Relacje Jak się regenerować biegnąc na Głównym Szlaku Beskidzim?

Marta Dębska

11 min read
Jak się regenerować biegnąc na Głównym Szlaku Beskidzim?

Czwarty dzień na Głównym Szlaku Beskidzkim przyniósł pierwszy dłuższy kryzys i utwierdził mnie w przekonaniu, że kluczem do szybkiej regeneracji jest bazować na prostych, acz skutecznych rozwiązaniach.

Miłe pożegnanie z Beskidem Sądeckim

Kończąc trzeci dzień, dopisywał mi bardzo dobry nastrój. Spędziłam naprawdę miły dzień w moich ulubionych stronach, gdzie najbliżsi i przyjaciele towarzyszyli mi przez całe 80km z Bartne do Rytra. Był to najkrótszy dzień i dał mi najwięcej pozytywnych wrażeń. Zakończył się spotkaniem z Kacprem oraz Szymonem w Rytrze, pizzą i 6 godzinami snu.

Punkt 6:00 w czwartek, 10 sierpnia, spotykamy się przed zakwaterowaniem (mieliśmy pokoik zaraz przy szlaku) z Marcinem oraz Maćkiem, który postanowił towarzyszyć mi drugi dzień z rzędu. Buzia śmiała mi się od samego rana, a jak zobaczyłam jeszcze Bartka, który przyjechał i wyjął domowe drożdżówki z serem od swojej Oli, miałam ochotę tam zostać, jeść i pić kawkę.

Jednak, misja GSB wzywa!

Uściskaliśmy się wszyscy i z moją biegową ekipą ruszyłam w stronę Krościenka. Pierwsze kilometry mijają nam na “rozkręceniu się”. Staram się delikatnie podchodzić do tych początkowych godzin, bo prawe kolano mocno zaczęło dawać mi się we znaki, a wiedziałam, że to nigdy nie kończy się dobrze.

Wejście na Kordowiec i Niemcową funduje nam wiele zachwytów porannymi mgłami oraz rześkim powietrzem. Mimo początku sierpnia, poranki są chłodne, a nasza trójka (ja, Marcin i Maciek) żwawo poruszamy się na przód, aby nie zmarznąć. Łapię się na tym, że z jednej strony nie chce mi się spieszyć, z drugiej - jestem ciekawa, co przyniesie kolejny dzień i cieszę się, że po dobrym jakościowo śnie, prawe kolano sprawuje się OK.

Dobiegamy wspólnie aż pod Przehybę, gdzie żegnamy się z Marcinem, który niestety musi uciekać do pracy, a my z Maćkiem kontynuujemy miłe pogawędki aż do Krościenka. Zaczynam coś przebąkiwać o tym, że po tych 5 godzinach prawe kolano zaczyna dawać o sobie znać. Maciek stara się odciągnąć ciemną chmurę negatywnych myśli znad mojej głowy, wykrzykując, że nie umiał mnie dogonić pod Dzwonkówkę i że mam się trzymać takich myśli, a nie zadręczać czymś, czego nie mogę kontrolować. Chłopak ma łeb!

Sztuka tejpowania w Gorcach

Docieramy do Krościenka - tutaj na parkingu, zaraz nieopodal Dunajca i mostu, czeka Szymon, Kacper i Martyna. Jest mi niesamowicie miło na sercu, jak ją widzę - przyjechała aż spod Szczecina by przebiec ze mną “zaledwie” 25km. Jak się potem okazało, jej postać była kluczowa w tym, aby dociągnąć mnie do kolejnego punktu.

Zjadłam dwa kawałki pizzy ze wczoraj, popiłam ciepłą zupą i przebrałam się. Ściągnęliśmy stare tejpy i Martyna podtejpowała mnie na nowo. Problem polegał na tym, że niewystarczająco wysuszyliśmy od potu moje nogi i w rezultacie, po jakiś 10-15 min tejpy zaczęły “puszczać”. Te na Achillesach jeszcze się dobrze trzymały, ale cała prawa noga była dość karykaturalnym widowiskiem z czerwonymi taśmami odchodzącymi z każdej strony.

Mimo to, staram się trzymać równy krok i napieramy z Martyną na Lubań. To tam czeka na nas Lech, który chroniąc się przed wiatrem i zimnem, schronił się w bazie namiotowej na samym szczycie. Docierając na szczyt, pogoda ulega zmianie i wita nas morze barw i kolorów.

