Marta Dębska
Nie jest dobrze. Ani w naszym pięknym polskim kraju z rządem do natychmiastowej aborcji, ani w świecie, gdzie COVID-19 sieje spustoszenie i paraliżuje nasze funkcjonowanie. Nie można zaprzeczyć, że mocno ostatnio dostajemy po tyłku. Ale przecież, nie wolno się poddawać!
To nie jest dla mnie łatwy post. Całe życie unikałam słabości, nie umiałam prosić o pomoc. Uważałam za to najgorsze z możliwych rozwiązań by zrzucić wiecznie obecny uśmiech i szczerze przed sobą przyznać, że czuję się do kitu i to od długiego czasu. Postanowiłam, że w formie terapii napiszę jak jest - o tym jak zdałam sobie sprawę z tego, że cierpię i jakie kroki podjęłam by zawalczyć o lepszy dzień. Może i komuś te słowa pomogą.
Depresja bez depresji, czyli tak zwana depresja wysokofunkcjonująca, maskowana, czy też atypowa polega na tym, że osoby cierpiące na tę niesympatyczną przypadłość, są w stanie całkiem nieźle funkcjonować. Sama nie zdawałam sobie sprawy w jakże mistrzowski sposób zanegowałam fakt, że jestem chronicznie przemęczona mentalnie i fizycznie. Dokładałam starań by się przekonać, że to tymczasowe. A trwało to tygodniami, a potem miesiącami - aż w którymś momencie coś we mnie pękło.
Po powrocie do Warszawy, plan był prosty - wrzucić na mniejsze obroty, 4 tygodnie roztrenowania i od listopada wracam do treningu. Mam wrażenie, że będąc w górach byłam w stanie zatracić się w niekończących się wręcz wyprawach biegowych i rowerowych. Nie chciałam czuć, myśleć - chciałam po prostu ciągle coś robić (nigdy nie było słowa "dość" lub "wystarczy) i zapomnieć o narzucanej sobie presji (sportowej i życiowej), problemach 2020 w skali globalnej i totalnej politycznej masakrze na polskiej ziemi.
Nie wierzę, że to napiszę, ale kompletnie odechciało mi się biegać. Od 6 lat nie miałam przerwy dłuższej od biegania niż 2-3 tygodnie i już wtedy odczuwałam ogromny głód powrotu.
Od początku miesiąca nie mogłam patrzeć na moje biegowe buty, a każdą możliwość wyjścia na przebieżkę odsuwałam dalej niż najzimniejsze miejsca na półkuli południowej. Pojawiająca się presja, że powinnam wyjść pobiegać sprawiała, że dosłownie było mi słabo.
Przez jakiś czas wróciłam na siłownię i dawało mi to sporo satysfakcji, ale nim się obróciłam - zamknięto siłownie, a ja znowu popadłam w stan rezygnacji.
Co ciekawe, dosłownie z dnia na dzień pojawiły mi się bóle w kolanach, bolały mnie mięśnie. Czułam się jakbym poprzedniego dnia przebiegła ultra maraton. Ten stan nie mijał przez kilka tygodni. Po prostu czułam się jak rozsypująca się staruszka.
Najbardziej popalić dały mi bezsenne noce. Cały dzień w miarę OK dało się funkcjonować. Przychodziła noc, zaczynają się lęki. Nie do końca byłam w stanie pojąć o co dokładnie chodzi. Nie potrafiłam zdefiniować źródła tych stanów, czułam się w ciągłym stanie zagrożenia.
Idę spać i obracam się godzinami w łóżku. Jest nad ranem i zasypiam na kilka godzin. Budzę się cała zlana potem, nie chcę spać, bo się boję. Nakręcam się. Nie jestem w stanie powiedzieć w czym leży problem. Czuję ogromny niepokój, ale biorę szybki prysznic, siadam do komputera i jakoś udaję, że jest normalnie.
Albo nie jem nic, albo jem za dwóch. Z jednej strony nie mogłam się kompletnie zmobilizować do gotowania, z drugiej - były dni, gdy nie chciałam jeść cokolwiek, czego sama nie przygotowałam.
Staram się słuchać organizmu, ale jedzenie intuicyjnie kompletnie mi nie idzie.
Dobry dzień to wtedy, kiedy wstaję i nie czuję ciężaru na sercu. Jem spokojnie śniadanie, pracuję i wychodzę na spacer. Może trochę poćwiczę na macie, coś ugotuję. Czuję się optymalnie - nie za bardzo chce mi się rozmawiać, a na zadane pytania zawsze odpowiadam uprzejmie, ale myślami jestem niewiadomo gdzie. Ale żyję, i nawet jestem produktywna w ciągu dnia. Ale czuję dziwną pustkę.
Zły dzień następuje, gdy wstaję i od pierwszej chwili szukam pretekstu by rzucić się w wir niezaleczonych emocji. Sabotażuję wartościowe dla mnie relacje, twierdząc, że nie umiem funkcjonować z kimkolwiek i jestem zdana na samotność. Bo łatwiej. Bo lepiej dla innych.
