Wielka Prehyba 2025 [RELACJA]

Mistrzostwa Polski i eliminacje do Mistrzostw Świata w kategorii short trail - to brzmi poważnie. Ja jednak pokażę Wam ten bieg i tę imprezę z perspektywy osoby, której daleko było do najwyższych oczek podium. Dużo się działo i wiele się nauczyłam podczas tych 44 kilometrów górskiej przygody.

Pieniny Ultra Trail

Są takie biegi, które zostają w człowieku na długo – nie tylko przez wymagające (i pełne atrakcji) trasy, ale przede wszystkim przez atmosferę, która unosi się w powietrzu od startu aż po metę. Pieniny Ultra-Trail to nie tylko zawody – to festiwal górskiego biegania, który od ponad dekady przyciąga do Szczawnicy tysiące (!) pasjonatów trailu.

Zaczęło się w 2013 roku jako Biegi w Szczawnicy – kto nie znał Biegów w Szczawnicy, prawda? ;) Inicjatywa trójki zapaleńców, którzy połączyli miłość do gór, sportu i dobrej organizacji w tę kultową już dzisiaj imprezę. Z biegiem lat "Biegi" ewoluowały, zmieniały się, aż w 2022 przyjęto nazwę, która jeszcze lepiej oddaje jej charakter: Pieniny Ultra-Trail. Dziś to jedno z najważniejszych i najbardziej lubianych wydarzeń biegowych w Polsce, będące częścią prestiżowego Europe Trail Cup – międzynarodowej serii biegów, która celebruje piękno natury i wspólnotę pasjonatów z ośmiu krajów.

Tak jak w zeszłym roku, pokusiłam się o start na trasie Wielkiej Prehyby, gdzie rozegrano PZLA Mistrzostwa Polski w biegach górskich Short Trail, będące jednocześnie eliminacjami do Mistrzostw Świata w Hiszpanii. Na trasie nie zabrakło rywalizacji, potu, wzruszeń – a u mnie zdychanka od samego początku ...

fot: Marek Oberwan

Biuro zawodów, profil trasy i punkty odżywcze

Biuro Zawodów

Muszę przyznać, ze organizacja PUT dopięta jest na ostatni guzik. W związku z wyzwaniem komunikacyjnym, tj. remontem drogi do Szczawnicy, czas dojazdu do miasta bardzo się wydłużył. Dlatego też, organizatorzy dostosowali godziny funkcjonowania Biura Zawodów, jak i udogodnienia logistyczne tak, aby każdy mógł odebrać pakiet, jak i stawić się na starcie.

My (tj. ja i Szymon oraz nasi przyjaciele Ola i Bartek) przyjechaliśmy do Szczawnicy w piątek popołudniu - na spokojnie się zameldowaliśmy w hotelu, zjedliśmy obiad i wyruszyliśmy po pakiety. Jako, że nie było sensu brać samochodu (ze względu na korki w Szczawnicy spowodowane wyżej opisaną sytuacją oraz problem z parkingiem - pamiętajmy, do Szczawnicy zjechało ponad 12-13 000 osób - zawodnicy i osoby towarzyszące), postanowiliśmy, że przejdziemy się Promenadą pod Most Flisaków - gdzie było Biuro Zawodów.

Niestety, cały piątek bardzo mocno padało, więc mimo parasola, zafundowaliśmy sobie niezły prysznic! Jednak, w samym Biurze wszystko poszło bez problemu - odebraliśmy pakiety (ja i Bartek biegliśmy Wielką Prehybę), porozglądaliśmy się na Expo, kupiliśmy coś do jedzenia, a potem wróciliśmy z powrotem do hotelu odpoczywać.

