Relacje Bieg Wierchami - Basior 60km [relacja]

Marta Dębska

9 min read
Bieg Wierchami - Basior 60km [relacja]

Żaden bieg w mojej karierze nie dał mi aż takiej radości na szlaku. W końcu, zdecydowałam się porzucić strefę komfortu. Miło było pościgać się na ulubionych biegowych ścieżkach Beskidu Sądeckiego.

Odebranie pakietu i wyposażenie obowiązkowe

Biuro zawodów oraz meta wszystkich dystansów zlokalizowane były w Rytrze, a dokładniej pod ośrodkiem RyterSki. Tam też w godzinach popołudniowych w piątek wybraliśmy się z Szymonem i Kacprem, aby odebrać pakiety. Nie, nie - chłopaki nie biegli, tak się po prostu złożyło, że pojechaliśmy wspólnie (dla dobrego towarzystwa).

Pakiet odebrany (numer startowy, bon na posiłek rege + bon na browara na mecie) i postanowiliśmy, że jeszcze fundniemy sobie krótki spacer aż do rozwidlenia szlaku na Przehybę. Miło.

To, co mnie zaskoczyło, to praktycznie brak wyposażenia obowiązkowego. Było zaledwie kilka absolutnie podstawowych pozycji (typu numer startowy, numer do GOPR), ale zabrakło mi informacji o: plecaku/pasie biegowym, minimum pojemności flasków/bukłaka, kubeczek, kurtka przeciwdeszczowa. To, że dla mnie to są oczywistości, nie oznacza, że będą dla Pana X i Pani Y, którzy dopiero zaczynają swoją ultra przygodę. Dlatego, feedback z mojej strony - nic nie jest na tyle oczywiste by pominąć to w regulaminie.

3...2...1...START!

W dzień zawodów wstaję o chorej godzinie, czyli 3:03 i mimo tego, że adrenalina powoli zaczyna buzować w żyłach, idę leniwie zrobić kawę i odgrzać przygotowaną poprzedniego wieczoru owsiankę. Nie idzie mi to jedzenie (zwłaszcza, że porcja jest znacznie większa niż moja norma), ale z pomocą kawy, szybko udaje się pozbyć zbędnego ładunku (if you know what I mean). Innymi słowy, bardzo dobry początek dnia.

Noc przed zawodami zostałam w Nowym Sączu, więc czas dojazdu do Rytra skąd jechały autobusy na start (w Starej Lubowni, Słowacja), był o prawie połowę krótszy niż z Krynicy. Zgarniam o 4:20 Maćka i wspólnie dojeżdżamy do Rytra przed 5. Pakujemy się w autobusy (darmowe, to na plus!) i jedziemy na start.

Ku mojemu zdziwieniu, autobus staje dobry kilometr przed zamkiem, otwiera drzwi i musimy od tego momentu już sobie sami radzić. Dziwne, bo do startu zostało dosłownie kilka minut, a gdzie jeszcze zdążyć pójść do toalety! Jak się okazało, toalet nie było, więc na szybko każdy szukał własnego skrawka krzaka. Na szczęście, u mnie skończyło się na szybkiej jedyneczcę, więc nie straumatyzowało mnie to za bardzo.

Start odbył się przy samym wejściu do zamku i mimo tego, że był to klimatyczny zakątek, to jakoś ten start był pozbawiony dobrych emocji. Wszystko było wyjątkowo chaotyczne, wyruszyliśmy spóźnieni i tak naprawdę, postawili nas pod murami zamku ściśniętych i musieliśmy lecieć w dół. Dziwne, bo start miał być na dziedzińcu. Nie wiem, ja jestem trochę zmieszana tym, bo mam wrażenie, że wiele osób jeszcze było pochowanych po krzakach jak ruszyliśmy. Ale OK. Wystartowaliśmy.

Nieskończone łąki po słowackiej stronie (pierwsze 18km)

Wiele razy powtarzam, że najtrudniejszym w biegu na długim dystansie (dla mnie to tak od 50km), to początek. A to dlatego, że nie można się poddać emocjom oraz tempie, które mają inni. Pamiętajmy, że bieg nie trwa 2 godzin, a te 7-10, więc trochę bez sensu przepalić się na samym początku.

Standardowo, na przód wypruła elita facetów (zrozumiałe), ale zauważyłam też, że te pierwsze 10km przeogromna większość osób leciała na speedzie. Widać było, że dużo ich to kosztuje, a mimo to, cisnęli. Spoko, you do you, a ja robię swoje.

Nie przejmuj się zbytnio (to już nie pierwsze moje rodeo!), po prostu zamknęłam klapki i truptałam w swoim tempie. Po 3km pojawia się pierwsza "sztajfa", krótka, ale stroma i tutaj wyprzedzam jakieś 15 osób. Po tym przerywniku, kolejne kilometry to pagóreczki, łąki, piękne widoki i przestrzenie.