Jednego dnia skaczę z radości, drugiego nie jestem w stanie zebrać myśli i wydaje mi się, że jestem skazana na pesymizm. Jestem zła, że marnuję sobie dzień na negatywne myśli, złoszczę się o swoją bezsilność i nie umiem przejąć odpowiedzialności za swoje emocje.
Z natury mam optymistyczną naturę. Lubię ludzi, lubię też chwile samotności. Lubię deszcz i słońce, generalnie łatwo dostosowuję się do zmieniających się warunków życiowych. Tym razem jednak, dosłownie sparaliżowała mnie bezsilność, pesymizm z nutką neurotyzmu. Nie znoszę się nad sobą użalać, ale nie chcę też negować tego, że jest mi ciężko. Dlatego też, by odzyskać równowagę podjęłam metodę małych kroczków.
OK, jest mi ciężko. Nie ma z czego robić tragedii, ale też nie można wiecznie negować tego, że potrzebuję pomocy. Zaczęłam o tym mówić - porozmawiałam z bliskimi mi osobami; napisałam tego posta (wow); wróciłam na psychoterapię.
Otwarcie się na drugą osobę mocno mi pomogło. Wszyscy jesteśmy ludźmi, a bieganie dystansów ultra nie czyni z nas niezniszczalnymi. Na szlaku istnieją dla mnie problemy przyziemne - siku, jeść, pić, dwójeczka, kurteczkę włożyć ... Podstawy potrzebne do przetrwania. Wracam do rzeczywistości i nagle rozwala mnie od środka ciśnienie, presja.
Nie mogąc się doprosić o pomoc polskich lekarzy, poszłam do miłego Pana Tybetańczyka, który chwycił mnie za oba nadgarstki i w ciągu 3 minuty zdiagnozował wszystko to, co trapiło mnie od bardzo długiego czasu. Prawie wystrzeliłam z butów, gdy swoimi pytaniami sprawiał, że zaczęłam zastanawiać się, czy swoje dolegliwości mam wypisane na czole.
Wizyta kosztowała mnie 40 zł (!!!), a człowiek potraktował mnie z ogromnym szacunkiem i przepisał mi oprócz naturalnych ziół - jedzenie jako formę lekarstwa. Polecam każdemu. Szłam na wizytę przekonana, że to pewnie jakiś oszust ... a tu taka niespodzianka. Po kilku tygodniach "na ziółkach", potwierdzam - działa.
Koniec z zastraszaniem się "co będzie", kreowanie miliona scenariuszy, bo w końcu na wszystko muszę być gotowa. Gdy pojawia się negatywna myśl (zwłaszcza przed snem), zaczynam odliczać od 10 do 1. Aż minie. Wygospodarowałam też 15 min dziennie na "planowane martwienie" - spisuję wtedy swoje zmartwienia i często irracjonalne obawy, aby kładąc się do łóżka, nie utożsamiać tej czynności z lawiną zmartwień. One zostają na papierze.
Jak to powiedział jeden z bohaterów słynnej polskiej komedii: „(…) wystarczy, że odpowiesz sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście, ważne pytanie: co lubię w życiu robić. A potem zacznij to robić.”.
Wydaje mi się, że mocno narzuciłam sobie początkowo presję by jak najwięcej czasu spędzać w górach, bo tam faktycznie czuję się najlepiej. Ale na ten moment, jestem w Warszawie i może warto skupić się na tym jak mogę sobie umilić życie w tym momencie i w tym miejscu?
Okazuje się, że właśnie teraz bardzo podoba mi się perspektywa długich wieczorów z książką, poranne przejażdżki na rowerze, długie spacery i oglądanie Mentalisty do obiadu. Co ciekawe, przypomniałam sobie, że bardzo lubię rysować i pić zieloną herbatę. Całkiem nieźle działa na mnie eksperymentowanie w kuchni i mam talent do zup (hehe).
Skupiając się na tym na co mamy wpływ dajemy sobie szansę na wyjście z dewastującej spirali negatywnych myśli. Nie zaprzeczajmy istnieniu smutku, czy obniżonego nastroju. Ja bardzo długo walczyłam z tym, że nie chciałam się zgodzić na rozczarowanie, złość i niechęć.
Akceptacja stanu rzeczy takim jakim jest bardzo pomaga w przejściu nad różnymi przeciwnościami i nie oszukując się, po prostu żyć.
Pijmy dużo herbaty i dobrych zup. Ogrzewajmy się w te zimne dni. Przytulmy się do bliskiej osoby.
Od listopada powoli chcę wracać do biegania. Zbudować się od zera, od poziomu totalnego wodorostu.
Każdy z nas ma swoje wewnętrzne walki. Nie jesteśmy sami, serio. Damy radę!
Best, M.
https://www.youtube.com/watch?v=ZuCgtOLaGFk
https://www.youtube.com/watch?v=qBWgPRXsnOU
https://pl.wikipedia.org/wiki/Depresja_maskowana
https://www.huffpost.com/entry/living-with-high-functioning-depression_n_5c140a50e4b05d7e5d81ea9d
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