Relacja z 100km Biegu 7 Dolin 2019, czyli bieganie z ultra uśmiechem

Mówi się, że nie wolno rezygnować z marzeń tylko ze względu na to, że ich realizacja wymaga cierpliwości i czasu. Zgadzam się! Kiedy dokładnie rok temu dostałam DNF na 88km Biegu 7 Dolin, wydawało mi się, że bieg jest zbyt trudny i to nie jest moja bajka. Nic bardziej mylnego. Wracam po mądrze przepracowanym roku, który nauczył mnie cieszyć się treningiem i procesem zmian, a finialnie doprowadził na metę swojej pierwszej (!) “seteczki”.

Czy wiecie, że dokładnie przez 365 dni miałam przy sobie czip, który mierzył czas biegu podczas mojego debiutu na dystansie 100km w 2018? Gdy został mi odebrany numer startowy, jedyną pamiątką po biegu, która przypominałaby mi ile jest do nauczenia – był właśnie ten czip. Dlatego też, dumnie nosiłam go jako breloczek do kluczy by przypominał mi o tym, co chcę osiągnąć. Dopiero dzień przed B7D w tym roku, zdjęłam czip i podskórnie czułam, że muszę sprawić sobie nowy breloczek. Nie myliłam się 🙂

Dzień PRZED

Pomyślałabym, że dzień jak co dzień. Oczywiście, klasycznie i standardowo, z podekscytowania nie mogłam zasnąć. Zamiast planowanych 7-8h snu, przespałam około 5h i mój mózg kazał mi budzić się do życia.

Treningowo nie ma już co robić. Wyszłam na 30minutową przebieżkę – całkowicie luźno, na samopoczucie i w tempie ślimaczym. Bardzo przyjemnie, zwłaszcza, że biegłam z samego rana, a potem zafundowałam sobie 20min rozciągania.

Pakiety odebrane w trybie ekspresowym. Wizyta w Krynicy-Zdrój nie była dłuższa niż kilkadziesiąt minut, a szkoda – bo Expo i cały klimat naszego polskiego Chamonix aż prosił się o pozostanie dłużej by posłuchać prelekcji znanych i lubianych mistrzów; zjeść osławione krynickie lody, do których kolejka ciągnie się przez całą ulicę Piłsudzkiego; czy też poprzyglądać się podekscytowanym biegaczom, którzy z niecierpliwością przebierali nogami.

Po powrocie do domu, nadszedł czas na upewnienie się, czy wszystko zostało poprawnie zapakowane na przepaki. Oznacza to, że po I i II etapie – 35km w Rytrze oraz 66km w Piwnicznej miałam spotkać się z moim support team’em by przekazać mi konkretne rzeczy, ułatwiające dalszy bieg. Przepaki przygotowywałam od dobrych kilku dni, aby nie mieć większej spiny dzień przed startem. Dopakowałam również plecak i wybrałam ubranie na pierwszy etap biegu.

Piłam bardzo dużo wody, przynajmniej 3L wraz z elektrolitami oraz jakieś tam herbatki i inne cudawianki. Z jedzeniem uważałam. Jadłam to, co stanowi podstawę mojej diety – jaglanka na śniadanie, na obiad lody z Krynicy (haha, tutaj mała różnica z klasycznym jadłospisem), jakaś przekąska w formie owocu oraz na kolację zupa z soczewicą i ryżem.

Spać poszłam przed 19 (!), ale faktycznie udało mi się zasnąć dopiero przed 22. Budzik nastawiony był na 00:15.

Start

Budzik zadzwonił. Wystrzeliłam z łóżka. Myk, myk i już jestem ubrana. Robię 10 pompek, podskakuję do góry i czuję się jakbym przespała solidne 8h. Dopiero po chwili dociera do mnie, że jest kilkanaście minut po północy i robię coś absolutnie szalonego.

Szybko wciągam jaglankę z jogurtem kokosowym, popijam kawą i dzięki Bogu, odwiedzam toaletę. Śmiejcie się, ale kilkanaście godzin w biegu, w trudnych technicznie warunkach w górach z bólem brzucha (albo i gorzej), to naprawdę zerowa przyjemność.

