Relacja z Ultra-Trail Małopolska, czyli 64km prawdziwego hardkoru
Gdy po raz pierwszy dowiedziałam się o Ultra-Trail Małopolska nie zdawałam sobie sprawy z tego jak kolosalnym wyzwaniem będzie przebiegnięcie 64km w malowniczym Beskidzie Wyspowym. Dlatego, kiedy pojawiła się szansa startu, nie myślałam ani chwili – jadę i biegnę. Nie żałuję i najchętniej przeżyłabym to jeszcze raz!
Ultra-Trail Małopolska to prawdziwe święto biegów ultra. UTM to przede wszystkim ludzie. Ukłony w stronę organizatorów i wolontariuszy, którzy kompleksowo zadbali o to by każdy aspekt imprezy był dopieszczony do granic możliwości. Organizacja poziom mistrzowski. Przyznam szczerze, że będąc na trasie UTM oraz w bazie Lubogoszcz – czułam się jakbym była wśród swoich ziomków.
Kilka dystansów (od 10km do 240km) na wymagających (ale pięknych) szlakach Beskidu Wyspowego. Praktycznie nie ma biegu granią. Cały czas podchodzimy, a potem zbiegamy. Widoki naprawdę onieśmielają – koszt ich zobaczenia nadaje specjalnego smaczku tym wspaniałym panoramom.
Trasa 64km (do 30km wspólna trasa z dystansem 35km; do 37km z dystansem 45km)
Po tymże króciutkim wprowadzeniu, przechodzimy do konkretów, czyli moja relacja z dystansu 64km podczas Ultra-Trail Małopolska 2019, gdzie miałam okazję być dzięki wspólnemu projektowi z Bezmięsny, który zaowocował 3 pakietami dla naszej drużyny, czyli wystartowałam ja, Magda (35km) oraz Rafał (10km). Wraz z Magdą startowałyśmy w sobotę o godzinie 8:00 (biegłyśmy tę samą trasę przez 30km), a Rafał miał swój debiut w niedzielny poranek.
Ultra-Trail Małopolska: Relacja
31.05.2019: Warszawa >Kasina Wielka
Uciekamy przed piątkowym szczytem i wyjeżdżamy z Warszawy przed 13.00. Docieramy do biura zawodów około 18:00. Lądujemy w szkole podstawowej w Kasince. Znajdujemy bez problemu odpowiednią salkę i ku naszemu zdziwieniu nie ma tłumów. Podajemy nasze dowody osobiste i numery startowe z listy. Uderza nas fakt, że to będzie serio kameralna impreza. Pojawia się dreszcz emocji.
Nie uwierzycie, ale udało nam się znaleźć zakwaterowanie w … starym budynku stacji dworca w Kasinie Wielkiej! Oprócz kapitalnego klimatu charakteru budynku, wyobraźcie sobie, że trasa UTM przebiegała przed naszymi drzwiami !!! Przez całą noc biegacze 105 – 240km świecili swoimi czołówkami w nasze okna. Z tego wszystkiego ledwo mogłyśmy z Magdą zasnąć … “czuwałyśmy” … czekałyśmy na wschód słońca pod ciepłymi kołderkami, przypatrując się idealnie ułożonym setom biegowym na krześle. Plecaki już spakowane – 5 razy sprawdziłyśmy, czy nie zapomniałyśmy czegoś z wyposażenia obowiązkowego.
Wyposażenie: kamizelka biegowa SILVA 10 (jestem mega zadowolona), wyposażenie obowiązkowe, 6 batoników raw, 5 żeli Huma, chusteczki, flask; buty Salomon Speedcross Vario 2 (zero obtarć, polecam użytkownika), krótkie spodenki, chusta + opaska Attiq, podkolanówki Nessi, kurtka Decathlon.
1.06.2019
TO JUŻ DZISIAJ. Nie spałam połowy nocy ze zdenerwowania. Drugą połowę śniłam o tym by już móc być na trasie. Godzina 5:00. Wystrzeliwuję z łóżka jak oparzona, zgarniam Magdę po drodze i robimy śniadanie. Klasycznie, czyli czekoladowa jaglanka z kokosem i masłem orzechowym. Do tego herbata.