Najpierw, zaliczamy szczyt Osly (841 m n.p.m), i stąd żółtym kontynuujemy aż do sanktuarium, skąd przechodzimy na asfalt. Mijamy pierwszy punkt odżywczy. Skręcamy w prawo, i lecimy w stronę Polski.

Szlak funduje nam coraz więcej przewyższeń i tempo lekko siada. Tak naprawdę, lecimy niebieskim szlakiem (granicznym), który finalnie doprowadza nas do Obidzy. Pierwsze 18km robię w 2h i mam za sobą już 700m przewyższenia. Czuję się super i nie mogę doczekać się odcinka po polskiej stronie.

Od Obidzy na Radziejową jednym susem

Kiedy zaczynam delikatnie wbiegać na Wielki Rogacz niebieskim szlakiem, wracają do mnie wspomnienia sprzed 5-6 lat, kiedy byłam tu po raz pierwszy i gdy to podejście wydawało mi się ścianą nie do przejścia. Jak dobrze, że te czasy już minęły!

Docieram do Wielkiego Rogacza w miarę sprawnie i stąd wpadam na czerwony szlak. Od tego miejsca aż do Przełęczy Żłobki można podkręcić tempo, ale wciąż - uważać pod nogi! Luźnych kamieni na zbiegu nie brakuje.

Przełęcz Żłobki to punkt odżywczy, więc wypijam z pół litra pepsi (bez kitu), wlewam świeżą wodę i lecę na Radziejową. Do tego momentu staram się systematycznie jeść - co 50-60 min. Najpierw kisielek Kubusia z połową batonika, potem snickersa, a teraz przyszedł czas na ... ser (=słone) z punktu i kawałek wafelka. Niestety, już przy pierwszych żwawszych krokach na zbiegu z Radziejowej dopada mnie kolka. I to jaka! Ostatni raz tak mocną kolkę miałam lata temu i w duchu skarciłam się za taki mix w żołądku.

Zwolniłam trochę na wypłaszczeniu (w tym miejscu wyprzedza mnie Słowaczka wraz z partnerem, z którym biegnie przez cały bieg), i myślę - dobra, trudno. Byleby wejść równo na kolejne wzniesienie, robić głębokie wdechy i wydechy, a nóż-widelec przejdzie. O dziwo, na tym podejściu "biorę" Słowaczkę i znowu wychodzę na prowadzenie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że lecę jako pierwsza kobieta. Byłam przekonana, że jestem może 2 lub 3. Po prostu leciałam swoje z celem - 7/8h.

Wtaszczam się jakoś na wypłaszczenie (stąd już tylko w dół do Przehyby z jednym małym wyjątkiem) i czuję, że kolka puściła, więc i ja puszczam nogi. Wypuściłam chyba je za bardzo, bo potknęłam się o kamień, nie wyratowałam się i jak przejechałam kolanami o podłoże, to ziemia się zatrzęsła.

Szybko spojrzałam, czy nikt nie widział i zaświtała mi jedna myśl "Na Golden Series cały czas się wywalają, i lecą. TO JA TEŻ LECĘ". Otrzepałam się, nie patrzyłam się na rany i uznałam, że jak zejdzie mi adrenalina, i coś mi zacznie strzykać/boleć, to schodzę. Nie męczę buły.

Oznaczenie trasy, a track - mindfuck w Rytrze

Na Przehybie znowu Słowaczka mnie wyprzedza. Tym razem, nie zatrzymuje się w ogóle na punktu odżywczym - ja tracę kilka chwil na napełnienie flasków. Do tego wpadł mi kamyczek do buta i doszłam do wniosku, że jak postanowię to przemęczyć, to a) będzie mi się źle biegło b) zrobię sobie krzywdę c) realnie, nadrobienie kilku sekund nic mi nie da w ogólnym rozrachunku.

Zatrzymuje się "za krzaczkiem" jakieś 2km od Przehyby i odprawiam niezłego wygibasa starając się wysikać oraz ściągnąć buta w tym samym momencie. Dobrze, że nikt tego nie widział, bo byłby dobry materiał na mema!

Anyways, wychodzę na szlak, wkładam słuchawki i odpalam muzykę. Szacuję, że przede mną jeszcze jakieś 25km, więc to najlepszy czas by przyspieszyć. Zwłaszcza, że przede mną zbieg do Rytra, który znam jak własną kieszeń oraz podejście na Makowicę. Potem, to już ogień do mety.

Jednak, w samym Rytrze następuje zwrot akcji. Biegnę chodnikiem i strażacy nakierowują mnie na przeciwną stronę jezdni i każą biec przed siebie. No to biegnę! Patrzę na tracka, wszystko się zgadza. Coś kojarzyłam, że przy boisku miał być punkt. Byłam tak sfokusowana na swoich własnych stopach i tracku, że zamiast skręcić na punkt, poleciałam prosto chodnikiem. Myślę - OK, pewnie punkt jest w Życzanowie na moście.