Godzina 1:15 – wyruszamy do Krynicy, gdzie docieramy po kilkunastu minutach i przed 1:40 melduję się na starcie. Klimat absolutna magia. Nie wiem, czy wspominałam, ale w tym roku moja cudowna rodzicielka postanowiła dołączyć do mojego support team’u i wziąć udział wspólnie w tym biegowym wydarzeniu. Przyznam szczerze, że świadomość tego, że mam bliskie osoby, które z własnej inicjatywy pomagają mi na trasie oraz wspierają moje biegowe pomysły (ale i tak uważają mnie za świra), to chyba najpiękniejszy aspekt tego całego biegania. Nie ukrywam, że zmusiło nas to do wypracowania mechanizmów skutecznej komunikacji, co pozytywnie przełożyło się na różne sfery życiowe. Serio, polecam.

Wracając. Godzina 1:59 – nóżki już przebierają niecierpliwie. Jakiś gościu odlicza. Wokół mnie ultras na ultrasie, w końcu – wszyscy biegniemy tutaj 100km lub 117km i musimy być twardzi. Uśmiecham się jak opętana. Czuję moc w nogach, ale wiem, że nie mogę dołożyć do pieca od samego początku.

2:00. Wystrzał. Biegniemy!

Etap nocnej sielanki: Krynica – Rytro

Moja ulubiona część biegu, która kojarzyć mi się będzie zawsze z ciemnością, ciszą i światłem czołówek. Nie do końca wiem, czy przesypiam ten etap, czy jeszcze mój mózg nie do końca rozumie, że TO się faktycznie dzieje. 4.5h biegu mijają mi niewiadomo kiedy. Po pierwszym kilometrze drogą asfaltową w dół, odbijamy na czerwony szlak i zaczynamy się wspinać na wzniesienie, a potem zaczynamy wspinaczkę na Jaworzynę Krynicką.

Śmiać mi się chciało, gdy w kompletnej ciemności do moich zmysłów docierały ciekawe doznania dźwiękowe. Prawdziwie imponujący arsenał dźwięków. Przede wszystkim, jak jeden mąż, wszyscy wdrapujemy się na górę w ciszy (OK, może ktoś z tyłu rzuci jakimś żartem, ale rzadko) i nie słychać NIC oprócz dźwięku uderzania grotów kijków o kamieniste podłoże, pohukiwania sów (hu-huuu!) oraz (za przeproszeniem) puszczanych bąków przez biegaczy. Kto nie biega ultra, nigdy nie zazna prawdziwych odgłosów lasu w nocy 🙂

Docieram na Jaworzynę w niecałe 1h20min i czuję się wybornie.Stąd, przez Runek aż po Halę Łabowską czeka nas bieg granią lub lekki zbieg. Warto przetestować swoje umiejętności nawigowania w takich warunkach, bo mimo przyjaznego podłoża, znajdzie się wiele luźnych kamieni, czy błota – a o wywrotkę łatwo. Biegnę jak na skrzydłach i docieram do punktu na Hali już po 2h43min, 1 żelu i 2 batonikach.

Do Rytra wciągam jeszcze jednego żela. Łącznie 400kcal – więcej nie byłam w stanie zjeść. Wypiłam około 1.5L wody oraz 300ml izo. Na Hali się nie zatrzymuję, lecę dalej. Nie chcę wybijać się z rytmu (rok temu, zmarnowałam bardzo dużo czasu zbyt długo “odpoczywając” na punktach).

Zbieg do Rytra minął mi znowu bardzo szybko. Około 5 rano niebo zaczęło płonąć – budził się dzień, a ja drugi raz w życiu przywitałam wschód słońca w górach. Nie wiem, czy istnieje piękniejszy widok.

Biegnę leciutko, świetnie się czuję. Na podejściach wspieram się kijami. Jem co 40-60 min, piję dzielnie, co 20 minut. Ku mojemu zdziwieniu, na moście w Rytrze pojawiam się dokładnie o 6:15, czyli po 4h15min. Całkiem niezły wynik! Aż do samego Hotelu “Perła” towarzyszy mi moja druga połówka na rowerze, której zdaję relację z ostatnich 4h i tym sposobem, automatycznie wolniutko truchtam pod sam Hotel, gdzie docieramy po 20 minutach.

