Marta Dębska
Wyobraź sobie, że nie dotyczą Cię wyrzuty sumienia, bo zjadłeś "coś niezdrowego". Ba, w Twojej świadomości nie istnieje kategoria złe lub dobre. Twoje życie nie kręci się wokół jedzenia. Jest luz. Masz pasje, trenujesz bieganie, masz życie towarzyskie i całkiem fajną pracę - jedzenie nie jest centrum Twojego życia. Nie jest obsesją. Brzmi banalnie prosto, prawda? W końcu, to normalne. Prawda jest taka, że im więcej presji na nas samych - tym gorzej. Dzisiaj o jedzeniu intuicyjnym i o tym jak postawiło mnie na nogi!
Jako dziecko bardzo nie lubiłam sportów zespołowych. Jak wiadomo, na siatkówce oraz koszykówce oparte były w większości zajęć z WF w szkole. Uciekałam od tego jak mogłam, coraz bardziej utwierdzając się w tym, że sport jest ZŁY. Tym samym, gdy zaczęłam dojrzewać, a moja sylwetka zmieniać - uznałam, że najlepiej jest mniej jeść (a idealnie to już w ogóle!), aby móc regulować to jak wyglądam.
Tak się zazwyczaj zaczyna obsesja "nie wolno mi tego jeść, bo ... ". Nieświadomie wpuszczamy (zwłaszcza kobiety) tego typu nieżyczliwego diabełka, który pozbawia nas przyjemności z jedzenia tego na co faktycznie mamy ochotę.
DIETA nie czyni nas szczęśliwszymi ani zdrowszymi. Poczucie "jak schudnę X kg to dopiero zacznę żyć, będę piękna i wtedy wezmę na barki problemy życia" jest bzdurą. NIGDY nie jesteśmy wystarczająco szczupli, a waga zawsze mogłaby pokazywać mniej. Im pokazuje więcej - tym czujemy się gorzej. Takie koło zamknięte.
W wielkim skrócie. Przez kilka ładnych lat borykałam się z różnymi zaburzeniami odżywiania. Zaczęło się niewinnie, bo początkowo po prostu byłam na diecie. Jeszcze wtedy nie biegałam, a gdy już zaczęłam - to niestety było dla mnie sposobem na spalenie zbędnych kalorii. Nie rozumiałam PO CO robić to w innym celu.
Po dietach, nastąpił epizod kompulsywnych zachowań. Wydaje mi się, że narzucałam sobie wygórowane oczekiwania względem kontroli siebie, bo wtedy dużo podróżowałam i narzucałam sobie presję wprowadzenia jakiejkolwiek stałości. Dlatego też, kontrolowanie siebie i tego, co jem / jak jem stanowiło poczucie siły. Szybko jednak się rozczarowywałam.
Polegały one na tym, że tygodniami głodziłam się (bo muszę być fit / bo jak zjem X, to na pewno przytyję / bo nie można kochać kogoś tak grubego jak ja / nie wolno jest jeść tyle, co facet), a potem w ciągu godziny byłam w stanie opróżnić całą lodówkę. Albo też, kompulsywnie ćwiczyłam, co mogło trwać godzinami, a następnie padałam na twarz z myślą jak bardzo tego wszystkiego nienawidzę. Im mniejszą cyfrę widziałam na wadze - tym bardziej byłam z siebie dumna. Taki sposób działania utrzymywał się u mnie przez dobre 5 lat.
W zeszłym roku, gdy przygotowywałam się do ultra, obiecałam sobie, że koniec z wyniszczającymi zachowaniami. Tak naprawdę, wyeliminowałam wszystko to, co uważałam za tzw. wyzwalacze, czyli "złe" jedzenie, które doprowadzało do napadów, czy toksycznych myśli o sobie. Zamiast wrzucać na luz, narzuciłam sobiej jeszcze więcej "zasad" do przestrzegania. Tym samym, przez ponad 9 miesięcy (do września) nie tknęłam praktycznie nic, co było słodkie i przetworzone, zero alkoholu, a o czipsach to zapomnij.
Prowadziłam wewnętrzne dialogi, że nie jest to jedzenie dla mnie i tak naprawdę, nie jest mi potrzebne. Wszyscy sobie mogą jeść - im to nie zaszkodzi, nie to, co mi! W konsekwencji, nie dość, że schudłam ponad 12kg (!!!), to całkowicie wpadłam w sidła ortoreksji, tj. "patologiczna obsesja na punkcie spożywania zdrowej żywności". Sama sobie narzucałam ogromną presję, że muszę wyglądać w określony sposób jeśli biegam ultra, i do tego jestem weganką (teraz głowa mnie boli jak tylko o tym pomyślę).
Serio, nie mogłam zjeść płatków z mlekiem bez płaczu i przeżywania pół nocy. Jeśli zjadłam 2 bułki w ciągu tygodnia (z przydzielonej 1), to z nerwów nie mogłam wysiedzieć. Jeśli ktoś coś zjadł niezdrowego przy mnie, to starałam się na to nie patrzeć i miałam poczucie, że jestem "ponad to".
