Psyche / zdrowie Jesienny ranking książek o bieganiu (i nie tylko!)

Marta Dębska

8 min read
Jesienny ranking książek o bieganiu (i nie tylko!)

Listopad powitał nas deszczowym weekendem. Idealny czas na chwilę kontemplacji nad dobrą książką i z kubkiem kawy. Preferowane usytuowanie to gdzieś w Bieszczadach, gdzieś przed kominkiem, gdzieś w kocu, gdzieś w grubych wełnianych skarpetach. Zamykamy oczy, i pyk! Jesteśmy tam, gdzie chcemy – chociaż na chwilę! Poniżej mój osobisty ranking książek o bieganiu (i nie tylko), który mam nadzieję, że okaże się pomocny w planowaniu długich jesiennych wieczorów 🙂

“Siła ambicji. Autobiografia” Mo Farah

Nikt nie zaprzeczy, że Mo Farah stał się prawdziwą legendą bieganie. Nie tylko ze względu na jego tytułu mistrza świata w biegach na 5,000 i 10,000 metrów, złoto (podwójne) olimpijskie z 2012 oraz 2016, ale przede wszystkim w związku z nieustannym dążeniem do przekraczania granic własnej wytrzymałości. Zatem, przekraczając namacalną już metę królewskiego dystansu maratonu w Chicago w październiku z czasem 2:05:11 udowodnił, że konsekwentne dążenie do wyznaczonego celu i ciężka praca pozwala na osiągnięcie rzeczy (wydawałoby) się niemożliwych.

Książkę czyta się jednym tchem. Łapałam się na tym, że czułam się jakbym czytała beletrystykę, a nie biografię. Historia Mo porwała mnie od pierwszych stron, gdzie poznajemy poczwórnego (!) mistrza olimpijskiego jako energicznego chłopca z Somalii bardzo blisko związanego ze swoim bratem bliźniakiem. Niefortunnym zrządzeniem losu ich ścieżki rozdzielają się na kilkanaście lat, gdy zaledwie kilkuletni Mo trafia do Anglii i również zbiegiem okoliczności, rozpoczyna swoją biegową przygodę.

Książkę polecam każdemu kto chce zrozumieć jak długą drogę przebył Mo, aby móc finalnie wbiec na metę i zaprezentować światu Mobota, który stał się znakiem rozpoznawczym biegacza i jego działań charytatywnych w the Mo Farah Foundation. Osobiście, bardzo podobało mi się szczegółowe opisanie jak ogromną transformację przeszedł Mo zanim zaczął łamać rekordy świata i stał się mistrzem olimpijskim.

Zaczynamy od historii młodzieniaszka, który w bieganiu upatruje ucieczkę od rzeczywistości i próbę zdobycia szacunku dzieciaków ze szkoły, co było znacznie utrudnione ze względu na to, że nie mówił praktycznie w ogóle po angielsku. Następnie, bieganie staje się dla niego sposobem na zdobycie stypendium i pójście na studia, gdzie początkowo oddaje się typowemu studenckiemu życiu z imprezami, spaniem do południa i śmieciowym jedzeniem. Jednak, wraz z upływem czasu coś zmienia się w życiu Mo. Chce więcej. Chce lepiej. Chce szybciej.

Zaczyna więc podpatrywać treningi Kenijczyków, aby finalnie wprowadzić się do ich domu, wspólnie trenować przed wschodem słońca (a tym samym całkowicie zmienić swoje dotychczasowe nawyki!) i wyruszyć do Kenii na obozy w Iten. Muszę przyznać, że ta część książki poświęcona “transformacji” Mo, jego zaangażowanie i determinację najbardziej mi się podobała. Oczywiście, ciarki przechodzą po całym ciele, gdy czytamy jak Mo staje się podwójnym złotym mistrzem olimpijskim w Londynie, a kibice szaleją z radości – ale przyznam, że jest coś równie porywającego w “szarym życiu” Mo, który z somalijskiego chłopca staje się bez pamięci zakochanym w swojej rodzinie mistrzem. Legendą biegania.

Idealna pozycja na długie jesienne wieczory.

Nie istnieje droga na skróty do sukcesu. (…) zwycięstwo poprzedzają długie lata biegania, kilometrów, startowania w zawodach i kończenia ich na miejscach poza podium. Aby wygrać złoto na mistrzostwach świata, nie wystarczy rok ani dwa przygotowań – do tego potrzeba dziesięciu, piętnastu lat ciężkiej pracy.