Godzina 6:45 – wyruszamy do Kasinki. Zostawiamy samochód przy szkole podstawowej, czyli mamy około 3km spaceru rozgrzewkowego do Bazy Lubogoszcz, skąd startujemy. Dobrze, że organizatorzy uprzedzili nas o tym, że samo dotarcie do Bazy to nie takie hop siup. Musimy wdrapać się na ponad 500m n.p.m by w końcu ujrzeć sławną Bazę. Klimat kosmiczny. Ultrasi wszędzie. Zapach drewnianych domków. Czuć podekscytowanie. Oczekiwanie.
Dochodzi 8:00 – prawie start !!! Dosłownie 3 minuty przed startem na metę wbiega zwycięzca 105km. Pada na kolana i mam wrażenie, że już nie wstanie. Widać, że skubany dał z siebie wszystko. WOW. Znowu mam dreszcze. Wiercę się niecierpliwie. Na szybko wciągam jakiegoś batonika, popijam wodą i modlę się w duchu byśmy wszyscy szczęśliwie przekroczyli linię mety.
https://www.facebook.com/UltraZajonc
Z Kamilem poznaliśmy się przez grupę na fejsie, a rozpoznaliśmy na trasie po butach (hej, szukaj mnie po niebieskich Salomonach :D)
START !
Godzina 8:03. Biegniemy. A raczej – idziemy. Pierwsze kilometry i od razu podejście. Czarnym szlakiem zmierzamy na Lubogoszcz Zachodni. W związku z tym, że wystartowały w tym samym czasie 3 dystanse (64 / 45 / 35) jest dość tłoczno. Staramy się z Magdą utrzymać własne tempo. Pierwszy błąd z B7D 2018, to dostosowanie swojego tempa do innych. Tym razem, miałyśmy z Magdą swój świat. Biegowo (i życiowo) świetnie się komunikujemy i rewelacyjnie to wyszło na tym biegu. Powolutku pniemy się do góry. Towarzyszy nam również nowy kompan – Kamil, który również biegnie na 64km. Dzięki niemu zyskujemy szybsze tempo. Jest dobrze. Czuję się trochę zamulona, ale sprawnie przebieram nogami.
Jest piękna pogoda. Powietrze jest rześkie, a słońce nieśmiało przedziera się przez zieleń liści drzew. Podłoże jest trudne, bo kamienisto-błotniste. Można zapomnieć o dynamicznych zbiegach. Zaczynamy zachowawczo. Do 7km biegniemy góra-dół aż docieramy na Lubogoszcz. Rozdzielamy się z Kamilem – życzymy sobie wszystkiego dobrego (wspominałam już, że uwielbiam społeczność ultrasów?) i lecimy z Magdą przed siebie.
Lubogoszcz żegna nas całkiem przyzwoitymi warunkami. Możemy podkręcić tempo. Czerwonym szlakiem przed siebie – cały czas rozmawiamy, śmiejemy się. Co godzinę wcinamy żela / batonika. Co 20 minut przynajmniej 5 łyków wody. Mamy też izotonik w softflaskach (miód + sól). Pierwsze 20km mija niewiadomo kiedy. Czuję się wybornie. Chcę więcej. Nogi są lekkie, pogoda dopisuje.
Drugi błąd, który popełniłam w zeszłym roku to nieodpowiednia strategia. Nie pilnowałam swojego tempa na konkretnych odcinkach, co sprawiło, że nie zmieściłam się w limicie czasowym. Teraz, mając “kompleks DNF”, miałam pewne wytyczne czasowe, ale bez większej spiny. Po prostu wiedziałam, że do konkretnej godziny musimy dotrzeć do danego punktu by mieć X zapasu czasowego na finish. Mimo to, w głowie mam luz. Poważnie, upajam się tym, że biegniemy razem z Magdą. Te pierwsze 30km niesamowicie przygotowały mnie psychicznie do prawdziwej batalii drugiej części biegu.
Dobiegamy do pierwszego punktu kontrolnego, gdzie mamy do dyspozycji bufet – i to nie byle jaki! Cudowni wolontariusze biorą nasze plecaki i nalewają wody do bukłaków. Karmią nas zupą marchewkową, waflami z masłem orzechowym i daktylami. Jest dużo bananów i cola !!! Magda, mamy 12 minut maks – 11:45 i wybiegamy z punktu. Nie popełnię błędu z 2018, gdzie zmarnowałam bardzo dużo czasu na przepakach. Nie ma rozleniwienia. Myk, myk i napieramy dalej. Lecimy na Lubomir – wiemy, co to oznacza. Stąd już praktycznie w dół (ta jasne, w praktyce więcej było podejść niż zbiegania :D) – aż do Kiczory żółtym szlakiem. Cudna trasa.
