Relacje Igrzyskowa Setka - Europejski Festiwal Biegowy [relacja]

Marta Dębska

12 min read
Igrzyskowa Setka - Europejski Festiwal Biegowy [relacja]

Bieganie w Krynicy ma dla mnie wyjątkową wartość. Mimo tego, że biegam “u siebie”, mam wrażenie, że za każdym razem doświadczam czegoś zupełnie innego, nowego i świeżego. Tym razem, doświadczenie to przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Decyzja o starcie na Europejskim Festiwalu Biegowym nie była do końca przemyślana. To znaczy, wiedziałam, że przed GSB chcę zrobić “kontrolną” (o tym za chwilę) setkę, ale nie zakładałam, że wystartuję tak wcześnie po dopiero, co odbywającym się Biegu Wierchami. Jednak, podeszłam do tematu bardzo doświadczalnie i …nie żałuję!

Co to znaczy “kontrolna” setka?

Treningi pod GSB nauczyły mnie tego, że bardzo często trzeba wychodzić poza schemat i przyjęte rozwiązania. Zrozumiałam przez ostatnie miesiące, że bieganie na zmęczeniu może i nie jest najprzyjemniejsze, ale tylko w takim kontrolowanym środowisku, mogę zwiększyć szansę swojego organizmu na adaptację.

Do Igrzyskowej Setki podeszłam w bardzo ciekawy sposób, a mianowicie - przy założeniu, że dość mocno przebiegłam Bieg Wierchami, nie miałam w sobie już siły fizycznej ani mentalnej, aby rywalizować i “cisnąć” kolejne zawody w tak krótkim odstępie czasu.

Mając na uwadze, że już z początkiem sierpnia przez 6 dni będę codziennie na szlaku po kilkanaście godzin, a czas na sen będzie znacząco uszczuplony, Igrzyskowa Setka była dla mnie dobrą okazją do zrobienia tego dystansu w komfortowym tempie, czyli tak, jakbym miała przebiec drugie tyle w kolejnym dniu.

Odbiór pakietów i klimat EFB

Po pakiety przyjechałam w piątek popołudniu. Przy okazji, zafundowałyśmy sobie z moją Mamą małą wycieczkę na Jaworzynę Krynicką, gdzie ostatni raz była jakieś 20 lat temu. Twierdzi, że dużo się od tego czasu zmieniło - no raczej! A z Czarnego Potoku już o rzut kamieniem na Deptak w Krynicy, gdzie w Starych Łazienkach zlokalizowane było biuro zawodów.

Ostatni raz takie festiwalowe emocje czułam jeszcze przed covidem, gdy Festiwal Biegowy odbywał się w Krynicy, a nie w Piwnicznej. Jednak, nasze drogi mocno się rozeszły i mimo tego, że przez lata byłam Ambasadorką, to wolałabym nie być kojarzona z tą imprezą, ale to temat na inny post!

Wracając, Europejski Festiwal Biegowy odbywa się w Krynicy od 2021 i muszę przyznać, że już od piątku Krynica tętniła biegowymi emocjami. Miło to się obserwowało i z przyjemnością poddałam się tej fali podekscytowania i biegowej radości.

Pakiet odebrany bardzo sprawnie, do tego tracker i można było wracać do domu.

3…2…1…START!

Lubię tak sobie wstać o 1:00, wstawić czajniczek na kawę i odgrzać sobie owsiankę.

E, nie. Nie lubię, ale i tak to robię, bo to oznacza, że zapowiada się dzień pełen przygód! Z trudnością przyszło mi wstać, a adrenalina o dziwo nie buzowała w moich żyłach, to po kilkunastu minutach szamałam już swoje 70g płatków owsianych i zapijałam kawą z napojem owsianym. Pech chciał, że wszystko było bardzo “na szybko” i nawet przed wyjściem nie udało się załatwić kluczowej sprawy, czyli tzw. dwójki. W takich momentach (śmiejcie się, ale to poważna sprawa!), staram się nie frustrować rzeczami, na które nie mam wpływu i zapakowałam całą rolkę papieru toaletowego do plecaka (hehe).