Etap malowniczy: Rytro – Piwniczna

Wbiegam na przepakach, moja niesamowita mama czeka z termosem herbaty w jednej ręce i z colą w drugiej, a tata zdejmuje plecak by Rafał mógł opróżnić całą jego zawartość, naładować nowych batonów i żeli oraz wymienić wodę. Mama wciska mi przygotowane jedzenie, a tata ze stoperem odmierza czas. Nie wiem już kto podaje mi banana i każe jeść. Jak w szwajcarskim zegarku! Wciągam na raz bułkę z hummusem i pomidorem (jak dobrze, że rozmokła!), przegryzam owocem, popijam herbatą i po przebraniu się w nową koszulkę (w etapie nocnym biegłam w dwóch koszulkach – jednej termo, a drugiej z długim rękawem), o godzinie 6:35 lecę na Rytro.

Tutaj, dołączają do nas śmiałkowie biegnący na 64km oraz 80km. Zaczyna się robić tłoczno na szlaku. Przede mną najdłuższe podejście, gdzie idealnie sprawdzą się kije – atakujemy Przehybę. Po ponad 1.5h docieram na 45km pod Schronisko Przehyba, gdzie czekają już wolontariusze (m.in. ekipa GUT 🙂 ), kapela regionalna i masa pysznych owoców. Lubię ten etap – chociaż jest już więcej zawodników, a słońce zaczyna dawać się we znaki.

Biegnę dalej. Wybiegam z punktu odżywczego, gdzie między jednym gryzem arbuza, a drożdżówki poznaję bardzo sympatycznego pana, który twierdzi, że jest najstarszym biegaczem na trasie, przybijamy sobie piątkę i życzymy sobie powodzenia. Biegnę przed siebie, praktycznie nie wiem, kiedy mija mi trasa na Radziejową. Nie szaleję na podbiegach – równo idę z kijami.

Wieje lekki wietrzyk, a ja ostrożnie stawiam stopy na zbiegu z Radziejowej ze względu na zatrważającą ilość luźnych kamieni. Widoki oszałamiające. Można dostrzec nie tylko Pieniny, ale też Tatry. Obiecuję sobie strzelić fotę na 50km, ale zanim tam dobiegam, słyszę “Marta? Marta Dębska !!! Ja Cię znam!” i kopara opada mi do podłogi. Okazuje się, że to ekipa Radlinioków, z którymi znamy się z internetów.

Przez kolejne 30km mijamy się na trasie, wymieniamy piątki i w całkowicie luźnej atmosferze, wymieniamy uwagi dotyczące trasy. Jestem przeszczęśliwa. Nie czuję presji, rozmawiam z biegaczami, podziwiam widoki … Nie boję się kolejnych kilometrów. Napieram spokojnie, nic mnie nie boli. Jem grzecznie co godzinę nawet, gdy kompletnie nie mam na to ochoty. Nie chcę by nagle mnie odcięło. Mięśniowo jest rewelacyjnie – aż sama się dziwię jak ogromną różnicę mogą dać kije. Biegnę.

Docieram na Obidzę około 10:00 i wiem już, że za 60 – 80 min powinnam być w Piwnicznej. Czeka mnie już tak naprawdę zbieg od momentu dobiegnięcia na Eliaszówkę. Daję znać Rafałowi, że żyję i żeby szykował szamkę.

Betonowe płyty na zbiegu do Piwnicznej dały mi popalić, ale nie ma tragedii. Pogoda wciąż dopisuje, ale nie obraziłabym się za większe zachmurzenie (tak wiem, w życiu nie można mieć wszystkiego!) Jedyne, co chcę, to napić się zimnej coli, zjeść coś i ruszać dalej.

Etap kryzysowy: Piwniczna – Krynica

Rok temu, wbiegłam na punkt w Piwnicznej po 10h17min i byłam kompletnie zniszczona. Nogi bolały mnie niemiłosiernie, miałam koszmarne odciski i po prostu czułam, że walczę z wiatrakami. Nie wiedziałam, co robię. Popełniłam też duży błąd, bo napiłam się energetyka, którym tak naprawdę odbija mi się do dzisiaj.