“Umarłem cztery razy” Julia Lachowicz

Pamiętam, kiedy zamawiałam książki pod koniec lipca, chciałam wybrać coś, co nie będzie przesłodzoną motywacyjną historią kogoś, kto nie miał nic, a dzięki bieganiu osiągnął wszystko – ale prawdziwym obrazem poświęceń, sinusoidy życiowej i ogromnej dawki ludzkiej niezłomności.

Kiedy przeczytałam w opisie “1 płuco, 2 medale Ironmana, 4 daty urodzin, 30 lat z nowotworem […]”, tell me no more – zamawiam.

Zaczęłam czytać i po 10 stronach zamknęłam książkę, bo nie byłam w stanie jej przetrawić. Z jednej strony byłam zafascynowana historią Piotra, który w wieku 16 lat zaczął walkę z rakiem. Najpierw rakiem gardła, co w konsekwencji kosztowało go jedno płuco oraz przerzuty na tarczycę. Stracił również w znacznej mierze słuch. Jego życie prywatne i zawodowe to ekstremalny roller coaster. Wydawałoby się, że posiadając tak niesamowitą umiejętność radzenia sobie z przeciwnościami, człowiek może zdobyć wszystko. Z jednej strony tak – organizuje wyprawy niepełnosprawnych na najwyższe szczyty ziemi, odnosi ogromne sukcesy w biznesie, pomaga ogromnej liczbie potrzebujących osób. Z drugiej jednak strony – traci dosłownie wszystko. Sport nie jest głównym tematem książki. Pojawia się dopiero w końcowych rozdziałach, ale wystarczą dwa krótkie rozdziały, aby pozostawić mnie totalnie osłupiałą, nie do końca rozumiejącą, co się właśnie wydarzyło.

Polecam tę książkę każdej osobie, której wydaje się, że w życiu może być ciężko. Historia Piotra to historia człowieka, nie umiejącego się poddać – co również ma swoje negatywne strony. Bez jakichkolwiek wątpliwości, książka warta przeczytania. O niezłomności, sile charakteru (trudnego charakteru!), co świetnie oddaje cytat:

“To turbodoładowanie czy onkologiczne ADHD to niesamowita siła. Wszystko się przez nią wyostrza, staje niezwykle wyraziste. Jak narkoman jestem uzależniony od życia na pełnych obrotach. Chcę się go nachapać. To dar boży, ale też męka. Dla otoczenia i dla mnie samego. Wiem, trudno ze mną wytrzymać, bo ja mam wielkie wizje i chcę je realizować natychmiast. Ciągle coś robię. Ale dla mnie ciężkie, a wręcz niemożliwe jest, po tym, co przeszedłem, godzić się na bylejakość. Brnąć w relacje, które nie do końca satysfakcjonują. Być przeciętniakiem”.

“O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” Haruki Murakami

Książka, który towarzyszyła mi przy porannej kawie i wieczornym kubku świeżo zaparzonej mięty – czytałam ją i zastanawiałam się, co skłoniło tego znanego na cały świat japońskiego pisarza do przelania swoich myśli dot. biegania na kartę papieru. “O czym mówię … ” to bardzo osobista pozycja, w której Murakami porusza różne aspekty biegania, stanowiące nierozerwalny element jego życia od dziesięcioleci. Uwielbiam narrację tej książki – wydaje się, że treści są chaotyczne i stanowią dosłownie przelanie myśli autora. Jednak, przy drugim i trzecim (!) podejściu do lektury, okazuje się, że Murakami świetnie to sobie rozplanował. Nie ukrywa on też, że pisał przez wiele lat, niejako “przy okazji”. Nie oznacza to jednak, że pisał niedbale. O nie! Murakami w mistrzowski wręcz sposób ubrał miłość i frustrację do biegania na przestrzeni kilku dekad.

Jesteśmy z pisarzem podczas pokonywania królewskiego dystansu maratonu w Maratonie w Grecji, gdzie biegnąc poboczem autostrady mija dziesiątki rozjechanych zwierząt (czemu poświęca lwią część opisu maratonu!), a skwar i ukrop nie pozwala trzeźwo myśleć. Biegniemy również wzdłuż rzeki Charles w Bostonie, a filigranowe studentki mijają nas pospiesznie, a nam brakuje tchu do pokonania kolejnego kilometra. Przyłączamy się do 100km biegu i przekraczamy wspólnie linię mety by zdać sobie sprawę po kilku dniach, że to nie nogi najbardziej ucierpiały podczas biegu tylko nasze ramiona i ledwo możemy poruszać kończynami górnymi. Odwiedzamy również Hawaje, szukamy natchnienia siedząc przed biurkiem, pijemy poranną kawę i poznajemy rutynę dnia codziennego wraz z jazzowym klubem na przedmieściach.

