Marta Dębska
W Komańczy stawiło się 6 Ultra śmiałków. Do Ustrzyk, czyli na 75km dotarła tylko jedna osoba. Było błoto, błoto i jeszcze raz błoto. Dorzucić do tego pioruny, szczyptę deszczu i niesamowicie pozytywną ekipę, to mamy niezapomniany bieg i 6 szalenie ciekawych historii. Miłej lektury!
Rzeźnik jak sama nazwa wskazuje, nie jest prostym biegiem. Do tej pory startowałem już w czterech edycjach i każda z nich miała coś, co będę pamiętał na całe życie. Chociażby inną trasą. Ale do sedna! Z powodu jak to powiem "pseudo pandemii", nie chcąc brać udziału w nabijaniu kabzy organizatorom by na siłę zorganizować festiwal w innej formie, wpadliśmy na pomysł przebiegnięcia pierwszej trasy Rzeźnika. Tak, tej najbardziej malowniczej z Komańczy do Ustrzyk czerwonym szlakiem. Tej, od której się wszystko zaczęło.
Oczywiście, w takim przedsięwzięciu nie mogło zabraknąć logistyki, którą oceniam 10/10, a której nie powstydził by się żaden organizator biegów.
Start 3:30 Komańcza , wystartowaliśmy kierunek Ustrzyki Dolne i pierwszy punkt Cisna 33km lecimy. Nastroje super. Delikatna mżawka dodaje uroku porannemu wyjściu na szlak, a błoto daję fajną zabawę.
No i tak do Żebraka, gdzie łączy nas trasa oficjalnego biegu i tu zaczynają się schody, tak to ujmę, bo trasa po przebiegnięciu kilku set osób wygląda jak obora zwierzyny hodowlanej (hehe). Błoto, błoto, błoto i jeszcze raz błoto. Dlatego teraz rozróżniam już wszystkie rodzaje tej wspaniałej mazi.
Wszystko było by fajnie gdyby nie fakt, że tuż przed Cisną moja noga została w błocie i ciach pokręcona, ała! Zasadniczo nie było tak źle - mogłem biec dalej. Dobiegłem jednak do Cisnej, ale strach przed uziemieniem biegowym podpowiedział mi jedno - KONIEC na dziś i tak też zrobiłem. Męska decyzja. Pożegnanie z ekipą i moją najlepszą partnerką biegową. Oni lecą, ja zostaję. Nosi mnie energia, jest we mnie niezgoda, łezka się kreci ...
Pobudka o 2.00, wczesne śniadanie lub też późna kolacja, obowiązkowa toaleta i jesteśmy z Piotrem gotowi, czekamy na resztę ekipy. Przyjechali tuż przed 3.00, szybka prezentacja w świetle czołówek i w drogę do Komańczy. To tylko 20 minut jazdy, więc mija błyskawicznie, tym bardziej, że w 5 osobowym samochodzie upchnęliśmy się w 6 osób, co sprzyjało nawiązaniu bliskich kontaktów.
Ruszamy, a ja zastanawiam się kto będzie pełnił rolę hamulcowego, skoro nie biegnie z nami Andrzej (mój partner biegowy, który zawsze wykazuje się rozsądkiem na początku biegu, później za to jest z tym różnie). Na szczęście ekipa rusza rozsądnym tempem 9-10 km/h, więc nie ma obaw, że się spalimy za szybko. Za Przełęczą Żebrak wkraczamy na drogę, którą biegają „covidowi rzeźnicy” i zaczyna się zabawa z błotem.
W Cisnej znowu do przodu rusza Kasia z Maćkiem i robią to z takim impetem, że od razu mylimy trasę, trudno trzeba się wrócić. Podczas powrotu na właściwe tory Piotr zalicza wywrotkę, a następnie znika. Po krótkiej, intensywnej akcji poszukiwawczej okazuje się, że chciał zmyć z siebie błoto w strumieniu. Zbędny trud, nie wiedział, że nasza błotna epopeja dopiero się zaczynała.