Na Deptaku byliśmy jakoś o 2:40. Usiedliśmy sobie z Szymonem na ławce, a kilka minut do startu, wpadłam na znajomych - Lecha i Pietrka. Przy okazji sprawdzili nam sprzęt obowiązkowy, a my grzecznie ustawiliśmy się na linii frontu. Na pierwszej linii ustawia się elita biegu - dochodzę do wniosku, że nigdy nie biegłam w tak mocno obsadzonym biegu. Przypatruję się elicie i stwierdzam, że to też ludzie, nie cyborgi. Z wielką przyjemnością rzucam za nimi okiem, kiedy wybija 3:00 i startujemy. Ich kroki są płynne, dynamiczne, ale spokojne.

Nocna aria w koronach drzew

Zaczynam ramię w ramię z Pietrkiem, z którym biegniemy równym oraz spokojnym tempem. Zaledwie po kilku chwilach znajdujemy się u podnóża pierwszego podejścia - czeka na nas Krzyżowa. Na 2km robimy ponad 250m przewyższenia - niezła okazja do porządnej rozgrzewki! Od razu serce zaczyna bić szybciej. Staram się nie rwać, wdrapuję się na czillu i w międzyczasie, rzucamy sobie żarciki z Pietrkiem.

Zaliczamy górę Krzyżową i czeka nas bardzo przyjemny zbieg ku Słotwinom. Wciąż, biegniemy w ciemną noc, ale bardzo powoli w oddali zaczyna już świtać. Wdrapujemy się na stok, aż pod sławne tarasy w koronach drzew. Tutaj, wbiegamy na sam szczyt tej atrakcji turystycznej i przebiegamy się tarasami. Muszę przyznać, że zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. Podziwiać księżyc i gwiazdy, biegnąc z innymi w takim klimacie - te obrazy pozostaną na długo w mojej pamięci!

Mamy już Słotwiny i zbiegamy pod tak zwaną “5tkę”, czyli czarną trasę narciarską na Jaworzynę Krynicką. Odbijamy się na punkcie (ja nie tankuję nic, bo mam flaski prawie pełne). Przyznam Wam szczerze, że po tych 9km byłam już rozbudzona, ale to co zafundowało mi to podejście przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Zegarek pokazał mi ponad 35% nachylenia w najbardziej stromym momencie. Kosmos!

Na szczęście, gdy wdrapaliśmy się już na tę stromiznę, aż do schroniska ścieżki pną się łagodniej i w mgnieniu oka łapię się, że biegnę już grzbietem pasma Jaworzyny w stronę Hali Łabowskiej. Bardzo przyjemny odcinek. Robi się widno, a Pietrek dostaje skrzydeł i mi odskakuje. Biegnę sobie w ciszy.

Śniadanie na Hali Łabowskiej i poranek na Wierchomli

Na 22km dobiegam po około 3 godzinach z hakiem. Czuję się bardzo dobrze. Proszę o wodę do flasków, zjadam batonika i idę się wysikać (po raz pierwszy - rekord na mnie). Stąd, zbiegam żółtym szlakiem. Trzeba jednak się pilnować, bo dość gwałtownie musimy odbić na prawo - gdyby nie wysiłki organizatora, te ścieżki narciarskie byłyby dla nas w okresie letnim kompletnie zarośnięte. Cieszę się, że poznaję coś nowego w tak znanym mi Beskidzie Sądeckim. Gdyby nie EFB, to zapewne bym tu nie trafiła.

Zbieg się kończy i około 27km zaczynamy podejście drogą szutrową na Wierchomlę. To tutaj zgadujemy się z Tomkiem, którego poznałam podczas 240km w Lądku, a potem nasze ścieżki się zeszły znowu na Łemkowynie. Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, ile świetnych osób poznałam dzięki bieganiu - w życiu byśmy nie mieli szansy się spotkać, gdyby nie wspólna pasja i chęć wychodzenia ze strefy komfortu.

