Marta Dębska
Zapraszam do serii postów, gdzie poznacie "behind the scenes" mojej biegowej przygody na najbardziej znanym czerwonym szlaku w Polsce. Zacznijmy od podstaw, czyli od ... stóp!
Pisząc tego posta, ukrywam się w najchłodniejszym pomieszczeniu domu, który od tygodni nagrzewa się okrutnie przez przetaczającą się przez Polskę falę upałów. Czuję ogromną wdzięczność losowi, że podczas GSB miałam całe spektrum pogodowe, ale upały mnie oszczędziły. Zacznijmy pierwszy post z serii GSB od krótkiego wprowadzenia. Każdy post będzie miał swój temat przewodni i ograniczy się do jednego dnia biegu. Dzisiaj, opowiem Wam o Bieszczadach.
Chyba raczej nikt (śmiech)! A tak całkiem serio, to trzeba naprawdę mieć "jaja", żeby móc nie tylko zamarzyć o takim przeogromnym przedsięwzięciu, ale też doprowadzić siebie do samego punktu ... startu. Naprawdę, samo przygotowanie, logistyka, pogodzenie treningu z pracą, czy zakupy i sprzęt były tak męczącym doświadczeniem, że pod koniec lipca jedyne, co chciałam, to po prostu biec i na bieżąco rozwiązywać problemy, a nie bawić się w hipotezy.
Marzenie o GSB narodziło się lata temu, gdy jeszcze mieszkałam w Warszawie. Przez lata poznawałam kolejne fragmenty czerwonego szlaku, a w zeszłym roku finalnie zamieszkałam w Krynicy-Zdrój, czyli w połowie GSB. Po ukończeniu 240km na DFBG w 2022 roku, wiedziałam, że na podstawie wniosków i lekcji z tego że, będę mogła pokusić się o realizację marzenia GSB w kolejnym roku.
Przede wszystkim, chciałam go po prostu przebiec, nasycić się górami i sprawdzić nieznane mi dotąd fragmenty trasy. Zależało mi, aby jak najwięcej moich przyjaciół i znajomych włączyło się w ten bieg, abyśmy wszyscy mieli do czego wracać podczas długich, zimowych wieczorów. Pomysł o zrealizowaniu tego w 130h pojawił się trochę ... z czapy. Bo realnym (w Excelu) wydawało się pobicie rekordu. Fakt, że nie udało się - bolało, ale nie stanowiło to dla mnie "przekreślenia" całej istoty tego biegu.
Nadrzędną liczbą była suma zebranych środków podczas zbiórki na Pomagam.pl na wsparcie psychologiczne osób z depresją. To była liczba, która w tym wszystkim najbardziej się liczyła.
Tym samym, 07 sierpnia 2023 wystartowałam z Wołosate, aby zaspokoić ciekawość nieznanego na czerwonym szlaku. Zapraszam Was na przygodę!
Dzień rozpoczął się przed 2:00, kiedy zadzwonił budzik, a moje żyły wypełnione adrenaliną, zaczęły niebezpiecznie buzować. Zjadłam szybką owsiankę, popiłam kawą i w trybie ekspresowym udałam się do toalety. Uff, pierwszy sukces tego dnia - teraz będzie tylko łatwiej!
Przed 4:00 docieramy do stacji GOPR w Ustrzykach Górnych, gdzie spotykam się z Mateuszem, który przed swoją zmianą postanawia mi towarzyszyć na pierwszych 20km trasy. Kamień z serca, bo byłam zdrowo przerażona perspektywą spotkania niedźwiedzia w pierwszy dzień w drodze na Halicz. A tak, to w kupie (hehe) siła!
Po krótkiej przygodzie ze Strażą Graniczną (pozdrawiamy!), docieramy finalnie pod znak z charakterystcznym biało-czerwonym kółkiem. Początek Głównego Szlaku Beskidzkiego w Wołosate. Punkt 4:00 - odpalamy czołówki, zapinamy kurtki pod nos i wybiegamy na asfalt z Mateuszem w ciemność.
Pierwsze 10km leci mi bardzo przyjemnie - rozmawiamy, poznajemy się, a ja zarzucam Mateusza setką pytań o pracę w GOPR. Niedźwiedzi brak. Lekko podbiegam lub energicznie podchodzę na sam Halicz. Docieramy już, gdy robi się widno, ale widoków brak - deszcz, wiatr i mgła. Z widoków NICI!
Staram się zachować równowagę przy tym wietrze i biec równo za Mateuszem. Kamienie są tragicznie śliskie, więc modlę się w duchu, aby pierwszy dzień nie przyniósł jakieś kontuzji z kostką.
Od Halicza nie zamieniamy już zbyt dużo słów, bo pogoda na to nie pozwala. Skupiamy się na tym, aby sprawnie poruszać się na przód i w rezultacie, lądujemy na przełęczy pod Tarnicą. Stąd już tylko kilka "hopek" i zbieg do Ustrzyk. Wbiegamy w las, a pod stopami niekończące się drewniane mostki i stopnie. Zwalniam, aby się nie wywrócić - są śliskie, a dodatkowo, nie widać krawędzi stopni - muszę mocno się skupić, aby nie fiknąć w przód!