Rozpoczynamy mozolny marsz przez błoto, a szlak co chwila staje dęba, nie pozwalając odpocząć – Małe Jasło, Duże Jasło, Okrąglik, Fereczata, mamy wrażenie, że cały czas jest pod górkę. Po drodze błoto płynne, błoto lekko ścięte, błoto lepkie i gęste, więc generalnie jest brązowo i radośnie. Jakieś 50 km zrobiliśmy w 10 godzin…, szalona gonitwa, ale naprawdę szybciej się nie dało. W Smereku mamy profesjonalny punkt, zorganizowany przez nasze ekipy wspierające.
Dla mnie to koniec, czuję się w miarę dobrze, ale nie chcę się zniszczyć, więc rezygnuję z dalszego biegu, tym bardziej, że wychodzi słonko i robi się parno i gorąco, a w Przystanku Smerek, przy którym się ulokowaliśmy z naszym punktem, jest zimne czeskie piwo. Dla mnie więc wybór był prosty. Pozostała czwórka chce biec. Kasia z Maćkiem wybiegają pierwsi – przed nimi Smerek i Połonina Wetlińska, jakieś 16 km błota i upału, a potem na deser jeszcze Połonina Caryńska, raczej im nie zazdroszczę.
Jakieś 30 minut po nich ruszają Marta z Piotrkiem. Ja skończyłem, ale kibicuję reszcie. Jedziemy do Brzegów Górnych, gdzie ustawiamy następny lotny punkt odżywczy i czekamy na naszych biegaczy. Pierwsza pojawia się Kasia i okazuje się, że jednak jest człowiekiem, bo mówi, że w końcu poczuła zmęczenie. Do Brzegów Górnych dobiega jeszcze Marta, jednak jest już późno i nie decyduje się na walkę z Połoniną Caryńską. Maciek z Piotrkiem niestety muszą zejść z Przełęczy Orłowicza do Wetliny, bo Maciek nie zatankował pomidorówki i spotkał się ze ścianą, która dalej go nie puściła.
I to już koniec, było ciężko, ale brak napinki startowej powodował, że kolejne kilometry mijały szybko na rozmowach i żartach. W sumie nowe doświadczenie, które pokazało, że gdy coś chce się zrobić, to wystarczy pomysł, do tego dobra ekipa i wszystko staje się łatwe, dlatego mam nadzieję, że nasze szlaki kiedyś się jeszcze przetną.
Bieganie ultra zaczyna się od przypadku – przypadkiem biegniemy dalej, niżby nam się wydawało to możliwym. Ot, cała tajemnica. Tym razem przypadkowy był Bieg Rzeźnika, a podczas biegu przypadków było sporo.
Przypadkowe spotkanie: trzecia nad ranem, mokro, ciemno, nowe twarze ledwo widziane w zderzeniu świateł czołówek. Zapowiada się dobrze!
Przypadkowy start: biegniemy! No… truchtamy. Świt w kroplach deszczu i pierwsza poważna górka. Jest moc, jest drużyna, jest odpowiedź na odwieczne pytanie ultrasów - „Po co ja to robię?!”.
Błoto: zdecydowanie można odmieniać je przez wszystkie przypadki, choć wołacz w zupełności wystarczy. Błoto!!!
Przypadkowa pomidorowa: nie do końca z przypadku, a z planowania i strategii. Nic tak nie daje siły po 50 kilometrach błocenia jak miska ciepłej pomidorowej z rozgotowanym ryżem. Moje mocno zmęczone i przeorane przez bieszczadzkie szlaki morale powstało jak Feniks z popiołów (trafniej byłoby tu użyć jakieś analogii do błota a nie popiołu…).