Profil trasy i punkty odżywcze

Nie bez przyczyny chciałam wrócić na trasę Wielkiej Prehyby - z jednej strony, aby zmierzyć się z czasem z zeszłego roku (5h01), ale też, aby po prostu przebiec tę piękną trasę. Swoim profilem bardzo mi odpowiada - znam na pamięć podbieg na Dzwonkówkę, który z zeszłego roku całkiem nieźle wspominam. Następnie, czeka jeszcze dość strome podejście na Przehybę (1 punkt odżywczy), a potem już delikatnie pod górę na Radziejową. Oprócz podbiegu na Wielki Rogacz, aż do Obidzy lecimy w dół. Tutaj czeka kolejny punkt i tzw. agrafka - czyli musimy się po prostu cofnąć, aby dobiec do przełęczy Rozdziela. I uwaga, nie dajcie sobie wmówić, że od Przełęczy to w Małych Pieninach tylko w dół - BZDURA. Spójrzcie na profil trasy i zauważycie, że jest tu naprawdę sporo "hopek", które są strome, kamieniste i ciężkie technicznie. Dlatego nie warto bagatelizować tych przewyższeń, bo też dają popalić. Ostatni punkt odżywczy to Schronisko pod Durbaszką i od tego momentu mamy już tylko 8km i jesteśmy w domu!

fot: Marek Oberwan

3 ... 2... 1 START!

Bardzo dobrze mi się spało - ani się nie denerwowałam, ani nie spinałam. Wyspałam się prawie 9 godzin, zjadłam elegancko bułeczkę z dżemem, wypiłam kawę, zrobiłam kupę i byłam bardzo zadowolonym człowiekiem. Ubrałam się, przywdziałam numer startowy, przypięłam czip do buta i wyruszałam na 2km rozgrzewkę z Bartkiem na linię startu.

Na starcie wciąż trzymał mnie luz w głowie. Spoko - będzie dobrze. Faktycznie, ostatni miesiąc życiowo przeorał mnie z góry na dół, a treningi nie wychodziły tak do końca, jakbym tego chciała. Jednak, obiecałam sobie, że zobaczę na ile ciało mnie puści i mimo tego, że w głowie nieśmiało był cel 4:45, to podświadomie czułam, że to może nie być ten dzień.

Zaczęło się odliczanie ... i uwaga, od razu z grubej rury, czyli 5-4-3-2-1... OGIEŃ!

Nie do końca lubię te pierwsze 2.5-3km Promenadą oraz asfaltem w górę przez Plac Dietla aż do wejścia na szlak. Już tam czułam, że mimo relatywnie "komfortowego" tempa - to będzie trudny bieg. Tak jakby nogi nie do końca były moje? Wiecie o co mi chodzi? Miałam wrażenie już od początku, że biegnę wypełniona adrenaliną i emocjami, ale kompletnie nie ma w tym jakiegoś skupienia, spokoju, "swojej roboty" ... i trochę mnie to wytrąciło z równowagi. Czułam się nieswojo.

Zaczął się podbieg na Dzwonkówkę, który osobiście całkiem lubię. To są moje tereny do biegania i czuję się na takim podbiegu naprawdę świetnie. Tym razem, w ogóle nie szło na przód. Biegłam na wydawało mi się intensywności strefy 3/4, a wylądowałam na tętnie ponad 180, gdzie powinnam już obiektywnie wyzionąć ducha. Biegło mi się fatalnie.

Puściłam się za jedną z zawodniczek, która wspaniale równo biegła. Nie pozwoliło mi to zamulić i równo trzymać gardę pod górę. Aczkolwiek, kiedy minęłam Bereśnik i jakoś tak po 7km może - wiedziałam, że nie ma możliwości w świecie, abym zrobiła tę trasę w 4h45m. Każdy krok kosztował mnie ogromnie dużo wysiłku. Tam gdzie na treningach była lekkość, tu myślałam, że po prostu umrę. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się tak, że od samego początku biegu było całkowicie do bani.

Czy powinnam zejść z trasy? MENTAL GAME

Kiedy wbiegliśmy na czerwony szlak i w oddali majaczyła już wizja punktu na Przehybie, pojawiły się wilgotne mgły, które nas pochłonęły. Dla mnie był to zastrzyk energii, bo na samym podbiegu całkowicie mnie "zbombiło" - czułam, że wbiegłam za mocno, było za gorąco, a ja na nogach jak z waty, starałam się nie przechodzić do marszu, a napierać.

