Marta Dębska
To już ostatni post naszej ULTRA serii. Zapraszam w Beskid Śląski - to tutaj, po 5 dniach biegowej wyrypy i ponad 430km w nogach, stawiam czoła ostatniemu dniu na Głównym Szlaku Beskidzkim.
Jest godzina 5:00, kiedy po niecałych 90 minutach snu, Szymon delikatnie ściąga ze mnie ciepłą kołdrę, starając się wyrwać mnie z sennych otchłani. Nie ma co ukrywać, przy dobrych wiatrach złapaliśmy jeden cykl snu, ale biorąc pod uwagę bardzo trudny dzień, kontuzję i ogólne psychiczne zmęczenie - sądzę, że potrzebowalibyśmy przynajmniej 10 razy tyle, aby móc w miarę normalnie funkcjonować.
Jednak, tutaj nie ma zmiłuj. Wiem, że Szymon i Kacper są tutaj dla mnie. Swoje też wycierpieli i nie chcę narzekać, nie chcę płakać, nie chcę robić z siebie męczennika, bo są tutaj po to, abym mogła zrealizować swoje marzenie. Budzę się i uderza mnie, jak bardzo mój organizm jest zmęczony. Jest mi zimno, ale wstaję i już wiem, że to będzie dzień pełen wyzwań. Od pierwszego kroku, lewa noga daje o sobie znać. Fantastycznie.
Szymon robi mi na szybko owsiankę, wręcza kubek kawy. Nic mi nie smakuje. Ledwo mogę to przełknąć. Siorbam fusiastą czarną kawę i nie mam kompletnie ochoty rozmawiać. Nawet nie staram się udawać, że wszystko jest piękne i kolorowo, bo nie jest. Przeraża mnie perspektywa kolejnych 75km.
Godzina 6:00. Szymon wychodzi ze mną ze schroniska. Widzimy przepiękny wschód słońca. Piękno chwili kontrastuje tak bardzo z moim samopoczuciem, dyspozycją fizyczną, że nie mogąc tego znieść, po prostu zaczynam płakać. Jest mi źle. Nie chcę by było mi źle. Chcę się tym cieszyć, ale nie potrafię. Widzę, że Szymonowi też jest ciężko i trudno mu patrzeć, jak cierpię. On też jest zmęczony. Chcę już to skończyć, abyśmy mogli odpocząć.
Kolejne 16 kilometrów funduje mi skrajne emocje. Z jednej strony, początek jest szalenie malowniczy. Wybiegam z Hali Rysianki podczas porannego "golden hour" i nie mogę się zachwycić. Do śniadania wzięłam 1 Ketonal i tabletki osłonowe (bez tego, przy przeciwbólowych, jest gwarancja dramatu żołądkowego, czy jelitowego). Wiem, że pierwsze 2-3h będę biegła w miarę w komforcie, ale muszę wziąć to delikatnie i spokojnie, bo balansuję na granicy zdrowia i nie mogę dopuścić do tego, aby sobie więcej zaszkodzić.
Aż do schroniska "Słowianka" biegnie mi się całkiem nieźle, chociaż przytłacza mnie psychicznie świadomość godzin na szlaku tego dnia. Chcę by to się już skończyło, bo czeka mnie gorący i słoneczny dzień, a ja na dobrą sprawę - nie potrafię się z tego cieszyć. Męczy mnie to. Bardzo.
Dobiegam do Węgierskiej-Górki, robiąc ostatnie 4-5km po w miarę płaskim odcinku, do tego po asfalcie. To najlepszy dla mnie scenariusz, kiedy lewa noga całkiem przyzwoicie radzi sobie z obciążeniem. Najgorsze są dla mnie strome zejścia, a takie kamieniste - koszmar.
Dobiegam do naszego punktu, czyli pod halę sportową, gdzie czeka już Szymon z Kacprem (którzy przecież musieli zejść z Hali Rysianki i tu dojechać!) oraz Kasia z Wrocławia. Było mi bardzo miło ją poznać, mimo tego, że może nie pokazywałam tego zbytnio (przepraszam, zmęczony mózg = zmęczona ja), to cieszyłam się, że nie pobiegnę dalej sama.
Powiedziałam też wtedy Szymonowi, tak zupełnie szczerze, że ja już nie widzę sensu "biec" kolejne 60km. Ja tego fizycznie nie zrobię. Psychicznie to już w ogóle. Ja tego nie zrobię bez niego (z tej perspektywy, uważam, że to, co powiedziałam było szalenie egoistyczne i w życiu bym się tak nie zachowała w "normalnych" warunkach, ale po tylu dniach, mózg naprawdę już inaczej działa). Szymon na mnie spojrzał (jego najdłuższy biegowy dystans to +/- 30km), wręczył mi coś do jedzenia i rzucił "Poczekaj, znajdę tylko buty".