PRO TIP:nie da się wziąć na klatę całego dystansu biegu. Koniecznym jest podzielenie go na małe odcinki, np. dam z siebie wszystko aż do szczytu, a potem przyjemny zbieg lub zacisnę zęby i nie będę przejmowała się złymi warunkami aż dotrę do najbliższej bazy z jedzeniem. To naprawdę bardzo ważne dzielić sobie mentalnie cały dystans – skupiamy się na tym co jest i możemy się tym autentycznie cieszyć, a kryzysy nie wydają się takie złe i ostateczne. Małymi przemyślanymi kroczkami do przodu. To tajemnica ultra.
Trochę asfaltu – w drodze do Gościńca pod Lubomirem; około 20km
Oszałamiające widoki (m.in. na Lubogoszcz)
Chwila przerwy pod Lubomirem, 21km; godzina 11:40
Docieramy do Kiczory i znajdujemy rozgałęzienie. Eh, czas się rozstać. Nie mija 10 minut, a mi już za dużo tej samotności. Przywykniesz – myślę i biegnę dalej. Zbiegam do Lubienia – tutaj czeka kolejny punkt odżywczy (31km). Niestety nie ma ciepłych posiłków, co lekko mnie rozczarowuje, ale wolontariusze są jak zwykle pomocni. Napełniają mi bukłak i ładują banana do plecaka – Przed Tobą Szczebel. Nie daj się. Napieraj.
Siadam (na chwilę tylko) na drewnianej kłodzie i zaczynam rozwiązywać sznurówki butów. W międzyczasie wcinam banana i zagryzam waflem z masłem orzechowym. Wysypuję kilka małych kamyczków, poprawiam skarpetki i dochodzę do wniosku, że te buty to całkiem wygodne są. Zakładam je zadowolona i patrzę w niebo – cholera, chmurzy się. Wyłączam tryb samolotowy w telefonie i informuje najbliższe mi osoby, że wychodzę z Lubienia o 13:50 z zapasem 2h. Jest dobrze.
Szczebel: lekcja pokory vol.1
Tyle się nasłuchałam o Szczeblu. Tyle naoglądałam filmików. Góra jak góra. Wchodzisz, schodzisz i po temacie. Hehe.
Zaczęło się bardzo przyjemnie. Czarnym szlakiem wyruszyłam pod górę. Widzę, że jeden z biegaczy usiadł na skraju szlaku i zajada. Hej, wszystko w porządku? – pytam. Tak, tak. Muszę podładować energię przed wejściem. Macham do chłopaka i napieram. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to Witek, z którym będę zdobywać Szczebel w drodze powrotnej. Prawa, lewa. Jest bardzo ładnie – pojawiło się słonko, a szlak mimo kamieni i błota wydaje się dość przyjaznym.
Jednak, po około 10-15 minut zmieniam zdanie. Dosłownie wdrapuję się na kolejny kamień i kolejny korzeń. Jako, że nie mam kijków (!), chwytam się drzewa jeśli trudno jest mi wdrapać się “na kolejny stopień”. Samo wejście na Szczebel zajmuje mi jakieś 1.5h. Myślałam serio, że już się nie wdrapię. Nogi jeszcze nie dają o sobie znać, nie jest źle. Pogoda wciąż w porządku. Widzę przed sobą jednego z biegaczy, który przez ostatnie 10km cały czas był przede mną. Coś nie umiem go dogonić.
Na Szczeblu czekają wolontariusze, którzy gratulują wysiłku i pokazują drogę na Luboń. Czeka mnie zbieg. Całkiem przyjemny – błotnisty, ale przyjemny. Zbiegając napotykam na piechurkę, która wskazuje na czarną chmurę za moimi plecami i mówi No to będzie zabawa. Nie zastanawiałam się długo i podkręciłam tempo – bylebym dotarła do Rabki przed ulewą, please !!!
Zbiegam ze Szczebla. Wita mnie całkowicie obezwładniająca panorama na Luboń. Biegnę przez pola – tutaj nawrotkę mają już Ci najszybsi. Mijam elitę – pierwsza 10 tytanów macha mi ręką i życzy powodzenia. WOW. Dreszcze. Ah te dreszcze.