Przed samym punktem na Wierchomli (wymieniam wodę, jem zupę pomidorową z ryżem), biegnę kawałek z chłopakiem, który pyta się, czy dobrze znam te tereny. Mówię, że tak, bo tutaj mieszkam. Po czym, rzuca “To pewnie musi Ci się już tutaj strasznie nudzić!”. Jakbym mogła, to pewnie w tamtym momencie stałabym się jakimś chodzącym memem pieska (z miną “WTF”). Uśmiecham się pod nosem i stwierdzam, że nie mógł się bardziej pomylić!

Po punkcie przy Bacówce zaczyna się fragment, który zbiegałam jakieś tysiące razy i który za każdym razem mnie zachwyca. Biegniemy grzbietem w towarzystwie Tatr oraz okolicznych szczytów Beskidu Sądeckiego. Żegnamy się z panoramami, aby wbiec do gęstwiny leśnej na Pustą Wielką - zaczyna się robić ciepło i duszno. Mimo to, docieram sprawnie na szczyt i stąd, już tylko w dół do Szczawnika.

Na punkcie na 42km spotykam mojego dobrego kolegę Adama, który pomaga mi się ogarnąć z flaskami i jedzeniem. Ależ mi to spotkanie dodało pozytywnej energii! Dobiega do mnie Tomek i razem wyruszamy na spotkanie Jaworzyny. Przez 8km podchodzimy dość stromym podejściem, najpierw drogą leśną, a następnie zielonym szlakiem. Oh, z wielką przyjemnością wyjdę już z tej gęstwiny!

Przez Jaworzynę na przepak

Na 50km jestem na Jaworzynie Krynickiej, gdzie zlokalizowany jest ostatni punkt przed przepakiem. Jest mi szalenie miło, gdy znajomi z kolei gondolowej Jaworzyna Krynicka wychodzą mi pokibicować, dodać otuchy. Na Jaworzynie bywam częściej niż we własnym domu (serio!) i fakt tego, że właśnie tam był półmetek biegu, bardzo mnie uskrzydlił.

Towarzyszyły mi dobre emocje, ale biorąc pod uwagę to, że moje buty i skarpetki wołały o pomstę do nieba (=strumienie, błoto, wilgoć), a stopa zaczęła niebezpiecznie się przesuwać ze względu na poluzowanie sznurówek, zbieg do Czarnego Potoku wspominam dość traumatycznie. Żałuję, że się nie zatrzymałam i nie ścisnęłam tych zapięć, bo po prostu obiłam sobie palce na tym kilkukilometrowym stromym zbiegu stokiem.

Z Czarnego Potoku czeka nas już ostatnie podejście w kierunku góry Krzyżowej, z której odbijamy na ulice Krynicy-Zdrój i ostatnie 1.5km lecimy ścieżką rowerową aż na Deptak, gdzie ulokowany jest przepak - melduję się na 60km po niecałych 8h. Całkiem nieźle, zważywszy na to, że czas zleciał mi wyjątkowo szybko, a ja jestem rześka i dobrze się czuję.

Decyduję się na przebranie butów. Z miękkich Ultra Glide na twardsze (i zasłużone w boju) Speedcrossy. Zmieniam buty, bo przede wszystkim nie chcę mieć odcisków, mając taką wilgoć w butach, a w perspektywie kolejne kilka godzin na szlaku. Dwa, z doświadczenia wiem, że Beskid Niski jest o niebo bardziej “błotny” niż Sądecki. Trzy, zapowiadali deszcz i burze, więc potrzebny mi agresywny bieżnik, nawet kosztem tych kilku kilometrów po asfalcie, czy ubitym terenie.

Jak się szybko okazało, to była dobra decyzja. Dodatkowo, jem bułkę z humusem i serem oraz dwa kubeczki zupy jarzynowej. Popijam colą i wodą. Przegryzam kulką mocy od Tomka i jestem gotowa do wyjścia w nieznane.

Czarne chmury nad Beskidem Niskim

Ciekawym jest, że aby wlecieć na drugą część trasy, musimy przebiec przez metę na Deptaku. Mentalnie, nie pozwalam sobie nawet na chwilę zwątpienia. Na linii mety wita mnie Kuba Pawlak, rzucając, że dobrze wyglądam i do zobaczenia za 40km. Spoko, do zobaczenia.