Dobiegłam na Przehybę i mimo tego, że rok temu po prostu machnęłam ręką na punkt i poleciałam dalej, bo nic nie potrzebowałam - to tutaj obiecałam sobie dać tyle czasu ile będę potrzebować. Biegło mi się trudno, więc jedyne co mogłam zrobić - to zadbać o jedzenie, picie i siebie samą. Wyżłopałam 2 flaski i napełniłam je do pełna. Byłam gotowa po jakichś 45-50 sek ruszać dalej.

Ruszam więc.

Aż na Radziejową biegnie mi się całkiem nieźle, zważywszy na mój fizyczny "nie pobiegnę dalej". Jestem z siebie bardzo zadowolona, bo fizycznie byłam klops, ale mentalnie sobie zaimponowałam - sporo czasu zajęło mi wyciągnięcie się z tego rozczarowania, że dzisiaj nie zrealizuję swojego celu i muszę się z tym pogodzić. Zaimponowałam sobie życzliwością wobec siebie i wsparciem. Trochę to trwało, ale łapałam się najmniejszych pozytywów. Zastanawiałam się, gdzie leży na ten moment moja największa siła (np. super czuję się żołądkowo albo mam bardzo mocną głowę) i tam koncentrowałam swoją energię. Wyobrażałam sobie też, że ta dobra energia przenika mi do nóg i do serca, gdzie czułam niemoc.

Kiedy na Radziejowej zobaczyłam przed sobą Bartka, który ewidentnie leciał na czas poniżej 5h - uśmiechnęłam się do siebie i nabrałam ogromnie dużo dobrej energii. Jego dyspozycja i moc sprawiły, że i ja poczułam się lepiej.

Na Obidzy minęliśmy się z Bartkiem, ja znowu napełniłam 2 flaski - jadło mi się elegancko, co 30-40 min jadłam żela, tu jeszcze porwałam banana. Czułam się odżywiona i skoncentrowana na tym, aby dotrzeć do celu.

Małe Pieniny i powiew świeżości

Im bliżej było do mety, tym lepiej się czułam. Po około 3.5h odzyskałam lekkość, tętno spadło, a mi nogi ... puściły? Od Przełęczy Rozdziela biegnie mi się o wiele lepiej. Zanim wbiegniemy pod Wysoką, czeka jeszcze kilka błotnych podbiegów. Decyduję się na spokojne i równe napieranie pod górę - wtedy taktycznie jem, piję, wkładam / ładuję słuchawki (które po kilku godzinach po prostu padły) i świadomie umieszczam się w TU i TERAZ, doceniając fakt, że obiektywnie żyję i jest OK.

Powiem Wam, że naprawdę przebiegałam tysiące kilometrów na zawodach. Czegoś takiego jak tutaj - nigdy nie doświadczyłam. Na ultra byłam zmęczona, dużo rzeczy nie grało tak, jak powinno. Jednak, to właśnie na tej Wielkiej Prehybie odczułam dosłownie, jak niesamowita jest nasza głowa w tym całym bieganiu. Dużo było we mnie emocji - nie tylko tych związanych z biegiem, ale też z sytuacją życiową. Czułam, jakbym miała po prostu pęknąć i nawet pisząc to, czuję w środku takie wzruszenie, że tak głęboko to wszystko było dane mi przeżyć, wywołane biegiem.

Wracając. Małe Pieniny witają mnie zastrzykiem energii - na punkcie w Schronisku pod Durbaszką udaje mi się nawet nie ujechać na błocie ;) co uważam za sukces! Napełniał dwa flaski i wyruszam w dalszą drogę.