Aczkolwiek, tejpy coraz bardziej mnie irytują i czuję z każdym krokiem jak przestają “trzymać” mi kolano, które na podbiegu nie stanowi jakiegoś większego problemu, ale w dół zaczyna się robić dramat. Martyna pisze do Lecha, że ma przygotować plastry - chcemy mocno te tejpy podkleić, mając nadzieję, że to wystarczy aż do Przełęczy Knurowskiej.

Kiedy docieramy na Lubań, Lechu wita nas z entuzjazmem, ale też z nutką troski - dlaczego potrzebujemy plastrów? Co się stało? W bazie czeka już cała skrzynia leków i medykamentów. Uspokajamy go, że wszystko w porządku, ale potrzebujemy podkleić tejpy. Ufff, Lechu odetchnął i pociągnął nas do bazy namiotowej.

Tutaj, bardzo sympatyczni opiekunowie bazy częstują mnie grzanką z serem i pyszną czarną herbatą. Zaklejamy tejpy i po kilku minutach, zaczynamy zejście (NIE, to nie był zbieg!) z Lubania. Jeśli nigdy tam nie byliście, to przybliżę Wam sytuację. Jest to paskudnie strome zejście o długości około 350-400m, gdzie tracimy jakieś 110-120m. Dodaj do tego jeden luźny kamień na drugim, co uniemożliwia zupełnie jakąkolwiek stabilną pozycję zbiegu, a na deser jeszcze mocno nadwyrężone kolano - zejście doprowadza mnie do skrajnej rozpaczy.

Od tego momentu do Przełęczy Knurowskiej zaczyna nawarstwiać się we mnie frustracja. To właśnie wtedy, w pełni uderza mnie dawka ograniczeń mojego ciała. Lechu i Martyna dokładają wszelkich starań bym jadła cokolwiek regularnie - mam wrażenie, że non-stop sugerują mi bym coś jadła. Z tej perspektywy widzę, że niby każdy kilometr mi się dłużył, ale czas bardzo szybko leciał. Myślę, nie zrobiłam nawet 3km, po co mam jeść? No tak, tylko, że minęło już jakieś 40 min. Tak więc, serdecznie im dziękuję, że mimo moich “jadłam”, wmuszali we mnie bardzo umiejętnie jakiekolwiek kalorie.

Przed Przełęczą Knurowską nie jestem już w stanie utrzymać emocji. Mam wrażenie, że dosłownie wybuchnę z tej całej niemocy. Starając się odciążać prawe kolano, zaczynam mocno eksploatować lewą nogę i odczuwam narastające napięcie przy piszczelu. Paradoksalnie, mózg przestaje odczuwać dyskomfort prawego kolana i potęguje nowo pojawiający się ból lewej nogi.

Dobiegam do Przełęczy Knurowskiej, pokerowa mina. Lechu i Martyna dobiegają do Kacpra, a ja staję przed Szymonem - rozsypuję się na milion kawałków. Dosłownie, wszystko, co mnie trzymało by dotrzeć do tego momentu, puściło. Czuję się wiotka, nie potrafię ustać na nogach, płaczę i połykam łzy, a Szymon mimo zaszklonych oczu, sili się na uśmiech. Chwyta mnie za ramiona i wyciąga na długość swoich rąk, mówiąc, że jak na obecną sytuację, to idzie mi bardzo dobrze.

Jestem tak zszokowana jego kompletnie nieprzystającym do rzeczywistości komentarzem, że mam ochotę wziąć swojego kija i go po prostu walnąć. A potem patrzę tak na niego i myślę, że od 4 dni obserwuje moją walkę, wyzwania i nigdy nie dał mi odczuć, że jestem słaba, czy w nieodpowiednim miejscu. Zawsze pchał mnie na przód, racjonalnie analizował sytuację i nie pozwalał popaść w spirale negatywnych myśli.

Po chwili, siadam na krzesełku, chłopaki opatulają mnie folią NRC. Jem coś, ale nie pamiętam, co. Dopiero po wszystkim Szymon mi powiedział, że nic praktycznie nie chciałam jeść, a jak dali mi bułkę, to połowę schowałam pod krzesłem, wyjęłam dodatkowe batony z plecaka (jak nikt nie patrzył) i z uzupełnionymi flaskami postanowiłam, że ruszam dalej. Czemu tak postąpiłam? Nie jestem w stanie Wam tego wytłumaczyć, naprawdę nie wiem, co mną kierowało. Pożegnałam się i podziękowałam Martynie, która musiała już wracać, i z Lechem obraliśmy kierunek - Turbacz.

Rabka-zdrój: piękne zachody słońca i dużo łez.

