“Niepoważne” bieganie, czyli o radości ze sportu i przyjaźni.

Marta Dębska

8 min read
“Niepoważne” bieganie, czyli o radości ze sportu i przyjaźni.

Trzeci dzień przyniósł wiele wzruszeń w Beskidzie Sądeckim. Od samego początku zaserwował wiele niespodzianek i zwrotów akcji. Bez wątpienia, to był mój ulubiony dzień całego GSB.

Bartne: Niespodziewane spotkanie

Poprzedni dzień wypompował mnie całkowicie z energii. Czułam się jak przegrana. Kończąc drugi dzień, miałam świadomość, że będę miała problem z prawą stopą - powoli zaczynał się z tego robić drama. Dodatkowo, nie chciałam zaczynać kolejnego dnia sama, wchodząc w ciemny las Beskidu Niskiego. Dlatego też, postanowiliśmy wydłużyć czas mojej regeneracji - dotarłam po północy, zasnęłam około 1 i spałam do 5. O 6 zaplanowaliśmy wyjście.

W środę 9 sierpnia, o 5:07, przeżuwając owsiankę, która mi ewidentnie “nie wchodziła”, patrzyłam się martwym wzrokiem na PRLowską meblościankę, która zajmowała większość naszego pokoju. Szymon krzątał się odkąd wręczył mi ciepłą owsiankę i kubek z kawą. Zadawał mi wiele pytań o moje preferencje dotyczące ciuchów, jedzenia i jedyne na co się zdobyłam było bąknięciem “obojętnie”. Miałam nadzieję, że perspektywa dnia w Beskidzie Sądeckim mi pomoże, a w rezultacie nie mogłam się przekonać do tego optymizmu.

Jak już zjadłam, oporządziłam się i ubrałam, zaczęłam szukać dzwoneczka, aby przypiąć go do plecaka. Wiedziałam, że czeka mnie jakieś 20 km do Zdyni, gdzie miałam spotkać się z Arkiem i do tego momentu musiałam głośno sygnalizować, że jestem w lesie, aby nie mieć żadnego nieprzyjemnego spotkania z misiem. Szymon powiedział, że idzie do samochodu i żebym zeszła, bo tam ma dzwoneczek.

Ociągając się niemiłosiernie, wyszłam z pokoju. Na korytarzu spotkałam chłopaków, którzy byli w trakcie pieszego pokonywania GSB i zaczepili mnie, mówiąc, że podziwiają. Z jednej strony, miałam ochotę im powiedzieć, że to ja ich podziwiam za te wielkie plecaki i wytrwałość. Z drugiej strony, chciałam się rozpłakać, bo czułam się jak przegryw. Wszystkie negatywne myśli na temat realizacji tego marzenia aktywowały się w tej sekundzie i jedyne na, co się zdobyłam brzmiało “Dzięki bardzo i powodzenia!”. A potem uciekłam na dół.

Wychodzę na zewnątrz i zanim zarejestrowałam chłód na mojej twarzy, zobaczyłam coś, co automatycznie sprawiło, że zrobiłam krok w tył z niedowierzania. Zamiast Szymona z dzwoneczkiem, zobaczyłam mojego przyjaciela Bartka! Ale co on tu robi?! Pomyślałam i jak za sprawą magicznej różdżki, wszystkie negatywne myśli zostały zastąpione radością w najczystszej postaci. Rzuciłam się w stronę Bartka i Szymona, wyściskałam ich, pytając jak to możliwe. Byłam przekonana, że Bartek jest obecnie w Niemczech!

A tu, całkowicie niespodziewanie, w środku nocy zmaszkiecił zimne łazanki, ubrał się, wziął dodatkową czołówkę i przyjechał do Bartne. Powiedzieć, że spadł mi kamień z serca, to mało powiedziane. Bartek spadł mi z nieba, a ja odżyłam.

Beskid Niski: O “niepoważnym” bieganiu


Pierwsze 17km mijają nam z Bartkiem bardzo szybko. Otejpowaliśmy wcześniej prawą stopę i kolano, czułam się względnie dobrze i z ręką na sercu przyznam, że tak się nie mogłam nagadać z Bartkiem, że nie wiem, kiedy minęła mi droga do Zdyni. Pamiętam, że było dużo strumieni do przejścia, bagien, ale też piękne polany z podnoszącymi się mgłami. Podobało mi się też, jak przebiegaliśmy przez nieistniejące już łemkowskie wsie. Miało to swój klimat.