FINISZ

Puszczam nogę. Biegnie mi się wspaniale od Schroniska i nie zamierzam się zatrzymywać. Jestem tak dumna, że te ostatnie 8km biegłam - nie było mowy o żadnej zamułce. Co więcej, miałam taką myśl - kurde, szkoda, że to tylko 44km, a ja dopiero się rozkręcam.

W zeszłym roku pamiętam to podejście na Wysoki Wierch, bo mnie po ludzku zmasakrowało. Teraz, wbiegam na nie lekko i z zacięciem na twarzy, bo nie odpuszczę do samego końca. Im mniej mi zostało dystansu, tym coraz bardziej byłam zawzięta i czułam przypływ energii.

Ostatnie kilometry to jest czysty fun. Wyprzedam 6 osób na ostatnich 2km i zbiega mi się po tym błocie, kamieniach najlepiej w świecie. Kiedy widzę ten ostatni fragment z asfaltem (serio, na samo wspomnienie wciąż mnie ściska w dołku) i metę. Dopiero co udało mi się wyprzedzić jedną zawodniczkę i obiecałam sobie, że już nigdy więcej nie odpuszczę przed metą (tak jak na Łemkowynie, gdzie na ostatnich 30m dałam się wyprzedzić) - to, że znalazłam w sobie jeszcze siłę i determinację by dać z siebie dosłownie 120%, wprowadza mnie w oniemienie własnych możliwości

Wpadam na metę w 5h06m, odbieram swoje zasłużone drzewko, siadam w cieniu i zalewam się łzami.

Wiecie, co czułam? Ulgę. Nawet nie, że to się już skończyło. Trudno mi to nawet jakoś sensownie opisać - podczas tego biegu miałam szansę skonfrontować się ze swoimi emocjami, które wypłynęły niewiadomo skąd. Dobiegłam czując, że choćby skały srały - silna ze mnie kobieta i nie dam sobie w kaszę dmuchać. Byłam z siebie bardzo dumna, że nie zeszłam, że doprowadziłam się do stanu, który umożliwiał mi napieranie na przód i że zachowałam zimną głowę. Nie odpuściłam i na ten dzień dałam z siebie tyle na ile pozwoliło mi ciało.

PS. Z ciekawostek fizjologicznych - bycie kobietą ma swoje plusy i minusy. Jednym z ograniczeń jest konkretny czas w cyklu menstruacyjnym. Niestety, u mnie trafiło tak, że po zawodach przez 1.5 dnia po prostu dogorywałam ze względu na okres ;) więc, trafił mi się mój najsłabszy czas w miesiącu i choćbym nie wiem jak trenowała oraz jak wiele mentalnie się wypchnęła - pewnych rzeczy nie przeskoczę. Dlatego, taki wynik akceptuję w 100%.

Podsumowanie

Zapamiętam ten bieg na bardzo długo, bo choć nie spełniłam swojego celu - jakie to realnie ma znaczenie? Czas zawsze mogę poprawić, taka prawda. A to ile wyniosłam z tego biegu o sobie, o własnych możliwościach i o szacunku do własnej osoby bez względu na wynik, czy cokolwiek innego - zawsze ze mną pozostanie.

Jeśli się zastanawiacie, czy warto przyjechać w kwietniu na Pieniny Ultra Trail - gorąco Wam polecam, aby dać się ponieść tej imprezie. Każdy wyniesie z niej co innego, ale wierzę, że zostanie to z Wami na długi czas.

Dziękuję Wam pięknie za całe wsparcie, pozdrowienia i (nie)zwykłe uśmiechy na trasie - wiedzcie proszę, że dużo to dla mnie znaczy, gdy mnie "zaczepiacie", mówicie, że czytacie bloga, oglądacie filmiki i mocno kibicujecie. Wierzcie mi, że dodaje mi to skrzydeł i motywuje nie tylko do mojej "internetowej" działalności, ale do dalszego biegu na trasie ;) dziękuję Wam serdecznie!

Trzymajcie się i wygląda na to, że kolejna relacja będzie już z biegu ULTRA!

ciao 😄 Marta