Podejście na Turbacz idzie całkiem nieźle. Podczas podejść i na płaskim nogi współpracują. Dopiero na “zbiegach” czuję, że moje ciało dostaję niesamowicie w ciry. Na Turbaczu piję colę i świętujemy zdobycie szczytu Knopersami. Lechu nie ma czołówki i motywuje mnie do szybszego napierania właśnie tym faktem, że musi zbiec do najbliższej wsi jeszcze za widnego. 5km od Turbacza ma czekać na mnie Maciek, który odholuje mnie do Rabki.

Zanim dochodzi do spotkania z Maćkiem, prawie wybijam zęby przypadkowym turystom z Holandii, którzy zaczynają nas przedrzeźniać i małpują nasze bieganie. Jak się odwróciłam, to nawet nie włączyły mi się mechanizmy typu “STOP”, i rzuciłam taką wiązanką przekleństw, wymachując kijami i napierając w ich stronę, że Lechu był przekonany o tym, iż dokonam mordu.

Wyżyłam się, a ze złości aż poszły mi łzy, aby dosłownie po 3 sekundach dobiec do Lecha i zacząć się śmiać jak oszalała. Lechu powiedział, że teraz to jest spokojny, bo się wyżyłam i jemu krzywdy nie zrobię, ale trochę bez sensu była ta wiązanka po polsku, bo ... oni nic z tego nie zrozumieli! Za to ładunek energetyczny na pewno!

Dobiegamy do Maćka P. i z zapałem opowiadam mu o moim wybuchu złości (w “normalnym” życiu, jestem raczej osobą opanowaną i nie wyżywam się na przypadkowych ludziach). Żegnamy się z Lechem, a przez kolejne 7km Maciek zamienia się w mojego przewodnika.

Mało, co mówię, za to on nadrabia za nasze duo - na szczęście! Opowiada mi różne dziwne rzeczy, np. że ktoś tam postawił pomnik upamiętniający konia, albo, gdzie jest taka dobra szarlotka z dużą ilością jabłek, albo, jak drogi jest parking w Rabce. Nie idzie mi dobrze. Lewa noga mówi - stój, stój, stój. A ja wiem, że musimy chociaż się doczołgać do Rabki. Staram się skupić na tym dziwnym pomniku, czy na koniu ... nie pamiętam, ale wiem, że muszę dotrzeć do Rabki.

Pod Maciejową muszę przystanąć. Oglądamy przepiękny zachód słońca i zaczynam płakać. To jest tak piękny widok, a mój system nerwowy jest tak bardzo nadwyrężony, że jakiekolwiek piękno uderza mnie z przeogromną siłą. Nie mogę napatrzeć się na ten piękny spektakl, ale Maciek szarpie mnie za łokieć i mówi “DO ŻARCIA. KONIEC OGLĄDANIA”. I poszłam.

Nie zgub się w ciemnym lesie!

Docieramy z Maćkiem do Rabki i mam jeszcze kilka momentów, gdzie biedny nie wiedział, co ze mną zrobić. Gdy widzę znak z napisem, ile zostało kilometrów do Ustronia, staję na środku asfaltowej drogi, podpieram się na kijach i zaczynam płakać. Mogę sobie tylko wyobrazić, co Maciek musiał wtedy przeżywać, ale z nieskrępowaną szczerością zaczyna ciągnąć mnie za łokieć, mówiąc spokojnie “Marta, koniec płakania. ŻARCIE. Rozumiesz? Będziesz żreć, nie rycz. ŻARCIE”. Do dzisiaj wspominam to z pewnym rozbawieniem, ale wierzcie mi proszę, że wtedy jedyne czego chciałam, to po prostu to skończyć.

Przez same miasteczko biegnie mi się całkiem nieźle, zważywszy mój ogólny stan. Pamiętam, że biegliśmy koło parku zdrojowego - nigdy nie byłam w Rabce, a mimo to wydała mi się dziwnie znajoma. Przypomniało mi się, że moja mama wielokrotnie mi opowiadała, że jeździła do Rabki z moją babcią. Przed oczami stanęły mi ich stare zdjęcia. Wyobrażałam sobie, jak siedzą w tym parku na mocno już nadgryzionej zębem czasu drewnianej ławce w cieniu starego dębu. Rozmawiają o wizycie w jakimś starym pensjonacie. Nie pytajcie mnie, skąd u mnie takie szczegóły, ja dosłownie czułam to całą sobą.

Dziwne przeżycie, nie wymyślam tego, serio! W tamtym momencie, poczułam się naprawdę dobrze. Cieszyłam się, że mamie i babci się podoba. Byłam kompletnie skonsumowana tą wizją, dopiero kilka metrów przed parkingiem (gdzie czekał support) Maciek wyrwał mnie z tego nierzeczywistego świata “MARTA, ŻARCIE!”.