Jak się potem okazało, Szymon tego dnia nie zjadł nawet śniadania, nie wypił kawy, ledwo się wysikał. Mimo to, nie dał po sobie tego poznać, starając się podnieść mnie na duchu. Na samo wspomnienie, mam ciary.
Kasia i Szymon "zebrali mnie do kupy" i jakoś wspólnymi siłami wdrapaliśmy się na Baranią Górę. Słonko dawało popalić, ale to nie było najgorsze. Od Baraniej Góry miałam najgorszy kryzys na całym GSB - mimo tego, że do schroniska nie było więcej niż 3km, odczuwałam to, jakby było 30. Dosłownie, co ileś-set metrów, zatrzymywałam się, zaczynałam płakać, siadałam na ziemi i wkurzałam się niesamowicie, że nie jestem w stanie nie tylko zbiegać, ale po prostu iść. Zejście było jedną wielką lawiną luźnych kamieni, a boczne zejścia wydeptane przez turystów, w sumie i tak wchodziły finalnie na kamienie.
Kasia pognała do schroniska (wygrzać nam miejsce), a my z Szymonem (i jego stoickim spokojem) poruszaliśmy się w trybie absolutnych ślimaków, a każdy krok wydawał się wyzwaniem ponad miarę. Miałam dość.
Po nie-wiem-jak-długim czasie, dotarliśmy w końcu do schroniska na Przysłopie pod Baranią Górą. Tutaj, Kasia nie dość, że wygrzała nam miejsce, to kupiła dużo napojów (nie tych wyskokowych) i różne rodzaje ciasta. Jak usiadłam sobie w cieniu, zaczęłam pić i jeść, to słowem się nie odezwałam. Musiałam sobie, dosłownie, wszystko w głowie przetrawić, a gdy kalorie uderzyły mi do głowy - zdecydowałam się powiedzieć, że to było koszmarne i już mam dość, ale chcę to dokończyć i że jesteśmy coraz bliżej.
W takich ciężkich momentach, niesamowicie pomocnym była świadomość, że moi bliscy oraz przyjaciele ze mną są. Nie po to, żeby mnie ratowali, czy sprzedawali nieprawdziwe informacje, że "zajebiście sobie radzisz!". Tylko po to, abym ja miała poczucie, że robimy to razem. Że ja mam realny wpływ na to, kiedy i oni skończą ten dzień. To poczucie odpowiedzialności popychało mnie na przód. Nie chciałam, aby się za długo męczyli w tym upale. A poza tym, świadomość, że ktoś mi pomaga z własnej nieprzymuszonej woli, dodawała mi skrzydeł. Bardzo się cieszyłam na ich obecność, że nie jestem tam sama i że za jakiś czas, będziemy to wspominać.
Ciekawą lekcją pokory było dla mnie to, że w zeszłym roku odwiedziłam po raz pierwszy Baranią Górę i okolice. Było wtedy (serio!) ponad metr śniegu i pomimo trudności przemieszczenia się, było we mnie dużo wigoru i jakieś takiej energii, chęci napierania dalej. I nagle, jestem w tym samym miejscu, po ponad 1.5 roku w zupełnie innych okolicznościach, i po prostu mi się nie chce. Zastanawiam się, czy by mi się chciało, gdyby nie ta noga. A jeśli byłoby z nią OK, to co by poszło nie po myśli? Naprawdę, sporo miałam takich przemyśleń i wtedy też, zdałam sobie sprawę, że bez względu na to, jak jest - to tak jest, i jak się tego nie zaakceptuje, to się przez to nie przebrnie. Wtedy czułam, że nie jestem w stanie fizycznie zrobić tego GSB poniżej 139 godzin i powoli, z bólem serca, zaczęłam się z tym faktem mierzyć.
Przebrnęliśmy przez Baranią Górę. Teraz, celem była przełęcz Kubalonka, gdzie miał na nas czekać nasz znajomy Boru. Dołączył do nas gdzieś na grzbiecie biegnącym od przełęczy Kubalonka do Karolówki, zaraz przy Dorkowej Skale (ciekawa nazwa!) - Boru ma w sobie niesamowite pokłady wewnętrznego wysublimowanego żartownisia, słownego felietonisty i komentatora wydarzeń powszechnych. Cieszyłam się, że zyskaliśmy nowego kompana.