Do Zdyni docieramy po 2 godzinach - Szymon i Arek (który miał nam towarzyszyć do Hańczowej) byli zaskoczeni naszym tempem, a na pewno - moim nastrojem! Biegłam cała w skowronkach. Chyba aż za bardzo, bo po dołączeniu Arka, znowu udzieliła nam się ekscytacja spotkaniem i dołożyliśmy ponad 700m, zbaczając ze szlaku! Obiecałam sobie, że będę baczniej zwracać uwagę na to, gdzie jestem …

Zanim dotarliśmy do Hańczowej, czekała nas klimatyczna Rotunda i Kozie Żebro. Wiecie, że Beskid Niski jest bardzo niedoceniony - wiele osób widzi Tatry Wysokie, czy Babią Górę jako jedyne "prawilne" góry. Polecam sobie po prostu podejść na takie Kozie Żebro od strony Regietowa. Wierzcie mi, że będziecie potrzebować chwili, aby do siebie dojść na samym szczycie. Podobnie jest w przypadku Lackowej - ale to temat na inny post …

Wracając, na Kozim Żebrze spotykamy Michała, który postanowił zrobić nam niespodziankę i odprowadzić nas biegowym krokiem do Hańczowej. Pogoda dopisuje i po porannych mgłach i zachmurzeniu, wychodzi piękne słońce. Biegnie mi się bardzo dobrze, a gdy docieramy do Hańczowej zjadam zupkę, kanapkę i przebieram buty. Tutaj, rozstajemy się z Arkiem i lecimy z Bartkiem z krótką asystą Michała. Samopoczucie bardzo dobre. Im bliżej domu, tym mi lepiej.

Trochę się pogubiliśmy z Bartkiem do Mochnaczki ze względu na obejście szlaku lasem, które nie do końca było oznaczone. Udało nam się zagadać panie grzybiarki i one nam wskazały właściwy kierunek. Zbiegamy do Banicy, a potem już kierujemy się w stronę Mochnaczki.

Na ostatnim podejściu, opadliśmy z sił. Widziałam po Bartku, że jakoś jest bez życia (miał już przecież 40km!!!), a ja zorientowałam się, że wypadły mi wszystkie batoniki z plecaka. Mimo tego, że Bartek starał się zachować pokerową twarz, oświadczając, że nie ma problemu, jemu został jeszcze jeden i że mi go odda. Dopiero po fakcie, powiedział mi, że był przerażony - bo do Mochnaczki mieliśmy jeszcze kawałek … I wtedy, pojawił się ON …

Pietrka było słychać od dobrych kilkuset metrów. Kiedy zobaczyliśmy go na polanie w tych odblaskowych żółtych spodenkach, z uśmiechem na ustach i śpiewnie nawołującego swoje biegowe stadu, wstąpiła w nas nowa energia. Wyściskaliśmy się, a ja w nagrodę za zasługi dostałam 3Bita. Widać było, że Bartkowi ulżyło, a Pietrek pociągnął nas już do Mochnaczki, gdzie czekał Maciek Skiba z całym arsenałem jedzenia oraz picia. Ufff!

W Mochnaczce dołącza też Maciek Majda, i taką wesołą gromadą zmierzamy w stronę Huzar. Nie mogłam wytrzymać ze śmiechu, jak chłopaki zaczęli kłócić się z “gadającym” koniem, albo rozprawiać z krowami na iście filozoficzne pytania. Trzymałam się raczej na końcu, kontemplując ten moment, ale oczy mi się śmiały i było mi lekko na sercu. Huzary zdobiliśmy w oka mgnieniu.

Krynica-Zdrój: jestem w domu!

Wbiegamy na deptak. Serio, pisząc to, szklą mi się oczy, a w tamtym momencie, byłam tak uradowana tym, że naprawdę (!) udało mi się dotrzeć aż tu, że jakoś wzruszenie nie miało racji bytu. Na deptaku dołącza do nas Karol, który od lat nie biegał i mimo to, biegnie z nami, dodając nam wszystkim jeszcze dodatkowej dobrej energii.

Na Halnej, zaraz przy GOPRówce, gdzie od poniedziałku na głównym ekranie widniała “kropka”, przywitał nas Mateusz i Ola z Paksuwą. Zjadłam bounty, przywitałam się z całą ekipą GOPRowców, a potem polecieliśmy całą ekipą dalej. Do Czarnego Potoku została nam ostatnia hopka.

To, co się dalej wydarzyło rozłożyło mnie na łopatki. Przede wszystkim, biegnąc całą paczką, wyglądaliśmy absolutnie wspaniale. Czułam szczerą radość, że możemy w tak świetny sposób się realizować, bawić tym życiem. Że wspólnie robimy coś fantastycznego. Dosłownie czułam, jak energia tych ludzi mnie popycha na przód.