Przypadkowe spotkanie: W drodze na Smerek można spotkać przygodę albo przyjaciela. Gdy ktoś, tak jak ja i Marta, ma szczęście, może spotkać ich w komplecie. Przypadkowe spotkanie okazało się być wspaniałą lekcją o przyjaźni, zasięgu masztów telefonii komórkowej i o Adenozyno-5′-trifosforanie.
Przypadkowa meta: zupełnie bez planu, mój bieg zakończył się w Wetlinie. Dokładniej - żółtym szlakiem z przełęczy Orłowicza w dół, wprost do znienawidzonego przez biegaczy asfaltu. Hop, lokalnym busikem, w sam środek radosnego świętowania na parkingu u podnóży Caryńskiej.
Epilog: Przypadek sprawił, że poznałem Sławka, Maćka, Martę, Kasię i Kamila. To z nimi dzieliłem te wspaniałe chwile i deptałem czerwony szlak. Mógłbym przecież łowić ryby na Solinie, ale z braku wędki, wybieram biegi ultra.
Nasz (mój i Piotrka) poziom motywacji do biegu Rzeźnika można przedstawić na wykresie i wyglądałoby to bardzo podobnie do profilu całej trasy zawodów: decyzja i zapisy - góra, wyniki losowania - szczyt Wołosania, wpłata wpisowego - stromo w dół do Cisnej, wspólne treningi - Duże Jasło, masowe odwołania zawodów - Smerek, i tak dalej. Ostatecznie dwa tygodnie przed terminem zdecydowaliśmy, że jedziemy, ale skoro i tak biegniemy wirtualnie, to przynajmniej na swój sposób: znajomi i trasa klasyczna przez połoniny.
Warunki na trasie zapowiadały dużo większą zabawę niż normalnie i tak rzeczywiście było. Po pierwszej godzinie biegu wiedziałem, że więcej błota do nogawek i stuptutów się nie przylepi, a buty też nie będą piły w nieskończoność, bo już były pełne wody. Za to na zbiegu tony błota dawały dużą frajdę i ten wspaniały poziom koncentracji i skupienia. Po 10 godzinach takiego biegania, optymizm i energia ustępowały radości. Jej zdecydowanie miałem najwięcej.
Po wyjściu z przepaku we wsi Smerek dopadło mnie słońce i dość mocno osłabłem. Do tej pory próbowałem gonić Kaśkę i, gdy mi się to udawało, to zwalniałem ją rozmową :). Teraz już Kasia śmignęła dalej, a mi baterie po prostu się wyładowały. Duszności, ból głowy, nagłe obtarcia i przede wszystkim świadomość, że w klasycznym limicie 16 godzin Ustrzyków Górnych nie ujrzę. Do dalszej drogi poderwali mnie Piotrek z Martą, osiągnęliśmy szczyt Smereka, ale wiedziałem, że Połoniny tym razem nie były dla mnie. Decyzja bolesna, ale słuszna (nawet z perspektywy tygodnia czasu). Póki nie waliły pioruny (nie ufajcie prognozom, ostatecznie w ogóle nie padało), póki nie doznałem żadnej kontuzji, to w dół.
Ostatecznie razem z moim rzeźnikowym partnerem (dziękuję), którego entuzjazm nie osłabł ani przez moment zeszliśmy z Przełęczy Orłowicza po 63 km i 3k przewyższenia. Piszę to, bo to w tych warunkach był kawał biegania, z którego jestem zadowolony. Ale tu przecież nie o bieganie chodzi.
Na całej trasie biegu pomagali nam znajomi i Piotrka rodzina, tworząc przepaki i ułatwiając logistykę. Kawał potężnego wsparcia. Serdecznie Wam dziękuję za poświęcenie wolnego czasu. Jestem wdzięczny i zaskoczony jak szybko i spontanicznie można stworzyć coś bardzo przyjemnego, pełnego zaangażowania i energii przy pomocy odpowiednich osób. Ludzie. Prawda stara jak świat, ale bardzo dobrze ją sobie co jakiś czas przypomnieć.