Nasz 4-osobowy biegowy orszak dociera do przełęczy Kubalonka. Czeka nas nas Kacper z pełnym wypasem obiadowym z McDonalda. Jeszcze nigdy vege burger mi tak nie smakował, a szejk mimo roztopionej wersji, smakował wybornie. Wymyłam stopy, przebrałam skarpetki i założyłam nowe buty. Dopiero wtedy, zauważyłam, że mam kilka miejsc, które wskazują, że mogą pojawić mi się odciski. Na litość boską, dopiero po ponad 480km - realnie, zostało nam jakieś 28km do Ustronia. Uważam, że biorąc pod uwagę warunki i czas na GSB, kilka mniejszych odcisków w tym momencie to był naprawdę niezły sukces.
Od przełęczy, każdy z naszego orszaku zyskał nowe zadanie. Szymon był najbliżej mnie, to z nim gadałam, albo i nie. W większości przypadków, raczej nie. Po prostu snułam się przed siebie przez kolejne szczyty Beskidu Sądeckiego. Słońce mocno przygrzewało, a ja dbałam by na bieżąco dostarczać sobie płynów. Szymon, wraz z ekipą, pilnowali, abym jadła na bieżąco. To, nie za bardzo mi wychodziło.
Wydawało mi się, że wystarczy, jak zaliczę Czantorię i będzie spokój. Tak naprawdę, bardzo dobrze wspominam podejście na Czantorię. Dużo fragmentów podbiegałam, a jak nie - dynamicznie wchodziłam. Noga wydawała się uśpiona. Jednak, w momencie zejścia - to, co wydarzyło się na tym przedostatnim zejściu, do dzisiaj powoduje u mnie dreszcze.
Moja lewa noga nie była już w stanie tak się ułożyć, aby umożliwić mi normalne zejście. Już nie mówię o zbieganiu, ale o schodzeniu. Widziałam Bora i Kasię w oddali - ściemniło się, było dobrze po 21 i wiedziałam, że nici z rekordu.
Oczywiście, to wtedy na dobre uderzyło mnie "nie ma szans" i rozpłakałam się tak, że po raz pierwszy w swojej karierze, doświadczyłam złości Szymona. Czuł on, że jedyne, co może dla mnie zrobić, to mnie zszokować. Tak się wkurzył na tę moją frustrację, smutek, płacz, że wykrzyknął o tym, że mam w końcu docenić to, ile osób tutaj jest ze mną i jak wiele już dokonałam. Powiedział, że nie może tego znieść, jak mało doceniam siebie za to wszystko. Że muszę przestać w końcu weryfikować siebie w odniesieniu do jakiś urojonych wymagań, które miałyby dodać mi rzekomo wartości jako człowiekowi. I jeśli będę cały czas wyć nie z bólu, a z rozczarowania swoją osobą, to jemu się już nie chce i nie będzie tego robił.
Ależ mnie to wtedy postawiło do pionu. Mimo tego, że nie umiałam już totalnie schodzić, obróciłam się tyłem i z pomocą Szymona, zeszliśmy z Czantorii tyłem. Prawie 3km tyłem. Wyobraźcie to sobie.
Kasia z Borem prawie posnęli u podnóża Czantorii. Sądziłam, i nie miałabym im tego za złe, że poszliby do domu. Z resztą, to była moja pierwsza rzecz, którą im powiedziałam - ej, ale możecie już iść, widzicie jak się wlokę.
Mimo to, Kasia i Boru pełnili bardzo ważną funkcję. Nie dość, że wyznaczali nam kierunek trasy, to jeszcze przywracali nas do życia światłem swoich czołówek i gestami, aby podążać za nimi. Nasze mózgi z Szymonem były tak zmęczone, że czerwone oznaczenia przestawały istnieć.
Po Czantorii, wydawało się, że witamy się z gąską - ostatnie 8km. To była masakra.
Ustroń. Pomimo tego, że czerwony szlak przenosi nas do miasta, musimy ruszać dalej. Dopiero po zmierzeniu się z podejściem na Równicę, możemy myśleć o zakończeniu tej wyprawy. Podejście na Równicę nie idzie gładko. Boru przynosi piwo bezalkoholowe, pijemy na w spółę. Zagryzamy resztkami jedzenia, które gdzieś się ostały w plecaku, i zasypiamy z Szymonem na stojąco.
Każdy krok w ciemność jest jak niezłe ultra. Staramy się z Szymonem nie zasnąć. Słaniamy się na nogach i naprawdę, korzystamy ze wszystkich możliwych rezerw, aby dokończyć to wyzwanie. Nagle, niewiadomo skąd, pojawia się koło nas gościu, który wygląda jak dobrze oświetlony TIR. Bez kitu. Okazało się, że jest to Wojtek. Ultras jakich mało. Do tego, przesympatyczny i skromny, pełen zrozumienia do naszych ograniczeń. Nie dość, że nas zagadał, nie wymagając zaangażowania w rozmowę - to jeszcze nakarmił, w tym kolumbijskim koksem. Gdyby nie spotkanie z Wojtkiem, realnie nie wiem, jakbyśmy na tę Równice weszli, i zeszli.