Jakoś idzie mi jak po brudzie na tę Górę Parkową. Nie potrafię się rozkręcić, zaczynają mnie też boleć nogi i mimo komfortowego tempa, czuję się ciężko i jakoś nieswojo. Podczas podejścia na Huzary zaczyna się błoto, które towarzyszy mi aż do Mochnaczki. Tutaj, warto wspomnieć, bez względu na pogodę i warunki, jest przejście po połowę łydek w rwącej rzece. Buty wymyte, chlup chlup.

W Mochnaczce znowu wpadam na Tomka, z którym wspólnie wchodzimy na Dzielec. “Wspólnie” - gonię go, bo oczywiście uciekam w krzaki na przysłowiową jedynaczkę, a Tomek wypruwa do przodu. Gonię go z pewną dozą nonszelancji. W drodze na punkt, mijamy wielu biegaczy z innych dystansów, którzy wracali z Lalkowej. Bardzo było mi miło, gdy poznajecie mnie na biegach, pomachacie, uśmiechniecie się i pożyczymy sobie powodzenia. Daje mi to dużo siły!

Idzie mi całkiem sprawnie aż do punktu na 72km, zaraz przed podejściem na Lackową. I zaczyna się armagedon.

Ściana płaczu, czyli Lackowa w burzy

Pod namiotem, który miał chronić wolontariuszy i jedzenie przed niekorzystnymi warunkami pogodowymi, schroniło się jakieś 20 biegaczy z różnych dystansów. W mgnieniu oka nastąpiło oberwanie chmury, a z nieba zaczęła się sypać jedna błyskawica za drugą. Fantastyczny czas na zdobycie Lackową, pomyślałam. Ale cóż mi zostało - wciągnęłam 4 kawałki arbuza, zagryzłam bananem i popiłam resztką wody, która została na punkcie. Byłam zdeterminowana, aby po prostu zaliczyć Lackową i mieć to z głowy.

Śmiesznie, bo zaczęłam dość dynamicznie, za mną Tomek. Nagle, widzimy, że jakiś gościu jest skitrany w krzakach. Pytam, czy wszystko w porządku, a on na to, że jest burza i nie sądzi, że jest to bezpieczne, aby teraz biec. Patrzę na niego ze współczuciem, bo wyczuwam czekają na niego traumę na Lackowej, po czym stwierdzam, że biegało się w gorszej pogodzie (bullshit!) i lecę przed siebie.

Dość sprawnie dostaję się pod ścianę płaczu, czyli około kilometrowy odcinek praktycznie pionowej ściany. Przeogromna ilość luźnych kamieni, korzeni, błota. Dorzuć do tego szalejącą burzę, wiatr i ulewę - ściana zmienia się w błotne osuwisko. Staram się tym nie zniechęcać, wbijam kije przed siebie i się podciągam. Krok za krokiem, nie obracam się za siebie. Czuję jak adrenalina buzuje mi w żyłach przy każdym grzmocie. Naciągam mocniej czapkę na czoło, mając nadzieję, że choć trochę da mi ochrony przed deszczem.

W końcu, docieram na szczyt. Nikogo przede mną, ani za mną. Szlak zamienia się w jedną wielką kałużę z milionem wystających luźnych kamieni. Brodzę po kostki w wodzie, starając się nabrać prędkości w tych okoliczności. Zewsząd otacza mnie deszczowa mgła, klasyczny Beskid Niski.

Zaliczam całe wypłaszczenie na Laskowej i zaczynam zbiegać w stronę Izb. Wybiegam na przepiękną łąkę, z której rozpościera się zapierający dech widok na okoliczne góry oraz stare połemkowskie drewniane krzyże, ledwo trzymające pion. Mijam je przebiegając wzdłuż linii drzew i wybiegam na szutrową drogę, która po kilku kilometrach doprowadza mnie do końca “pętelki” i docieram na ten sam punkt odżywczy, gdzie zjadam ziemniaki z solą, zagryzam krakersami i wypijam porządną ilość coli. Ostatnie 16km mówią. OK, lecę.