Wdrapuję się na Luboń. Nie doceniłam przeciwnika. Myślałam, że to Szczebel będzie wyzwaniem. Zaczynają mnie konkretnie boleć nogi. Do Szczebla miałam wrażenie, że nie ma na mnie mocnych. Po zbiegu, zaczynam ostrożniej dawkować siły. Trasa przepiękna. Napieram na przód. Znowu jest kosmicznie stromo, aż do samego schroniska na Luboniu. Jakieś 300m przed szczytem zaczyna się zabawa.
Oberwanie chmury: byle dotrzeć do Rabki!
W ciągu dosłownie kilku minut całe niebo szarzeje i pojawia się ściana deszczu. Genialnie. Nie mija nawet 10 sekund, a moja kurtka przypomina mokrą szmatę. Cudnie. Nareszcie dobiegam do faceta, który przez tyle kilometrów był przede mną i pytam, czy wszystko OK. Chyba zgubił trasę, bo szedł w zupełnie innym kierunku – mówi, że ma kryzys i podziękował za zwrócenie uwagi w kontekście szlaku. Krzyczę do niego, że ma się nie załamywać, bo w Rabce czeka ciepłe jedzenie i ma się na tym skupić, i kropka.
Zbiegam z Lubonia. To nie jest łatwe zadanie, gdy przed deszcz trasa staje się jeszcze bardziej błotnista, a ja proszę opatrzność bym zbiegła w jednym kawałku. Widzę już Rabkę. Nogi dostały szlag. Bolą niemiłosiernie, a ja staram się ochłodzić stopy w okolicznym strumyku. W sumie, ze szlaku zrobił się jeden wielki błotnisty strumyk.
Dobiegam do Rabki. Biegnę kawałek wzdłuż drogi – wychodzi słońce, co witam z ulgą. Widzę chorągiewki, które wskazują drogę do kolejnego pit-stop’u. Wpadam do maleńkiej sali w szkole, gdzie czekają na mnie przesympatyczne panie, które w ciągu kilku sekund nakładają mi pokaźną porcję kuskusu z sosem pomidorowym, serwują ciepłą herbatę i odbierają mi plecak, otwierają bukłak i uzupełniają wodę. Wcinam kuskus aż mi się uszy trzęsą. Nie siadam, chodzę w kółko. Nie pozwalam sobie na rozleniwienie. Do bazy dociera jeszcze dwóch gości – jeden z nich okazuje się moim “kryzysowym” kolegą, a drugi – kolegą, z którym mam wyruszyć wspólnie na ostateczny górski desant w stronę mety.
Przerwa zajmuje mi niecałe 12 minut. Jestem zadowolona. Czuję, że odpoczęłam. Narzucam plecak – czuję, że jestem całkowicie przemoczona, ale nie martwi mnie to za bardzo. Wyszło słońce i jest dość ciepło. Wykręcam kurtkę z całej wody i zawieszam na plecaku w nadziei, że przeschnie do czasu, gdy zapadnie zmrok. Wychodzę z Rabki o godzinie 17.20. Mam 6h 40 min, aby dotrzeć do mety. Dam radę.
Opuszczam Rabkę: żółtym szlakiem na Luboń
Wraz z Witkiem (moim nowym biegowym kompanem) atakujemy podejście na Luboń. Tak się cieszę, że razem wyruszyliśmy z Rabki – przynajmniej nie pomyliłam drogi (powrót to drugi zakręt na żółty szlak, a nie tą samą drogą, co zbieg !!!). Mocno padało, a grunt jest kamienisto-błotnisty. Ślizgam się jak oszalała, ale napieram. W pewnym momencie tracę orientację – mam iść żółtym szlakiem, a przede mną pojawia się kolosalna góra kamieni. Dogania mnie Witek – idziemy tędy – wskazuje górę i … bum, zaliczam wywrotkę na lewy bok. Nie spodziewałam się, że jest aż tak ślisko. Teraz już będę bardziej uważać. Docieramy żółtym szlakiem na szczyt. Jakimś cudem podkręcam tempo na zbiegu i docieram na znajomą łąkę, z której widać ostatnie wyzwanie – Szczebel.