W tym roku, wbiegam po 9h18min i wiem, że mam robotę do wykonania. Widzę moich rodziców i Rafała, którzy znowu ze stoperem w ręce, odmierzają mi racje żywnościowe i cały czas powtarzają, że zbyt dobrze wyglądam 😀 Uśmiecham się jakbym serio biegała na jakiś dragach. Upajam się tym momentem. Nie wierzę wciąż, że moja mama (!) tutaj jest i całym sercem wspiera moje szalone pomysły i cieszy się tym. Nie wiem, wydaje mi się, że więcej radości sprawiła mi obserwacja moich bliskich niż zakładałam 🙂 Tak czy siak, dostaję kopa w tyłek na szczęście i po 10min uderzam na ostatni odcinek. Mam siłę, mam motywację.

Jedyne, co mnie martwi, to odciski na wewnętrznej stronie dużych palców. Długo rozważam, czy zmieniać buty, ale boję się, że sprawa się pogorszy i szacując ich stan 0 – 10 (masakra – OK), oceniam na 6, więc decyduję się biec w nich dalej. Ciekawe, bo biegając w tych  butach od ponad 5-6 miesięcy, nie miałam ani jednego odcisku. No cóż, tak bywa.

OK. To lecim, a raczej wchodzim. Przez pierwsze 1-1.5km jest wznios, a potem delikatnie zbiegamy do Łomnicy-Zdrój. Stamtąd, znowu podbieg (jak ja się cieszę, że mam kije!), a raczej konsekwentne wdrapywanie kamienistym podłożem, a następnie betonowymi płytami aż na szczyt. Słońce mocno daje w kość. Jest ponad 28C i dosłownie się topię, ale postanawiam nie odpuszczać. Kroczę na przód aż do zbiegu – potem leciutko nóżki niosą aż do Wierchomli. Tutaj, ciekawy etap trasy, bo jest to droga asfaltowa aż po sam hotel, gdzie znajduje się punkt mierzenia czasu i uwaga, 99% biegaczy idzie. Dlaczego? A. ze zmęczenia B. bo inni idą C. bo asfalt D. bo tak. Rok temu nie potrafiłam już tutaj biec. W tym roku, tempem 6:30 min/km delikatnie robię 3km aż do Hotelu “Wierchomla”.

“Rzutem na taśmę!” – to właśnie usłyszałam rok temu, gdy 5 minut przed limitem czasu dotarłam do Hotelu. Płakać mi się chciało.

Jak było w tym roku? Docieram po 11.5h (mam 2.5h zapasu !!!), świeci słoneczko, a ja nie mogę wciąż uwierzyć w to, że tak dobrze czuję się na tym etapie. Zjadam kilka ziemniaków z solą, wypijam z 300ml coli i lecę dalej.

Podbiegam wolniutko pod Wierchomlę i zaczynam się wdrapywać. Na tym odcinku dociera do mnie, że do biegu dołączyły osoby, startujące na 35km. Ciekawe przeżycie. Dyszą, sapią, kładą się na trawie, robią pińćset zdjęć. Musiałam trochę naprychać, że tarasują drogę (tak, byłam wredną małpą), ale wdrapując się na ostatnie już poważne podejście, starałam się przykuć uwagę do wszystkiego, co zajęłoby moje myśli i trochę mnie ożywiło. Poskutkowało, bo szybciutko udało mi się dostać na szczyt, a stamtąd puściłam już nogi na zbiegu aż do Szczawnika.

“Zbieg” to raczej mocno naciągany termin. Nogi (czy też “czwórki”) nie doskwierały, to miałam kompletnie zajechane stopy. Czułam odciski, które pękają, narastają i znowu pękają. Surrealistycznym doświadczeniem był moment, gdy cała siateczka lewego buta pokryła się czerwienią – tak, moje stopy było absolutnie zmasakrowane, a moim jedynym zmartwieniem było to, czy uda mi się je doprać, czy nie! Śmiesznie, bo tak bardzo przyzwyczaiłam się do tego bólu, że w ogóle mi to nie przeszkadzało.