Czy kiedykolwiek przestanie padać? DO METY

Wyciągam telefon z plastikowego woreczka strunowego, który sprawił, że to jedyna sucha rzecz w moim wyposażeniu. Piszę do Szymona, że to ostatnie 16km, zmierzam do punktu w Tyliczu, a potem już kilka hopek i Krynica.

Czuję się w porządku. Jestem już zmęczona, ale nie mam jakiegoś szczególnego męczenia buły. Dominuje u mnie spokój i takie poczucie luzu. Cieszę się, że nie lecę na żaden konkretny cel. Ale to nie oznacza, że odpuszczam. Ku mojemu zdziwieniu, brak presji na konkretny wynik, czy ściganie, sprawia, że nabieram lekkości (mentalnej) i staram się nawet w tych ostatnich kilometrach znaleźć frajdę.

Okazuje się, że moje tempo bardzo odpowiada Piotrkowi, z którym już przecięłam się na Jaworzynie. Tym razem, biegniemy ramię w ramię do końca - ledwo zamieniając dwa słowa. Lubię takich ludzi. Robią swoją, nie męczą i sam fakt ich obecności, bardzo pomaga. Zwłaszcza pod sam koniec.

Wbiegamy do Tylicza - kolejne oberwanie chmury, burza. Punkt na 93km. Zjadam kilka mini kanapeczek z chleba tostowego z serem. SZTOS. Zagryzam krakersami z nutellą. Czuję się dobrze. Idę na szybkie siku i gdy wybija 14 godzina biegu, czas lecieć dalej.

Przed nami ostatnie mniejsze górki. Zaledwie 200-250 m na ostatnich 7km, więc jest to naprawdę spacerek w porównaniu do ostatnich przeżyć w Beskidzie Niskim. Dołączają się do nas chłopaki z dystansu 60km. Niby biegniemy osobno, ale trzymamy się razem. Nie zamieniamy słowa. Podoba mi się. Biegnę z przodu, narzucam tempo. Wbiegam na każde wzniesienie. Nie ma już ścianek aż do Góry Parkowej. Tutaj kilka razy przechodzę do marszu, ale finalnie wpadam na Deptak w podskokach.

Leje jak z cebra. Zastanawiam się, czy mogę się nazwać Biegową Miss Mokrego Podkoszulka. Stwierdzam, że tak, bo i tak nikt na coś tak głupiego nie wpadł. Śmieję się do siebie i wpadam na finisz. Wydaje mi się dziwnie cicho. A tu okazuje się, że w związku z burzą, wywaliło prąd! Wita mnie organizator Sławek Konopka wraz z Kubą Pawlakiem, a następnie “przejmują mnie” moi rodzice i Szymon, którzy swoje wystali w deszczu i chyba są już bardzo zadowoleni, że wrócą do domu!

A tak na poważnie, finisz w Krynicy ma zawsze dla mnie szczególną wartość. To właśnie tutaj moi najbliżsi mogą zobaczyć moje zmagania (aka przyjemność z biegania) i no cóż, po prostu świetnie tutaj się finiszuje!

Podsumowanie

Moja “wolna” setka oznacza 14h57min z 4300m przewyższenia. W 100% zrealizowałam swoje założenia treningowe, a mimo to, bez kitu, czułam się początkowo ze sobą jak przegrywa. Źle, że nie ścigałam się, że nie dałam z siebie 100%. Że nie było presji, ani rywalizacji. Tak się zakręciłam tymi ambiwalentnymi uczuciami, że skreśliłam swój wynik jako “dobry”. A jak się okazało na drugi dzień, zaklasyfikowałam się na pierwszym miejscu w swojej kategorii i nie wiedząc, nawet nie przyjechałam na dekorację! Tak więc ten, wszystko mamy w głowie, co?

Reasumując, bieg będę bardzo dobrze wspominać. Beskid Sądecki jak zawsze mnie oczarował bez granic, a Beskid Niski wytarmosił z każdej strony. Szalenie mi się to podobało. Przebiegłam w komforcie, nie miałam zjazdu energetycznego, a na metę wbiegłam z uśmiechem.

To tyle. Pobiegałam, teraz czas odpocząć! Best, Marta.

Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