W drodze na Luboń
A tu widać Szczebel
“Ostatnie podejście pod Szczebel. Za mną 52km, przede mną 12km. Celuję w 21.30 na metę” piszę do Rafała. Jestem pełna nadziei. Daję sobie 2.5h na dotarcie do mety. Samo podejście na Szczebel zleciało mi niewiadomo kiedy. Cały czas się uśmiechałam – cieszyłam się zachodzącym słońcem. Zaczęło się robić chłodno. Na szczycie zakładam kurtkę, wcinam kokosowego batona i zakładam czołówkę. Ściemnia się i to poważnie. Podziwiam widok ze szczytu. OK, spadam stąd.
Zejście ze Szczebla: kryzysu początek
Początkowo idzie całkiem nieźle – myślę, że to zaledwie kilka kilometrów i już będzie meta. Nie poddam się. Żołądkowo czuję się świetnie, nogi zdają się współpracować i mimo zmęczenia, tak bardzo cieszę się, że tu jestem. Wtem, nadchodzi kryzys pod postacią absolutnie piekielnego zejścia ze Szczebla do Kasiny, które staram się zaliczyć bez kijków. Teren jest kamienisty, a na domiar złego mam wrażenie, że zejście robi się pionowe. Skaczę (!) od jednego drzewa do drugiego, bo w przeciwnym razie ujeżdżam na błocie w dół. Nie mogę sobie pozwolić na słabość, bo oprócz dokładnego patrzenia pod nogi, muszę bacznie obserwować oznaczenia trasy – szlak czarny, żółte chorągiewki. Po 40 minutach mam wrażenie, że wciąż stoję w miejscu. Zmęczenie pojawia się niewiadomo skąd. Chyba zbyt wcześnie witałam się z gąską … Jestem wykończona.Głównie psychicznie – boję się, że to zejście nigdy się nie skończy. Moje czworogłowe zaczynają się buntować i odczuwam coraz bardziej sztywność mięśni. Zaczynam robić się mniej uważna, bardziej zrezygnowana. Przez koronę drzew zaczynają spadać pierwsze krople deszczu.
Wyprzedza mnie trzech gości z kijkami, którzy tak ja psioczą na trudność zejścia – łączymy się w bólu, ale nadal napieramy. Staram się podkręcić tempo. Docieram nareszcie do strumienia, do którego wchodzę i obracam się w stronę zejścia ze Szczebla. Jezus. To się chyba nie wydarzyło naprawdę – przecież to jest pionowe. Otrząsam się z szoku i zaczynam truchtać w dół. Wciąż zejście jest wymagające, ale nie ma już tragedii. Około 20.30 docieram do Kasiny.
Stąd leśną drogą idę wzdłuż ulicy. Robi się coraz ciemniej. Dostrzegam ostatnie promienie słońca. Krople deszczu wyglądają magicznie. Oświetlam sobie czołówką drogę i nie mogę biec. Mam całkowicie zesztywniałe nogi. Powtarzam sobie, że mam jeszcze dużo czasu i mogę sobie pozwolić na wolne tempo. Ale nie umiem się zregenerować. Mija 30 minut i docieram pod szkołę w Kasinie. Stąd, czeka mnie już ostatnie podejście, a mianowicie – podejście do bazy Lubogoszcz. Najcięższe 50 minut całego biegu – popełniłam błąd, bo założyłam, że jak dobiegnę do Kasiny, to już po ptokach. No tak. Nigdy nie lekceważ przeciwnika. Lesson learnt.
Ostatnie kilometry: prawdziwa (ultra) walka
Staram się truchtać aż do momentu, w którym trasa zakręca w prawo (za szkołą) na Lubogoszcz. Robi się kompletnie ciemno. Każdy krok stanowi wyzwanie. Robię charakterystyczne chlup chlup bredząc po kostki w wodzie i błocie. Zaczynam się zastanawiać, czy jakiś potwór wyskoczy z ciemności i mnie zje. Rzucam oko na mapę i trasę – mam wrażenie, że droga ciągnie mi się w nieskończoność. Staram się odwrócić swoją uwagę – patrzę na zachód, gdzie niebo ma jeszcze odcienie szarości. Nad górami tworzy się mgła. Nie jestem mi zimno. Jestem cała spocona – wilgoć jest przeogromna. Ale idę, muszę iść. Krok za krokiem.
