Marta Dębska
Zaczynamy drugi dzień na GSB - zapraszam Was w mroczny, ale i urokliwy Beskid Niski, który przywitał mnie deszczem, chwilą samotności i dezorientacją w terenie. Opowiem Wam o tym, jak dbałam o własne bezpieczeństwo na szlaku.
Poprzedniego dnia, kiedy dotarłam z Darkiem do Komańczy, podjęliśmy decyzję, że poczekamy ze startem we wtorek aż zrobi się widno. Tym samym, przesunęliśmy wyjście na godzinę 5:00. Wiedziałam, że czeka mnie długie przejście przez ostoję niedźwiedzi i nie chciałam tego robić sama, zwłaszcza po ciemku.
Dokładnie godzinę przed wyjściem, budzi mnie Szymon. Jest 4:01. Pozwala mi (wspaniałomyślnie) jeszcze poleżeć, a sam idzie przygotować owsiankę oraz kawę. Za oknem jest wciąż ciemno, a ja kątem oka widzę jak na naszym żyrandolu suszy się moja przeciwdeszczowa kurtka. W oczekiwaniu, zarzucam nogi na ścianę i leżę, wpatrując się w sufit.
Pojawia się Szymon z owsianką i kawą. Daje mi też szklankę wody i nakazuje się oporządzić. Idę do łazienki, a potem siadam na łóżku, zaczynam maszkiecić jedzonko, nie do końca jeszcze rozbudzona. Na szczęście, udało mi się bez problemu zasnąć, przespałam jakieś 5 godzin z hakiem. Czuję się naprawdę dobrze. Nogi są o wiele cięższe niż poprzedniego poranka (hehe), ale nie ma tragedii.
Po śniadaniu, dosłownie w trybie ekspresowym, udaję się do łazienki i sukces! Najważniejsza część dnia za mną. Jest 4:40 i zaczynam przygotowania - Szymon pakuje mi plecak, uzupełnia flaski, a potem zakłada mi tejpy na Achillesy. Mój fizjo nakazał mieć je podklejone non-stop, bo to właśnie tam najłatwiej o kontuzję. Następnie, smaruję stopy i pachwiny Sudocremem, zakładam ubrania i o 4:55 zgarniam kije z kąta, gotowa do wyjścia.
Wyruszam z Komańczy w ciemny las. To właśnie kolejne 10km spędzę w "krzakach", które przechodzą w otwarte pola, i tak w kółku. Wchodzę w ostoję niedźwiedzia. To dobry moment, aby poruszyć temat własnego bezpieczeństwa. Celowo nie nawiązuję do "co zrobić, jak spotkam niedźwiedzia", a raczej co robić, aby go uniknąć.
Przede wszystkim, żaden niedźwiedź nie ma zaprogramowane, że chce człowiekowi zrobić krzywdę. Atakuje, gdy czuje się zagrożony, przestraszony i niejako, niezdolny do wykonania innej akcji. Dlatego też, skupiłam się na tym, aby potencjalne niedźwiadki wiedziały o mojej obecności poprzez zrobienie hałasu wokół siebie.
Tak mi upłynęły pierwsze dwie godziny aż dotarłam do Przybyszowa, gdzie z ciepłą zupą oraz kanapkami czekał Szymon. Bardzo miło, zważywszy, że nie umawialiśmy się tam i zrobił mi niespodziankę, a coś ciepłego na żołądku i w serduszku - dobrze działa na morale.
Z Przybyszowa wchodzę w kolejne "krzaki". Znałam te fragmenty z Łemkowyny 150, ale muszę przyznać, że za dnia te tereny są bardzo piękne i przyjazne. Fajne biegowe podłoże, bardziej "hopki" niż konkretne górki i w takim klimacie upływa mi kolejne 15km.
W Puławach przebieram buty - wiem, że czeka mnie ponad 7km odcinek po asfalcie. Nie ma szans, aby zrobić to w twardych i mokrych już Speedcrossach. Myję stopy w misce, osuszam ręcznikiem, nakładam Sudocrem, zakładam świeże skarpetki i Salomon Aero Glide. Przez kolejne 45 min czuję się jak najprawdziwszy asfalciarz (cokolwiek to znaczy). Pogoda dopisuje - po porannych opadach, nareszcie robi się cieplej i wychodzi słońce.
5km od Rymanowa zaczyna się leśna droga. Tutaj spotykam bardzo sympatyczną rodzinkę (pozdrawiam!), którzy obserwowali moje poczynania i postanowili przyjechać. Szalenie mi to dodało wigoru. Przebieram buty na Ultra Glide i lecę do Rymanowa. Te ostatnie 5km były naprawdę malownicze - wygodna ścieżka, minimalne ilości błota i pojawiające się coraz większe przestrzenie. Pola i pastwiska. Kolory zieleni i błękit nieba mnie onieśmielił po ponad 1.5 dnia ciągłego deszczu.