Przybijam piątkę każdemu z osobna i już na koniec tylko wspomnę, że podobno Piotrek planuje kolejny bieg pod koniec września.
Po 3:00 startujemy. Pada deszcz. Odpalamy czołówki. Wbiegamy w las.
Tak naprawdę, już przed 4:00 zaczęło robić się widmo, deszcz też zelżał. Pierwsze 10km minęło niewiadomo kiedy. Zaczęło jednak pojawiać się błoto. Przyszła burza, a zza chmur pojawia się czerwień słońca. Wbiegamy za Żebrakiem na oficjalną trasę Rzeźnika i tam to już nie jest błoto, a MASAKRA błotna. Nie da się biec. Grzęźniemy w błocie, walczymy o każdy krok z pomocą kijów. Nagle słyszę - @@#$@##$%, to Kamil. Cholera, skręcił kostkę. Pytam, czy może dalej iść. Zaciska zęby i mówi, że dotrzemy wspólnie do Cisnej, a potem się pomyśli. Zaliczam glebę na błotnym stoku - oczywiście, zamiast pomocnej dłoni, otrzymuję po wszystkim filmik i serię zdjęć z serii "Marta się wywraca i jest śmiesznie". Ach :-)
W Cisnej moje serce rozpada się na kawałki - Kamil decyduje się zostać i obiecuje, że mnie wesprze na trasie. Rozumiem i szanuję jego decyzję, ale aż do Smereka jakoś nie mogę samej się oswoić z brakiem osoby, z którą nabiegałam setki kilometrów w tym roku. Ale cóż, takie jest życie - takie jest ultra. Żeby postawić się na nogi, wbiegam do strumienia tak jak stoję, czyli w butach i ciuchach, a potem przebieram się w świeży set. Mam nadzieję, że podniesie mi to morale. Wpycham w siebie dwie kanapki z masłem orzechowym. Popijam colą. Wlewam świeżą wodę do bukłaka i staram się dogonić pozostałą czwórkę, która wyruszyła już dalej.
Docieramy tam po 10 godzinach walki z błotem do Smereka - 50km. Padam na twarz. Pierwszy raz doświadczam ULTRA KRYZYSU. Sławek schodzi z trasy. Piotrek widząc swoją rodzinę, też rozważa stop. Mam całe opuchnięte i odparzone stopy, nie mam siły nawet siedzieć. Kładę się na ławce i zaczynam płakać. Jest mi źle, nie mam kompletnie siły biec dalej. Czuję się jak po 150 km. Jestem obrażona na świat. Ależ cudowna lekcja pokory !!!
Rafał podchodzi do mnie, przemywa mi stopy, zakłada świeże plastry i nowe skarpetki. Wtyka mi w łapę banana, batonika i colę. Jem i piję łapczywie, krztusząc się przez łzy. Nie chce mi się z nikim gadać. Jestem zła, że nie doceniam obecności przyjaciół. Mija kilka minut. Biorę kilka głębszych wdechów. Stawiam się do pionu. Co za kaszanę odwalam !!! Czuję ogromną wdzięczność za to, że mam tak wspaniałych ludzi wokół siebie - milczą, gdy trzeba, ale gdy nadchodzi do kulminacji - kopią w tyłek, i do przodu.
Piotrek, biegnę. Biegniesz?
Piotrek wcina zupę pomidorową i mówi, że biegnie. Uśmiecham się. Wybiegamy z punktu razem. Cieszymy się z decyzji, która nie należała do najłatwiejszych. Kilka kilometrów przed nami jest już Kasia i Maciek. Po kilkunastu minutach zgarniamy Maćka, który siedzi na ziemi i wygląda jak duch. Nie pozwalamy mu się poddać, mówi, że jest mu słabo i ma dość. Wpychamy w niego połowę batonika, idzie na przód. Jednak ... przygoda Maćka i Piotrka kończy się przed połoninami ...