Dobiegamy pod kościół, a tam już czeka Szymon, Kacper i Kuba. Zgadaliśmy się z Kubą kilka tygodni wcześniej i zadeklarował nie tylko pomoc na punkcie (PYSZNE ogóreczki, herbatka i kanapki z sosem - dziękuję!), ale też towarzystwo do Jordanowa. Co więcej, Szymon już był zwarty i gotowy, aby mi towarzyszyć. Pożegnałam się z Maćkiem i ruszyłam z chłopakami w ciemną noc.

Ostatnie 15km to żadna atrakcja. Większość trasy szła asfaltem lub leśnymi ścieżkami, okrążaliśmy Zakopiankę i podziwialiśmy gwiazdy na niebie w głębokim lesie. Zastanawialiśmy się, czy obserwują nas jakieś zwierzęta. I czy są nam przyjazne. Pewnie nam współczuły takich pomysłów.

Docieramy do Jordanowa, a ja już w rozsypce. W miarę dobrze mi się zbiegało, ale te końcówe 2km na asfalcie osłabiły mnie fizycznie i psychicznie bardziej niż niejedno ultra. Śmieszne było to, że nasze pokoje były ulokowane na ostatnim piętrze … galerii handlowej. Na szczęście, Kacper dotarł na miejsce o wiele wcześniej i nas zameldował. Oczywiście, nie obyło się bez przygód, ale to już temat na kiedy indziej!

Jordanów: jak zadbać o regenerację?

Konkluzją tego posta będzie aspekt regeneracji. Otóż, przybywając do Jordanowa musieliśmy podjąć szereg decyzji, które miały doprowadzić do tego, że nawet największa trauma dla mojego organizmu podczas dnia, miała nie odbić się na mnie rykoszetem. We wcześniejszych postach pisałam Wam o protokole wieczornym i porannym, ale chciałabym się skupić na jednym konkretnym dniu, aby pokazać jak troszczyliśmy się o moją regenerację (psychiczną i fizyczną):

  1. Pewność, że mamy ogarnięty nocleg.  Czeka na mnie łóżku, ciepły posiłek. Mam możliwość się wykąpać i przebrać w czyste ciuchy. To ogromna ulga dla systemu nerwowego. Nie muszę o tym myśleć.
  2. Stały rytuał wieczorny - wszystko odbywało się podobnym rytmem. Organizm wiedział, czego się spodziewać.
  3. Pełnowartościowy (ciepły) posiłek, a na deser odżywka białkowa. Ciepła herbata. Odżywienie organizmu. Piłam też cytrynian magnezu. Nie dokuczały mi w żadnym momencie skurcze.
  4. Nogawki kompresyjne i trzymanie nóg w górze (przynajmniej 10-20 min).
  5. Sen. Każdego dnia decydowaliśmy, jak długi robimy wypoczynek. Jeśli czułam się źle i miałam ewidentne przeciążenia, kluczowym dla organizmu był dobry jakościowo sen. Musieliśmy się skupić nad tym, na co mieliśmy realny wpływ.
  6. Regeneracja stóp: przede wszystkim, pozwalałam im oddychać. Żaden pumeks na zdarcie naskórka, tylko mydło. Nie nakładałam żadnych kremów na noc.

Dlatego też, ten czwarty dzień kończymy z decyzją, że kolejnego dnia startujemy dopiero o godzinie 10. Pozwoliło mi to na 6 godzin snu, obudziłam się przed budzikiem i na spokojnie wyleżałam się w łóżku. Miałam wrażenie, jakby organizm całym sobą był mi wdzięczny za jego wysłuchanie, a nie walczenie.

Podczas biegu, trudno o regenerację, ale przyjmując konkretne kalorie (zupki, stałe posiłki, kanapki) i dbając o systematyczność jedzenia, wraz z piciem płynów (z kaloriami) - izotoniki itd, sprawiamy, że organizm ma zasoby na to, by się odbudowywać.

Reasumując, po tym czwartym dniu, bardzo ważnym dla mnie był komfort wypoczynku. Co więcej, regenerację wspomagamy poprzez nie dorzucanie dodatkowych stresorów organizmowi - nie linczujmy go za to, że nas coś boli. Okażmy zrozumienie, życzliwość. Doceńmy go. Zaopiekujmy się sobą. W końcu, nasze ciało robi niesamowite rzeczy …

PS. Do zobaczenia w kolejnym dniu - zmierzymy się z królową Babią. I dwoma zakonnicami.

Best, M.


Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