Na punkt kontrolny w Szczawniku stawiam się po 12h48min i oficjalnie przeżywam kryzys energetyczny. Stóp kompletnie nie czuję, ale zaakceptowałam ten fakt i skupiam się na tym, aby dać sobie odpowiednio dużo paliwa, które pozwoli mi przebyć kolejne 5km do Bacówki. Jem 2 batony, popijam 300ml izo (czyt. cola + woda) i ruszam przed siebie.
Jeśli uważacie, że po 83km z rozwalonymi stopami łatwo jest biec, nawet po relatywnie łagodnie nachylonej powierzchni, to się mylicie 😀 Przyznam bez bicia, że kolejne 5km zajęło mi równą godzinę – trochę szłam, trochę biegłam, ale nie chciałam bez sensu przeć na przód, gdy mogłam sobie pozwolić na to by mentalnie wrzucić na luz.

Docieram na 88km – to tutaj 365 dni temu oddałam numer startowy. Tym razem, powiedziałam “fakju DNF” i przekroczyłam punkt kontrolny po 13h46min, czyli mając ponad 2 godziny do limitu! Piję herbatę, jem drożdżówkę i zagryzam morelami. Czuję się dobrze, ale odczuwam dystans w nogach. Nie siadam, a szamam i wyruszam dalej.

Idę spokojnie na Runek, a od 92km mam już zbieg i dzieje się rzecz niezwykła. Chcę biec, a nogi mnie nie słuchają. O NIE! Nie poddam się, zwłaszcza, że pogoda taka piękna, tylu fajnych biegaczy wokół, a ja miałabym przejść te kolejne 8km w dół – nie ma mowy!

Zaczynam powoli truchtać w dół i słyszę, że ktoś “podpina się” pod mój tył. Robimy razem kilometr, potem kolejny … Słyszę, że ktoś za mną nie chce mnie wyprzedzić. Czuję powinność, która mnie motywuje by przodować w tym naszym wesołym biegowym dwuosobowym pociągu. Jestem wdzięczna tej osobie, że postanowiła się podpiąć pod mój inwalidzki bieg.

Odwracam się po kilku kilometrach i okazuje się, że biegnie za mną super gościu. Zaczynamy rozmawiać i poznaję Bartka, którego możecie znać z kosmicznych przebrań podczas różnych imprez biegowych. Facet jest niesamowity. Razem zdychaliśmy przez te ostatnie kilometry, a przegadaliśmy każdy możliwy temat, który pozwoliłby skupić nasze myśli na czymś przyjemnym.

Bartek zbiera pieniążki na cele charytatywne i super, że poznałam go osobiście, bo nie tylko uda nam się (trzymam za słowo!) wyrwać w Warszawie na trening, ale z przyjemnością zaangażuję się w jego pozytywne akcje.

W międzyczasie, słyszę znowu “Cześć Marta!” – o matko! Przeca to Andrzej z #7TRTP, który mija nasz inwalidzki duet jak rakieta i pędzi po 3 miejsce OPEN w biegu na 117km. Ja nie wiem, skąd Ci ultrasi mają po ponad 110km jeszcze tyle mocy w nogach. Szacun !!!

Tym miłym akcentem docieramy do Krynicy. 1km do mety.

COOOOO? Niemożliwe, że to już! – mówi Bartek i dziękujemy sobie za ostatnie kilometry biegu (a nie marszu !!!), a potem lecimy do mety.

Meta

Wyobrażałam sobie ten moment przez wiele miesięcy. Zastanawiałam się jak będę ubrana, czy będzie padać – czy będę biegła od prawej do lewej, przybijając piątki ludziom na mecie. A może padnę ze zmęczenia 3 minuty przed limitem czasu? Czyżbym rozwaliła kolano? A może zasuwam sprintem na adrenalinie?