Pod koniec roku w końcu zaczęło do mnie docierać, że stworzyłam sobie bardzo niezdrowy nawyk myślenia o myśleniu, które całkowicie odbiera mi radość z życia. O ironio, zdrowe odżywianie miało mi pomóc rozwiązać problemy, a obsesja stała się nowym problemem. Ogromną frajdę sprawiało mi bieganie, ale po ponad 9 miesiącach - przestawałam na nie mieć siłę. To samo się tyczy roweru. Wiedziałam, że albo przestanę się bać jedzenia, albo zrezygnuję z jakiegokolwiek sportu.
Bardzo bałam się jeść bez ważenia i planowania. Obserwowałam spontaniczność i naturalność Rafała, który od naszego pierwszego spotkania jadł zawsze to, co chciał. Nie ograniczał się, a w swojej skórze czuł się dobrze. Patrząc na niego i widząc jak naturalnie podchodzi do wyborów, które u mnie powodowały pot na plecach i drgawki, doszłam do wniosku, że marnuję bardzo dużo sił na pielęgnowanie nawyków, które mi szkodzą.
Ustaliliśmy, że Rafał powie mi, gdy zacznę być wielka jak szafa i nie będę mieścić w drzwiach. Wtedy, będziemy działać. Do tego momentu mam jeść wtedy, kiedy mam na to ochotę i nie ma, że czegoś nie wolno. Nie ma słowa MUSZĘ / NIE MOGĘ.
Zaczęłam czytać o jedzeniu intuicyjnym, czyli w jaki sposób jeść to, co podpowiada nam organizm. Jak wsłuchać się w siebie by zrozumieć, czego potrzebujemy. Brzmi trochę jak abstrakcja, bo co to znaczy "potrzebować"?
Początkowo, byłam przerażona. Wydawało mi się, że kompletnie nie mogę sobie zaufać. Skąd mogę wiedzieć, że mój organizm wie, co chce? W końcu, tak długo to zagłuszałam ... sądząc, że muszę spełnić to, co sobie w głowie zaplanowałam by dojść do idealnego wyglądu, szczęścia i poczucia spełnienia.
Już prawie rok pracuję nad tym by móc akceptować się taką jaką jestem. Nie mam już poczucia, że jak zjem coś "nieplanowanego", to kończy się świat. Albo, że jeśli nie poćwiczę, to będzie koniec świata, a ja wrócę do zachowań, które sprawią, że znowu pogrożę się w wielkiej i ciemnej otchłani. Ważna rzecz - przestałam patrzeć na siebie krytycznie w lustrze, po raz setny sprawdzać, czy wciąż wylewa się tłuszcz (tyle tłuszczu!) zewsząd. Po prostu świadomie przestałam być swoim własnym katem.
Jasne, że mi się przytyło. Kilo, dwa, dziesięć? Nie mam bladego pojęcia, bo się nie ważę. Nie ważę też tego, co jem. Nie rzucam się na jedzenie, nie mam skrajnych emocji względem konkretnych produktów. Jem czekoladę. Zdarzy mi się wypić wino. Mam poczucie, że korzystam z życia towarzyskiego, a nie uciekam od niego (bo a) będę jadła po 20 b) znowu pizza c) będzie alkohol, trzeba uciekać) i przede wszystkim, z każdym kolejnym miesiącem czuję, że lepiej siebie rozumiem. Sporą inspiracją było też tzw. "All in" Stephanie Buttermore, o którym poczytacie tutaj.
Może i w zeszłym roku było mnie o wiele mniej i byłam leciutka jak piórko, ale ciężko było mi na sercu. Wierzcie mi, żaden ultra sukces nie smakuje tak dobrze jak wtedy, gdy sami ze sobą czujemy równowagę.
Będąc najlżejszym stworzeniem na świecie - nie będziesz najszczęśliwszy. Ograniczając siebie, narzucając chore wyobrażenia tego jak mamy wyglądać by czuć się lepiej lub osiągnąć konkretne cele, robimy sobie krzywdę. Ale naprawdę, wierzcie mi - to wszystko jest nawykiem. Nawet jeśli wydaje nam się, że weszło to w naszą sferę osobowości. Nie definiujmy się na podstawie powtarzalnych zachowań, które psują naszą relację z samymi sobą.
Jedzenie intuicyjnie początkowo nie jest proste. Trzeba wejść na nieznane wody i porzucić kontrolę. Wierzcie mi, że się opłaca. Jedzenie smakuje jak nigdy, a relacja ze samym sobą i innymi nabiera niesamowitego kolorytu.
Trzymajcie się, M.
Do poczytania / obejrzenia:
https://www.evelyntribole.com/wp-content/uploads/10PrinciplesofIntuitiveEating.pdf
https://www.amazon.com/Brain-over-Binge-Conventional-Recovered-ebook/dp/B005F9UZ1U
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