Dobiegamy do Ustrzyk w deszczu. Widzę Szymona, który macha nam z oddali. Stoi pod sklepem i czymś wymachuje - "Łap, drożdżówka z serem. Myślałem, że później przylecicie, track ma jakiś 1km opóźnienia". Jem na szybko, uzupełniam flaski z wodą i żegnam się z Mateuszem - dziękuję, że był i życzę mu dobrego dnia.
Od Ustrzyk aż po sam Smerek biegnie mi się relatywnie dobrze. Nie zmieniam butów, lecę cały czas w Salomon Ultra Glide, które bardzo ładnie trzymają się śliskiego podłoża. Zaliczam Połoninę Caryńską (na wstępie kupuję bilet do Parku, 9zł) oraz Wetlinską. Pogoda się nie poprawia, na połoninach wieje złem, a widoków brak.
W Smereku jestem po jakiś 8h, czyli w okolicach południa. I dla odmiany, pada. Szymon daje mi kanapki, zupkę mojej Mamy i herbatę. Wcinam na szybko, a w międzyczasie ściągam buty, myję stopy, osuszam i nakładam pokaźną warstwę Sudocremu. Przeczuwam błoto przez kolejną połowę dnia, więc decyduję się na Salomon Speedcrossy. Są twardsze niż poprzednie, ale 5mm kołki bieżnika dadzą mi to, co pozwoli na bezpieczne pokonywanie kilometrów - przyczepność.
O matko i córko. Fragment od Smereka do Cisnej był dla mnie drogą przez mękke, a kompletnie się na to nie zapowiadał. Od Smereka rozpoczął się trwający do wieczora sajgon burzowy - robiło się ciemno, ściana deszczu, a potem szlak zamieniał się w rwący strumień. Chwilę posiąpiło deszczem i znowu, powtórką.
Zanim dotarłam do Dużego Jasła, brodziłam po połowę łydki w wodzie. Mijałam sporo piechurów ubranych w kapoki i peleryny, ale i one już niewiele dawały. Padało non-stop.
Miałam przed sobą jeszcze niecałe 10km, ale dłużyło mi się to niemiłosiernie. Oprócz wody na ścieżkach, było bardzo dużo chaszczy i traw, które smagały moje gołe nogi i dodatkowo, utrudniały poruszanie się na przód.
Jeśli się zastanawiacie o czym myśli biegacz podczas tak ekstremalnego czasu wysiłku, to myślałam o bardzo praktycznych rzeczach - kiedy jadłam i piłam, czy nie odczuwam charakterystycznego "ciepła" na stopach, co by zwiastowało odciski. A może coś mnie zaczyna obcierać? A jak odparzenia, czy pojawiają się jakieś krosty? Co to za odgłos zza krzaka? Jezu, znowu ta burza?! Czy mam jeszcze wystarczająco picia i jedzenia? Czy uda mi się zejść ze szczytu zanim uderzy kolejna burza? Ciekawe, co będzie do jedzenia w Cisnej?
Docieram do Cisnej po ponad 3 godzinach - jeszcze tak długo nigdy nie zrobiłam 14km w relatywnie łatwym technicznie terenie. Jednak, warunek na trasie zweryfikował moje założenia.
Przy torach, zaparkował naszą 20letnią Ravką Szymon i pojawił się również mój dobry kumpel - Darek (UltraBies), który po wstępnym wyściskaniu mnie, przemoczonej do suchej nitki, wręcza mi racuchy oraz gofra z czekoladą, którego zrobiła jego córa! Dziękuję, było bardzo smaczne.
Uciekam przed burzą do samochodu i mimo ścisku (byliśmy wypakowani klamotami po dach), ściągam buty i skarpetki. Kontrola - odcisków brak. "Cygański prysznic", czyli oczyszczam je mokrymi chusteczkami i osuszam ręcznikiem. Zostawiam je na jakieś 5 min, aby poodychały, a następnie nakładam pół kilo Sudocremu. Świeże skarpetki i buty (Salomon Speedcross) i jazda.
Darek będzie mi towarzyszył na kolejnych 30km - ostatnich już tego dnia. Mówi, że obawia się, że nie da rady dociągnąć mnie do końca ze względu na kontuzję. Mówię mu, że nie ma problemu. Że liczy się dla mnie sam fakt jego obecności, pyszne jedzenie i intencje. Lecimy spokojnie, a Daro na bieżąco informuje mnie, że czuje się dobrze, nic go nie boli i biegniemy razem tak daleko, jak to będzie dla niego możliwe.
Wbiegamy w tzw. "krzaki". Tak naprawdę, aż do samej Komańczy trudno o widoki. Pada non-stop, znowu kolejne burze. Wtedy, kiedy pogoda nam to pozwola - rozmawiamy, ale większość czasu, koncentrujemy się na kolejnym kroku. Robimy dużo hałasu, bo na przełęczy Żebrak pojawia się niedźwiedź z młodym.