W Rymanowie czeka na mnie męskie duo - Piotrek, który dołącza na 40km i "pociągnie mnie" aż do Bartne, przez prawie 60km. Oraz Dawid, który na parkingu przygotował już punkt odżywczy - jem pyszną zupkę z białych warzyw, zagryzam kanapką (taką świeżutką!) i batonikiem. Popijam wyrazistą herbatą imbirową - do dzisiaj pamiętam doskonale jej smak, była lekko ostra, ale bardzo wyrazista. Ruszamy dalej.
Docieramy do Iwonicza w miarę sprawnie. Pogoda poprawiła się na dobre, i teraz maszerujemy zgodnie pod górkę w promieniach słońca. Ku mojemu zdziwieniu, nie jest mi jakoś stanowczo za ciepło - trochę tak, jakby ciało było spragnione tego ciepła oraz witaminy D.
Przyznaję bez bicia, odcinek asfaltowy między Iwoniczem, a wejściem na szlak na Cergową ciągnie mi się nieskończenie. To około 6-7km, w większości pod górkę. Z tego, co kojarzę, to było tam jakieś 180/185m przewyższenia na tym odcinku. Na szczęście, słońce nie prażyło, zerwał się delikatny wiatr, a niebo zaszło chmurami.
W takim klimacie wchodzimy na Cergową. Samo podejście minęło mi dość sprawnie - dobrze mi się podchodzi, z resztą, zawsze twierdziłam, że podejścia/podbiegi to moja mocna strona. Jednak, Cergowa zafundowała mi wewnętrzną śmierć. Otóż, zbiegając, nie zauważyliśmy odbicia czerwonego szlaku w prawo i polecieliśmy 800m w dół, tracąc około 300m przewyższenia. Dopiero po chwili, zorientowaliśmy się, że nie dość, że nie jesteśmy na żadnym szlaku, to jeszcze daleko od tego właściwego kierunku ... Sam fakt straty kilometrów to jedno, ale te metry w górę totalnie siadły mi na głowę.
Mimo tych przebojów, docieramy do Chyrowej, gdzie znowu czeka nas dłuższy kawałek drogą asfaltową, przechodzącą w szutr, a ten przełamany był z jakieś 10 razy strumieniami i potokami. Suchą stopą nie-dotarliśmy na punkt, gdzie czekał już Szymon z Ryśkiem (LoveLas) z dobrą energią, pysznym jedzeniem i pokaźną ilością izotonika!
W Chyrowej żegnamy się z Dawidem, którego serdeczny śmiech mam cały czas w uszach, gdy pomyślę o tym fragmencie GSB. Bardzo sympatyczny człowiek. No, ale nic - od tego momentu, lecimy sami z Piotrkiem. Nie wychodzimy daleko od głównego asfaltu, gdy ... gubimy się. Oprócz tego, że szlak bardziej przypomina błotnistą breje, przebijająca się przez wszechobecne krzaki, to co kilkanaście metrów leży powalone drzewo. Jak już je obejdziemy, to po chwili pojawia się kolejne, i kolejne ... aż nagle - nigdzie nie widać czerwonego szlaku.
Szukamy, patrzymy na mapcę - no niby jesteśmy na dobrej drodze. Mimo to, oznaczeń nie widać. To właśnie w ten drugi dzień, mocno dało mi się we znaki to, że ta część GSB jest po prostu źle oznaczona. Często, znaki były umieszczone na drzewach, które wycięto lub uległy ciężarowi śniegu po ostatniej zimie. Zanim dotarliśmy do Kąt(ów?), zgubiliśmy się jeszcze nie jeden raz.
Mimo to, że byłam już zmęczona i sfrustrowana tym przedzieraniem się przez krzaki, w pamięci mam, gdy staliśmy z Piotrkiem na przepięknej polanie z widokiem na Beskid Niski. Wskazywał on kijem nabliższą górę i powiedział "A zobacz, my sobie tu biegamy, a inni muszą ogródki kosić, czy śmieci wynosić. My to mamy luksusowo!". Chciało mi się wyć po tych krzakach, błocie i błądzeniu, ale tego typu komentarze i "świeżość" towarzyszących mi osób, przenosiła mnie do tu i teraz - Marta, obudź się. Po co się wkurzasz. Patrz, co się dzieje. GSB! Robisz to dziewczyno. Dawaj. Nie przestawaj.
W Kątach WIELKA niespodzianka - moim oczom ukazuje się Maciek, Ola i Paksuwa! Wiem, że nie mam zbyt dobrego humoru i coś opryskliwego rzuciłam w przestrzeń (przepraszam, teraz już nie pamiętam...), ale po chwili wszystkich wyściskałam i bardzo się cieszyłam, że Ola pociągnie nas do mety. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że te kilometry zafundują mi tak ciężkie chwile.