Zbiegam do Brzegów - mam jeszcze 10km do Ustrzyk i widzę przed sobą kolejną górę. Zegarek pokazuje 2%. W Brzegach czekają już samochody i nasza ekipa. Na parkingu rozbili obóz. Jest pomidorówka. Dużo dobrej energii. Patrzę na ich uśmiechy i decyduję się zakończyć swojego Rzeźnika. Nie potrzebuję sobie niczego udowadniać. Pokonałam pierwszy poważny ultra kryzys na 50km. Dla siebie wygrałam.
Wchodzę do strumienia. Już drugi raz w ciągu jednej wyrypy. Zakładam czyste ciuchy. Jem pomidorówkę. Maciek i Piotrek przyjeżdżają busem z Wetliny. Kasia w trasie, zostaje jej kilka kilometrów do Ustrzyk, odbieramy ją po 19 po 75km ... BRAWO KASIA! Przytulam każdego z osobna. Jest we mnie ogromna radość, zmęczenie i wdzięczność za to, że dzięki bieganiu spotykam tak wyjątkowe osoby. Dziękuję każdemu z osobna za zorganizowanie tak fantastycznego wypadu! To był prawdziwy Rzeźnik! Lekcja przyjaźni, wsparcia i pokory.
Ahoj przygodo! Idealnie wpasowuje się w to co działo się na trasie! Mój pierwszy ultra dystans. Bez spinania, bez presji, rywalizacji, po prostu dla siebie.
Tylko grupa, góry, szlak. Z decyzją o rezygnacji z festiwalowego dystansu Sky zwlekałam do samego przyjazdu w Bieszczady.
Nie żałuję, bo tego co doświadczyłam, przeżyłam i poznałam - NIGDY nie zapomnę. A w momencie, gdy rozładował się zegarek i biegłam ostatnie kilometry sama było czymś co jest najpiękniejszym. Widok na Połoniny Caryńskie wygrał wszystko. Śmiało mogę powiedzieć,że na nowo poznałam siebie w biegu.
Warunki na trasie każde. Początek deszcz i burze, a później tylko słońce. Na otwartym terenie dawało się mocno we znaki, ale czy to w ogóle jest ważne? Przez 4/3 trasy błoto rożnego rodzaju - konsystencja, czy poziomu zassania obuwia to prawdziwe spektrum na miarę światową.
Mała poczekajka na zebranie całej grupy i upewnienie się czy wszystko w porządku. Uśmiech od ucha do ucha i lecimy dalej , dalej do przepaku - potem już będzie lżej!
Tutaj bardzo bym chciała podziękować wszystkim za rewelacyjne punkty. Bez tego wszystkim byłoby bardzo cieżko. Myślę, że niejeden organizator mógłby wziąć przykład z naszych przepaków.
Klimat wspólnej pasji i przyjemności z tego co robimy był odczuwalny od początku do końca. Serdeczne moje ukłony dla każdej osoby, która z nami była bo każdy z nas dał z siebie tyle ile mógł. Bez waszego wsparcia nie wiem,czy bym dała radę ukończyć - Marta, Kamil, Maciej, Piotrek, Sławek - bardzo się ciesz, że to razem z Wami ukończyłam moje pierwsze prawdziwe ultra.
ps. Ekipa ! Kiedy lecimy setkę ?:D
Jeszcze kilka miesięcy temu sądziłam, że 2020 to będzie biegowa posucha. W praktyce, okazuje się, że gdyby nie Coronavirus, nie udałoby się przewartościować wielu aspektów związanych z życiem osobistym, zawodowym i planami biegowymi. Wrzuciliśmy na luz, czego wypadkową był nasz samozwańczy Rzeźnik.
Bieszczady nas sponiewierały. Było wspaniale.
Dziękuję KAŻDEJ osobie, która była, widziała, przeżyła bieszczadzkie przeprawy, a potem przygotowała tę relację. Odważnych Bieszczady wzywają ...
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