Idzie sprawnie. Zdaję sobie sprawę, że od rana nie było chwili bym miała suche spodenki. Mam takie dłuższe, opinające się aż do kolan i zdaję sobie sprawę, że dzięki temu deszczowi, zrobiły mi się pewnego rodzaju kompresy na uda. Mam już ponad 80km w nogach, a nie odczuwam żadnego bólu mięśni, czy "blokady".
Za Chryszczatą wbiegamy we fragment dość trudny "orientacyjnie", bo musimy wydostać się z jeziorek pod Duszatynem. Naprawdę, uważajcie tutaj, bo szlak mówi jedno, a przejście jest zupełnie inną stroną. Szłam ślepo za Darkiem, ale jakbym miała być tam sama, zwłaszcza po zmroku - na bank bym się zgubiła.
Do Duszatyna czeka nas autostrada, czyli przyjemna szutrowa droga w dół. A tam, wbiegamy już na asfalt aż do samej Komańczy. Niby czerwony szlak wiedzie "na przestrzał", ale w związku z trwającą wycinką drzew, był on zamknięty. Nierealnym było tam w ogóle przejść. Tym samym, nakładamy jakiś kilometr biegnąc asfaltem wokół czerwonego szlaku, ale takie już jest życie.
Dobiegam do Komańczy po 21, gdzie w Bazie K85 mamy mieć nocleg. Jesteśmy z Darkiem już na głównej drodze i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, oprócz Szymona - pojawia się mój przyjaciel Maciek Skiba, który filmuje nasze przybycie i oznajmia, że ma pyszną kremówkę.
W związku z tym, że warun pogodowy był dość wymagający, musiałam się wiele razy przebierać. 3 pary butów miałam kompletnie przemoczone, wszystkie swoje kurtki i warstwy pośrednie. Maciek przyjechał ze świeżymi ciuchami oraz odebrał mokre rzeczy, aby je wybrać i wysuszyć. To było dla mnie ogromną ulgą!
Po przybyciu do Bazy noclegowej, pierwsze kroki skierowałam do łazienki. Wykąpałam się i zrobiłam kontrolę - odciski, odparzenia, otarcia. Wszystko wyglądało (zaskakująco) dobrze. Stopy w idealnym stanie. Tam, gdzie mogły pojawiać się obtarcia, wszędzie byłam "podklejona" tejpami, m.in. na mostku, gdzie zazwyczaj obcierał mnie plecak.
Następnie, piję białeczko Huel, wciągam zupkę z ciecierzycą przygotowaną przez właścicieli, zagryzam kanapką i kremówką. Popijam herbatą, a w międzyczasie smarujemy nogi maścią końską.
Zostawiamy do wyschnięcia, a następnie wkładamy nogawki kompresyjne. Aby wszystko się ułożyło w brzuszku na spokojnie, kładę się na plecach i opieram nogi o ścianę. Tak, aby były wyżej niż serce i krew ładnie przepływa, co minimalizuje opuchlizny oraz zatory na poziomie mikrokomórkowym.
A potem, to już spanko. Kładę się o 23:00 i czeka mnie 5 godzin snu. Budzik nastawiony na 4:00. Twardy RESET, czyli protokół wieczorny i sen. Jutro nowy początek.
Mimo deszczu, wiatru i burz, to był naprawdę dobry dzień. Fizycznie, czułam się lepiej niż zakładałam - dbałam o stopy, często przebierałam buty i mocno skupiałam się na tym, aby wychwycić moment, kiedy pojawi się "ciepło" na stopach, zwiastujące odciski. Biegałam w wygodnych i znanych mi butach. Skarpetki nigdy nie były za grube - wolę biegać w skarpektach kolarskich, które są cienkie i mieć dziurę niż zaparzyć stopę w zbyt grubej skarpecie.
Jeśli już raz zamoczymy stopy, trochę to absurdalnie zabrzmi, ale dbajmy by było cały czas mokre. Od kałuży do kałuży zanim je przebierzemy. Jeśli mamy wygodne buty, dość cienkie skarpetki i pokaźną warstwę sudokremu, wszystko będzie OK.
Aha, nie zapominajcie proszę by na MAKSA obciąć paznkocie u stóp około 2 dni wcześniej. Nie bawcie się już w żadne peelingi, czy zdzieranie naskórka na tydzień przed biegiem. Ja kremuję stopy Nivea na noc minimum 5 nocy przed biegiem - zmiększa to naskórek.
Mięśniowo wszystko grało, a każdy staw i mechanizm zdawał się funkcjonować w należytym porządku. Byłam ze swojego ciała dumna i zadowolona, że ten pierwszy dzień tak dobrze się kończy. Głowa OK, żadnych większych kryzysów.
Może i pięknych widoków nie było, za to towarzystwo dopisało na 10/10! Jeszcze raz, dziękuję Mateuszowi i Darkowi! A Szymonowi niezmiennie za support, Maćkowi oraz krynickiej ekipie za pomoc logistyczną ze sprzętem i praniem!
Do zobaczenia/poczytania w kolejnym poście. Best, Marta
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