Nic podobnego. Biegnę sobie spokojnie przez deptak w Krynicy-Zdrój. Nad głową mam przeróżne kolorowe flagi, a z obu stron docierają mnie pozytywne krzyki obserwujących. Lekko kropi, przyjemnie wieje. Jest we mnie ogromna wdzięczność, że dane mi było przebiec swoją pierwszą setkę. Przepełnia mnie radość, że na mecie są najbliższe mi osoby i że to tak naprawdę, nasz wspólny sukces.

Nie docieram zniszczona na metę – ba, jest mi nawet trochę przykro, że to już koniec. Może, mogę jeszcze zawrócić? Dorzucimy jeszcze z kilka, a może kilkanaście kilometrów. Chociaż może lepiej nie … dzisiaj 100km wystarczy 🙂 Wbiegam na metę – przepełnia mnie spokój, radość i ciekawość.Już wiem, że to dopiero początek. Zrozumiałam, że nie istnieją marzenia “zbyt wielkie”.

Podsumowanie

Uwielbiam popełniać błędy. Jeśli nie obrazimy się na cały świat, to mamy świetny materiał do nauki. A ja lubię się uczyć i rozwijać – dlatego też, gdy rok temu zdyskwalifikowali mnie na 88km, podeszłam do tego czysto analitycznie. Szczerze? Nie wymęczyłabym w zeszłym roku finiszu.

Dzięki tej nauczce, wróciłam na trasę Biegu 7 Dolin 100km – rozsądniejsza i bardziej doświadczona, a przede wszystkim … uśmiechnięta. Przepracowałam sumiennie 12 miesięcy pod okiem wspaniałej trenerki Ady Szateckiej, dbałam o regenerację psychiczną i skoncentrowałam się na tym by być wyrozumiałą wobec swoich możliwości. Rozpoznałam wartość czasu i wysiłku, który konieczny jest do przygotowania się do takiego dystansu.

Przestałam się linczować psychicznie za bycie “nieidealną” i zaakceptowałam fakt tego jaka jestem. A przecież, drzemała we mnie zawsze ogromna siła, którą nareszcie byłam w stanie zauważyć przez te miesiące przygotowań i seteczkę samą w sobie.

Jak to możliwe, że przebiegłam 100km z ultra uśmiechem? Naprawdę dobrze się bawiłam. Mimo tego, że ten rok był wyjątkowy w ogrom perturbacji życiowych, to “ten jeden biegowy cel” trzymał mnie oraz moją rodzinę w ryzach. Przebiegnięcie setki NIE było dla mnie środkiem by coś udowodnić. Proces przygotowań oparty był o prostą zależność by cieszyć się bieganiem. Nie miałam kompleksu do zaleczenia przez wzniosłe wizje przebiegnięcia 100km.

Szczerze porozmawiałam z najbliższymi, którzy krok po kroku zaczęli angażować się w moją pasję, która wpłynęła pozytywnie również na nich. Wbiegając na metę miałam przed oczami te wszystkie miejsca, osoby i wspomnienia ostatnich 12 miesięcy. To są tysiące wybieganych kilometrów w przeróżnych miejscach w Polsce i Europie, z fantastycznymi ludźmi, którzy mi towarzyszyli i tacy, którzy dzielili się wiedzą na trasie. Dlatego cały czas towarzyszy mi uśmiech – bo realizuję się w tym, co kocham i pozytywnie wpływam na najbliższe mi otoczenie. To nie jest po prostu “przebiegnięcie setki”.

Dziękuję każdej osobie, która zaangażowała się w moje biegowe marzenie. Każda wiadomość i komentarz na mediach społecznościowych jest dla mnie wartością. Niezachwiane wsparcie ze strony mojej drugiej połówki oraz moich rodziców, z którymi naprawdę świetnie się bawiłam, sprawiły, że nie przebiegłam sama tego biegu. Dzięki!

A co dalej? Pozwólcie mi trochę odpocząć, a w październiku widzimy się na Ultra Maratonie Bieszczadkim 😉

Trzymajcie się!

PS1. Dziękuję ekipie Radlinioków za towarzystwo na trasie i zdjęcia – większość fotek w poście jest autorstwa Dariusza Krause.

PS2. Moje stopy są w całości, po tygodniu już zapomniały o wysiłku i chcą więcej.