Jestem tylko ja i moje światło czołówki. O czym myślę? O tym, że jestem swoim własnym osobistym hardkorem. Że to uwielbiam. Że czuję ogromny wewnętrzny spokój. Że podjęłam się wyzwania, na które byłam przygotowana fizycznie i psychicznie. Uśmiecham się pod nosem i napawam się chwilą. Obawiałam się tego etapu biegu – nie znałam swoich możliwości po ponad 13h wysiłku i to jeszcze, gdy zapadła noc. Jestem rannym ptaszkiem, a nie nocnym markiem. Teraz jednak, nie ma to kompletnie znaczenia. Jestem sama jak palec. Trzeba iść. Napieraj.
Wydaje mi się, że widzę jakieś światło. Powoli widać bazę Lubogoszcz. Coś odbija się w świetle czołówki. O rany !!! Na drodze widzę Rafała i Magdę. Staję jak wryta – nie wierzę. Mam wrażenie, że to jakieś widmo. Czy to naprawdę się dzieje? Czuję, że biorą mnie pod ramię i wspólnie maszerujemy na metę. Uśmiecham się i przepełnia mnie niesamowita wdzięczność – za to, że mogę tutaj być. Za to, że mam niesamowitych ludzi wokół siebie, z którymi dzielę swoją pasję. Za to, że jestem silna i mam możliwość doświadczania swoich słabości w takich warunkach. Za to, że to był wspaniały dzień i że każdy krok miał w tej przygodzie znaczenie.
META !!!
Przekraczam metę po 13 godzinach 53 minutach. Docieram jako 6 kobieta. Jestem w ciężkim szoku – dokonałam tego !!!
Dostaję puszkę piwa i izotonik. Kompletnie nie wiem, co mam z tym zrobić. Rafał robi mi zdjęcie, a Magda wkłada to piwo do plecaka w miejsce flaska, a ja się śmieję. Mówi, że dobiega po 6 godzinach na metę 35km !!! Co za kosmiczny wynik !!! Zdaję sobie sprawę, że Magda od ładnych kilku godzin czekała na mnie w bazie, a Rafał piechotą zdobył Lubogoszcz by móc być właśnie tam. Zaczynam się rozklejać, ale ledwo mogę mówić. Moje czworogłowe całkowicie się zablokowały, a każdy krok w dół jest wyzwaniem. Od mety do samochodu dzieliło nas ponad 3km – kompletnie nie byłam na to przygotowana psychicznie. Każdy krok był ogromnym wysiłkiem. Magda z Rafałem trzymali mnie pod ramię, a ja jak paralityk starałam się zejść bez większej dramaturgi. Brodziliśmy w błocie i staraliśmy się nie ujechać na tyłki. Po prawie godzinie dotarliśmy do samochodu. Szczerze? Przejście od mety do samochodu było o wiele większym wyzwaniem niż samo ultra! Gdyby nie Rafał i Magda, to bym chyba usiadła na tej mecie i tam przezimowała.
2.06.2019
Po bezmięsnej (hehe) kolacji, padamy jak zabici około 1 i udaje nam się pospać do 7. Wstajemy, szykujemy jedzonko i zbieramy się na powtórkę – tym razem jednak swój debiut ma Rafał, który startuje na 10km. Mistrzu dobiega w 1:59 i oficjalnie łapie bakcyla biegania w górach. A nie mówiłam, że to uzależnia … ?
Podsumowanie
Ależ się rozpisałam ! Mam jednak nadzieję, że się podobało – wiem, że było troszkę chaotycznie, ale pozwoliło mi to zobrazować też emocje podczas takiego biegu. Ultra-Trail Małopolska jako cykl biegów górskich jest wydarzeniem, które na stale zagości w moim kalendarzu biegowym. Cieszę się, że mogliśmy eksplorować Beskid Wyspowy, a każdy z nas wrócił z czapką finiszera 🙂
Pokonałam dystans 64km i byłam wdzięczna za wszystkie błędy popełnione podczas B7D w 2018. Trening czyni mistrza, a ja zrobiłam kolejny (bardzo ważny) krok w drodze do kosmicznego dystansu 100km.
❤ Dziękuję Rafałowi i Magdzie za to, że wspólnie wyruszyliśmy na tę ultra przygodę. Jesteście najlepsi na świecie! Dzięki Bezmięsny za to, że mogliśmy tutaj być. Dziękuję każdej osobie za wiadomości / telefony i próby uzyskania informacji, czy jeszcze żyję. Dziękuję Wam, że jesteście i czytacie – to daje mi turbo pozytywnego kopa !!! ❤
Trzymajcie się,
Marta