Szymon wręcza mi czołówkę i informuje, że do Bartne pobiegnie Ola, a na miejscu będą czekać już na mnie pierogi. Ciemność przyszła o wiele wcześniej niż mentalnie byłam na to nastawiona. Najpierw, trzeba było wtaszczyć się na Kolanin. Matko przenajświętsza - to jakoś poszło, wdrapałam się, ale na szczycie, to ja już dziękuję.
Miałam dość. Byłam przekonana, że do Bartne pozostaje jakieś 2-3km, a tu zza winkla pojawia się Maciek Skiba, którego widok bardzo mnie ucieszył, ale jak mi powiedział, że do Bartne pozostaje 8km, myślałam, że robi sobie autentycznie jaja.
Czołówka mi wysiadła i świeciła najmniejszym światłem.
Co najgorsze, stopniowo zaczęła mnie pobolewać prawa stopa (w stronę piszczela) i od razu wróciłam myślami do DFBG 2022, kiedy od 130km leciałam z kontuzją stopy. No i jak można było się tego spodziewać, zaczęłam połykać łzy. Ani słowa do nikogo nie mówiłam. Patrzyłam tylko, gdzie znajdują się stopy Oli i za nimi podążałam. Mój mózg miał tylko jeden cel - znaleźć Olę. Nie patrzyłam już na nic, wolniutko przesuwałam się na przód, a Piotrek zamykał nasz karawan.
Gdy byliśmy już jakieś 1000-1500m od zakwaterowania, wyszliśmy na szerokie pola. Ciemno jak w studni. Cały czas szukałam Oli i leciałam za nią. Dopiero potem okazało się, że Ola przestraszyła się nie na żarty, gdy oświetlając sobie drogę, oświetliła i "wielkiego, szarego liska", czyli wilka. Słowem nie pisnęła i dotargała (inaczej tego nie można nazwać) mnie do zakwaterowania.
Okazało się, że jest to bardzo duży budynek, nastawiony głównie na osoby, pokonujące GSB. Maciek zaprowadził mnie do pokoju, a przy okazji przeszłam kilka miejsc, w których normalnie spali ludzie zawinięci w śpiwory. W naszym pokoju byłam tylko ja i Szymon, który odsypiał ten ciężki dzień.
Jak już weszłam do tego pokoju, którego wnętrze utknęło z tą drewnianą meblościanką i dziwną boazerią w grubym PRLu, i zobaczyłam plecy Szymona, który smacznie spał - zaczęłam szlochać. Tak, jakbym się odkorkowała i zaczęłam najnormalniej w świecie wyć. W mgnieniu oka, Maciek znalazł się przy mnie, przytulił tak, że nie mogłam złapać tchu i do ucha tylko "Cichooo, ludzi pobudzisz! Zbieraj się, pierogi jeść". Popatrzyłam na niego ze złością, zebrałam swoje rzeczy i poszłam do łazienki się umyć.
Łazienka była ulokowana na dole, tak by nikogo nie pobudzić. Usiadłam w starej wannie, czystej, ale starej - takiej z kafelkami, oraz dwoma kurkami z wodą. I po prostu sobie tam płakałam tak długo, aż postanowiłam wziąć się w garść, umyć porządnie i pójść coś zjeść. Przecież jutro jest NOWY dzień. I będę u siebie, w Sądeckim. Już jest ciepło i bezpiecznie. Odpocznę. Jutro będzie lepiej.
Dosłownie 5m od łazienki była kuchnia - tutaj Maciek czekał na mnie z Olą, która pałaszowała pierogi, przygotowane przez właścicielkę stancji. Naprawdę były smaczne. Przeżuwając, podziękowałam Oli i Maćkowi. Pojawił się Szymon i powiedziałam mu o tym, że zaczyna mi się robić kontuzja i będzie dramat.
Postanowiliśmy, że kolejny dzień zaczynamy o 6 - 4h snu to minimum, które powinnam mieć, aby się zregenerować. Szybko kończę pierogi. Popijam wodą. Czuję się trochę "zastała", ale mięśniowo jest dobrze. Tylko ta stopa ... Idę do naszego pokoju jak zdechlak - mam perspektywę tego, że kolejny dzień znowu zacznę sama i znowu będę w ostoi niedźwiedzia.
Mimo tych negatywnych myśli, mówię Szymonowi 3 rzeczy, które mi się w ten dzień podobały. Wspaniale było biec z Olą i Maćkiem, Dawidem i Piotrkiem. Byłam wdzięczna za słońce i ciepło. Cieszyłam się, że nie mam odcisków.
I z takim emocjonalnym bagażem idę spać. Zasypiam od razu, nieświadoma tego, jak ogromną niespodziankę zgotuje mi los kolejnego dnia ...
Best, Marta
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