Na Czarnym Potoku wpadamy na punkt - oprócz Szymona, rodziny Karola i przyjaciół, czekają też moi rodzice. Byłam tak szczęśliwa, że wszystkich widzę, że najzwyczajniej w świecie chciałam się na nich napatrzeć i nacieszyć.  Nawet gadać nie musiałam, chciałam po prostu to chłonąć.

Na Jaworzynę lecimy jeszcze z Justyną i Markiem. Maciek Skiba zostaje, żegnam się ze wszystkimi i zmierzamy na najwyższe wzniesienie tego dnia. Moją ukochaną Jaworzynę. Czuję jak z każdym metrem adrenalina buzuje mi w żyłach coraz bardziej. Ja naprawdę nie wierzę, że już tutaj jestem. Na Jaworzynie spędzam więcej czasu niż we własnym domu i jestem cholernie szczęśliwa, że GSB pozwoliło mi dotrwać aż tutaj. Ból stopy odszedł w zapomnienie, za to czuję pogłębiający się ból prawego kolana - to było do przewidzenia.

Jaworzyna Krynicka, 1114m n.p.m. Zespół Kolei Gondolowej przygotował dla nas wypasiony punkt odżywczy z pysznymi bułeczkami, napojami i niesamowitym dopingiem. Wyściskałam wszystkich, podziękowałam i po chwyceniu jedzenia w łapki oraz uzupełnienia flasków, ruszyliśmy z Pietrkiem i Maćkiem Majdą w stronę Rytra, a reszta ekipy zjechała sobie elegancko gondolką na sam dół.

Rytro: śmiech lekarstwem na wszystko?

Mijamy Jaworzynę Krynicką śpiewnym krokiem z chłopakami. To niesamowite duo. Wierzcie mi, ja nic nie musiałam mówić, a czułam się tak zaopiekowana (w taki racjonalny sposób), a przez kilka godzin, kiedy słuchałam ich przekomarzania się i mądrości, naśmiałam się do łez. Oczywiście, czasami było mi za dużo, ale wtedy sygnalizowałam - ej chłopaki, przerwa od głupiego gadania.

Kiedy dotarliśmy do Hali Łabowskiej - rozsypałam się na sto kawałków. Otóż, to właśnie w tym miejscu znajdą się dwa pieńki - w zależności, czy podróżuję się z Wołosatego, czy do Wołosatego, każdy zaznacza wbiciem gwoździa, z której strony zmierza. Odkąd zaczęłam swoją biegową przygodę, odwiedzałam schronisko na Hali Łabowskiej, gdzie jest przepięknie namalowana trasa GSB i obiecywałam sobie, że któregoś dnia to zrobię.

Gdy już tam dotarliśmy i spojrzałam na to, że już mam bliżej niż dalej, to po prostu się rozsypałam. Że NAPRAWDĘ to się dzieje. Że to jest namacalne. Że boli mnie prawe kolano, ale jest też Maciek i Pietrek, i jest fajnie. I że jestem u siebie. I tak dalej i dalej. Było we mnie bardzo dużo wdzięczności i radości.

Podsumowanie

Docieramy do Rytra w ciemną nocy. Niestety, ale ostatnie 3km dłużą nam się niemiłosiernie. Czerwonym szlakiem zazwyczaj trudno się schodzi, bo zejście jest strome i bardzo kamieniste. A w związku z opadami oraz burzami, wszystko było wywrócone do góry nogami. Jeszcze to prawo kolano … starałam się sprawnie schodzić, bo o zbieganiu nie było mowy.

Po ponad 80km, docieramy do Rytra, gdzie wita nas blaskiem czołówki Szymon oraz Kacper, który przyjechał z Warszawy i od tego wieczoru, wspierać będzie nas na GSB. Bardzo się ucieszyłam na to spotkanie, a moja radość nie miała granic, gdy chłopaki sprezentowali mi dwie pizzę z mojej ulubionej pizzerii z Nowego Sączą. Oh, jakie to było dobre!

Bilans po całym dniu - samopoczucie dobre, o niebo lepsze niż dnia poprzedniego. Dziękuję wszystkim, którzy byli częścią tego dnia - nie mogłam wymarzyć sobie piękniejszych wspomnień!

Beskid Sądecki naładował mnie “niepoważną” energią. Czułam się kochana i naprawdę szczęśliwa. Bolało mnie prawe kolano, ale mając nadzieję, że dobrze przespana noc oraz jedzonko mi pomogą, zasypiałam w nadziei, że kolejny dzień nie okaże się aż takim wyzwaniem, jakim miał się okazać …

Do następnego!

M.

Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