No bo, zejście to zupełnie inna para kaloszy. Do góry byliśmy zmęczeni, ale jako-tako szło. Za to w dół? Ja już z 1000 się rozsypałam, i złożyłam, aby dokończyć to wszystko. Boru z Kasią cierpliwie czekali kilkaset metrów przed nami, a Wojtek z Szymonem (dosłownie) pchali mnie centrymetr po centymetrze. To było niesamowite, jak bardzo odcinek 2km ciągnął się w nieskończoność.
W końcu jednak, ukazała się droga szutrowa, a następnie asfalt. Wojtek towarzyszył nam do ostatnich metrów. Dopiero potem odleciał, mówiąc, że mamy trzymać pierś wysoko i przez samym końcem, nie chce nas widzieć chodzących - mamy biec.
Uśmiechnięci, bo tak było. Cieszyliśmy się z Szymonem, że naprawdę nasza przygoda się kończy. Tylko, czy na pewno kończy? Oboje czuliśmy, docierając do dworca PKP w Ustroniu z początkiem/końcem GSB, że ta przygoda to kolejny nowy początek. Kolejna historia do opowiedzenia.
Z uśmiechem, naprawdę. Szczerym uśmiechem, docieramy do dworca, gdzie czeka nas nas nie tylko Kasia, Boru i Wojtek, ale też moja bliska przyjaciółka Kasia ze swoim tatą, oraz znajomi oraz przyjaciele. Do końca nie rozumiemy, co się dzieje. Nie tego się spodziewaliśmy - myśleliśmy z Szymonem, że będziemy tak naprawdę, tylko my. Bardzo nam się miło zrobiło. Dostaliśmy szampana, a potem jedzenie - tak, abyśmy mogli zapakować się do samochodu i dojechać do zakwaterowania.
140 godzin i 26 minut.
Zrobiliśmy to.
Mam nadzieję, że seria postów z Głównego Szlaku Beskidzkiego przypadła Wam do gustu - dołożyłam wszelkich starań, aby móc realistycznie oddać to, co się wydarzyło na tych 500km+. Oczywiście, weźmy poprawkę na dużą dawkę emocji, subiektywizmu oraz upływu czasu. Coś, co wtedy wydawało mi się końcem świata, teraz zyskuje miano przygody.
Ano właśnie, przygoda. Tak bym podsumowała Główny Szlak Beskidzki - to była najpiękniejsza i najtrudniejsza przygoda o jakiej mogłam marzyć.
Nauczyłam się bardzo dużo na temat własnego hartu ducha. Nie sądziłam, że stać mnie na tak przeogromny wysiłek. Jednakże, nie byłoby to możliwe, gdybym nie była wspiera przez taką rzeszę wspaniałych ludzi. Nauczyłam się, że prawdziwe przyjaźnie i wartościowe relacje nie są warunkowane czasem znajomości, a jakością przeżyć. Nauczyłam się, że jestem wyjątkową szczęściarą do dobrych ludzi.
Co więcej, GSB nauczyło mnie jeszcze większej pokory wobec własnego ciała, jego ograniczeń i spotykających nas okoliczności. Zyskałam szerszy obraz tego, czym jest akceptacja tego, JAK JEST. Przestałam zadręczać się pytaniami, dlaczego, po co i czem ja. Szczerze, czasami z trudem, ale zrobiłam skok na przód w kwestii akceptacji rzeczywistości, jako takiej.
Zobaczyłam, czym jest przygoda w nieznane. Pozwoliłam sobie rozpaść się na milion kawałków kilkaset razy, a potem poskładać się. Nauczyłam się, że jesteśmy mentalnie plastyczni i każdy, nawet najdłuższy kryzys, w końcu się kończy.
Zachwyciłam się pięknem Bieszczad, Beskidu Niskiego, Sądeckiego i wiele, wiele wiecęj. Zobaczyłam te pasma na nowo, z zupełnie innej perspektywy.
Przekonałam się, że nie istnieją marzenia zbyt duże. Wystarczy, że oprócz "chcenia", zrobimy pierwszy krok do działania. Bez względu, czy z dozą spontanu, czy nie - ale z pomyślunkiem. Bez sloganów, nagonki słownej, czy mielenia idei przed faktem - nie ma sensu. Warto jest tymi marzeniami żyć całym sobą, realizować je w swoim tempie i nie dopuszczać do siebie kwasu osób, które nie stać na to, by dowiedzieć się, co chcą od życia.
Dziękuję Wam, że towarzyszyliście mi podczas mojej przygody życia. Na szlaku, w Internecie, czy w długich rozmowach przed/po. Dziękuję. Było wspaniale.
Best, M.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