Nope. Przeleciałam całe Rytro chodnikiem, dokładając jakieś 1000-1200m do ogólnej rozrachunku. Wleciałam na most w Życzanowie i myślę - jak nic, będzie DNF. Mimo tego, że leciałam zgodnie z trackiem (!), nie zaliczyłam punktu żywieniowego. Hyc za telefon i dzwonię do Szymona by zadzwonił do organizatora, aby poinformować o sytuacji oraz zapytać, co dalej.

Pech chciał, że po naszej rozmowie na jakieś 40-45 min straciłam zasięg. Siadła mi motywacja, a ja byłam przekonana, że i tak pewnie ta Słowaczka mnie wyprzedziła.

Pod samą Makowicą łapię jedną kreskę zasięgu i dzwonię do Szymona. Nie odbiera, kurde. Pewnie jedzie na rowerze. Po chwili oddzwania i krzyczy do słuchawki "MASZ BIEC. Organizator potwierdził, że nie skróciłaś trasy, wręcz przeciwnie - masz lecieć. Do zobaczenia na mecie!".

Uffff. Odblokowałam się.

Makowica i meta

Makowicę mijam jednym susem, potem rozdroże i wpadam na czerwony szlak na Cyrlę. Stąd, pojawia się szeroka ubita droga, a następnie płyty betonowe. Znam każdy kamyczek na tym fragmencie. Tracę kontakt z rzeczywistością i lecę jakby mnie licho goniło. Dobiegam do zamku, gdzie ma być punkt (dzięki bogu, tego nie przegapiłam) - a tam chłopcy z wolo przestraszeni, bardziej skupieni na własnych telefonach niż na biegaczach. Nalewam sobie pepsi, a jeden z chłopaków się budzi i podaje mi wodę. Dziwne. No ale OK. Napiłam się i ruszyłam tą samą drogą, a potem odbiłam na ścieżkę rowerową by finalnie znaleźć się na głównej drodze w Rytrze.

Strażak pozwala mi przejść bezpiecznie przez drogę, a stąd zaledwie 2.5km przez Mikuty i będę na mecie. Po drodze spotykam znajomych, którzy krzyczą "fenomenalnie", ale do końca nie wiem, czemu. Po prostu biegnę swoje i wydaje mi się, że i tak pewnie jakoś za wolno.

Dobiegam już na metę, a tu ... zero biegowego klimatu, nikt nie wskazuje drogi. Dosłownie 300m przed metą nie wiem, gdzie mam lecieć. Wpadam do strumienia i przy okazji chłodzę nogi. Przelatuję przez mostek i widzę metę.

Jakie było moje zdziwienie, gdy na mecie ustawili się do startu już biegacze z najkrótszego dystansu! Dosłownie sekundy dzieliły ich od wyścigu, a ja biegnę im na przeciw. Nikt się nie orientuje, że biegnę...

Nagle, słyszę, że Szymon i Kacper, którzy byli na mecie, zaczynają krzyczeć w moją stronę i ... czas się zatrzymał. Fotograf się do mnie odwraca, speaker zmienia ton, ja przeskakuję metę i słyszę "pierwsza pani ma mecie".

COOOOOOOOO?!

Podsumowanie

Przez 6h54m nawet mi do głowy nie przyszło, że lecę na pierwszej pozycji. Jak to mówi Szymon, leciałam swoje. Obiecałam sobie dać z siebie 100% i dałam. A fakt tego, że poleciałam bardzo równo cały bieg i jeszcze na mecie powitały mnie bliskie mi osoby (dzięki Szymon i Kacper ❤️) oraz znajomi, sprawia, że bardzo dobrze zapamiętam ten bieg.

Mimo tego, że było sporo dziwnych sytuacji na trasie, niedociągnięć organizacyjnych i brakowało mi takiej "atmosfery", którą pamiętam choćby z UltraBiesa, to naprawdę było OK. Pamiętajcie, że to są tylko moje subiektywe odczucia, moja perspektywa.

Feedback do organizatorów - komunikacja przez media społecznościowe leży i kwiczy. Nie wystarczy po prostu udostępniać czyichś storiesów, czy wrzucić posta o pierwszym miejscu na dystansie 30km, który został opublikowany jako "40km". Reszta dystansów była pominięta. Zwiększycie sobie zasięgi wrzucając tego typu newsy, nawet jeśli miałby być ich przesyt. Serio.

Informacje o dekoracji była przekazywana pocztą pantoflową, a nigdzie nie można było znaleźć oficjalnego komunikatu. Nie wiem, mam mieszane uczucia. Po 8 edycjach tutaj już powinny się pojawić jakieś konkretne wnioski odnośnie komunikacji :-)

Trasa jest bajeczna i sama się broni. Dekoracja i nagrody - na pełnym wypasie. A film, który możecie obejrzeć tutaj - też fantastyczny! Dziękuję za wspaniałe pamiątki (pas, chustę i statuetkę z kamienia), będą przywoływać pozytywne wspomnienia!

No, ale. Było, minęło, a ja wybiegałam się na maksa. Dziękuję za trzymanie kciuków, a innym biegaczom za dobrą zabawę!

Best, M.

Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