden "fałszywy" szczyt, takie przełamanie góry i tam mam jeszcze jakieś 25% dystansu do pokonania.

Widzę Szymona, kibicuje mi parę osób. Nie wierzę, że to serio już koniec. Z jednej strony jest zmęczona, jak FIX. Marzę o kąpieli i spanku. Z drugiej strony, nie mogłam sobie wymarzyć mocniejszej głowy na tych zawodach.

Kończę w 13h27 i ląduje na drugiej pozycji wśród pań oraz 9 open. Jestem happy.

Podsumowanie

Wyrównałam rachunki z Czantorią.

Mam nadzieję, że udało mi się przekazać Wam bardzo szczególny charakter Piekła Czantorii. To nie są łatwe biegi i potrafią dać w kość psychicznie oraz fizycznie. Jednak, ogrom satysfakcji, kiedy pokonywany dystans robimy już po raz któryś i czujemy moc, progres i nie popełniamy tych samych błędów - jest nie do opisania.

Wróciłam z Czantorii z poczuciem dobrze wykonanej roboty. Najlepiej, jak mogłam. Nie wyczłapałam tego czasu, a starałam się go zrobić jak najbardziej jakościowo mogłam.

Spróbujcie swoich sił na Czantorii - pamiętajcie jednak, aby podejść do tych biegów z szacunkiem oraz dobrym przygotowaniem. Próbujcie, rozwijajcie się i życzę Wam, aby Wasze porachunki z Czantorią też się wyrównały ;)

Best, M

PS. Foto tytułowe: https://www.facebook.com/TomaszWysockiFotografia

PS2. W artykule umieściłam lokowanie produktów firm JMP SPORTS WEAR S.C. oraz LEKI, które otrzymałam na ten bieg w ramach współpracy.