Uwielbiam Murakami za jego miłość do samotności. Wielokrotnie podkreśla, że praca pisarza i życie biegacza to przede wszystkim samotność. Jeśli ktoś nie potrafi się w niej zatracić, to może dosłownie zwariować. Jednak, jeśli znajduje się w tym pewną dozę ulgi, to okazuje się, że biegacz i pisarz mają więcej wspólnego w sposobie realizacji celów oraz metod działania niż mogłoby się wydawać. Autor przepięknie też podkreśla indywidualność człowieka oraz wartości takie jak systematyczność i cierpliwość. Osobiście, bardzo przyjemnie mi się czytało, a dokładając japoński dystans i wysublimowany sarkazm, miałam zagwarantowane przyjemne poranki i wieczory.

Żeby wytrwać w czymkolwiek, trzeba
utrzymać rytm.

“Niewidzialne granice” Kilian Jornet

Poznajemy Kiliana jako człowieka, który musi czuć każdą komórką ciała, że żyje. Często balansuje na krawędzi szaleństwa i ogromnego niebezpieczeństwa, gdy decyduje się na kilkudniową wyprawę w góry z zaledwie kilkoma batonami energetycznymi i prowizorycznym namiotem. Wraca odwodniony, śmiertelnie zmęczony. To właśnie moment, gdy czuje najintensywniej, że żyje pełnią życia.

“Niewidzialne granice” to nie jest książka o bieganiu. To próba uporządkowania życia Kiliana po śmierci swojego mentora Stephane’a Brosse’a. Mam bardzo ambiwalentne odczucia względem tej książki. Z jednej strony, jestem bezgranicznie zakochana w opisach przyrody, zwłaszcza okolice Katmandu mnie urzekły, oraz w pewnej nadpobudliwości Killiana, którego ekstremalne przygody w górach (bieganie, wspinaczka) wywołują u mnie dreszczyk emocji. Z drugiej jednak strony, jestem mocno poirytowana na Killiana. Wielokrotnie obrana narracja (pisane z perspektywy Killiana) przedstawia go jak “nadczłowieka”. Kogoś, kto osiągnął wszystko, co mógł w wieku 25 lat i kolokwialnie to ujmując, nudzi mu się. Traci sens życia. Hola, kolego!

Książkę czytało mi się lekko głównie ze względu na skoncentrowanie się na opisach konfrontacji człowieka z przyrodą. Wizualizowałam sobie siebie śmigającą na nartkach i niejako “wyrzuciłam” Killiana z pozycji narratora powieści. W innym przypadku, byłabym nieustannie poirytowana. Troszkę mnie zdziwiło jak bardzo niechętna byłam wobec sposobu prowadzenia narracji przez Killiana, który często odpływał i zagłębiał się w meandrach swoich własnych myśli. No i fajnie. Aczkolwiek, miałam nadzieję, że pozwoli mi przeżywać razem z nim, a nie w odłączeniu od głównego protagonisty.

Bardzo ciekawe doświadczenie. Tego podważyć nie mogę.

Waga, którą czemuś przypisujemy, jest definiowana przez ustępstwa, na jakie jesteśmy gotowi pójść, żeby to osiągnąć.

“Szewc z Lichtenrade” Andrzej Pilipiuk

Odmawiam publikacji jakiegokolwiek rankingu książek bez uwzględnia przynajmniej jednej książki Andrzeja Pilipiuka, który od wielu lat jest jednym z moich ulubionych pisarzy. Nie można podważyć, że jest autorem dość płodnym – na półkach sklepowych znajdziemy jego liczne powieści i opowiadania, które wręcz fizycznie nie pozwalają na oderwanie się od procesu czytania.

Zbiór opowiadań “Szewc z Lichtenrade” przypadł mi do gustu chyba troszkę bardziej niż “2586 kroków”. Obrazy, które kreuje Pilipiuk sprawiają, że kołtuny już nigdy nie będą po prostu kołtunami, a przebranżowienie się na archeologa zaczyna świtać w moim umyśle. Książkę polecam każdemu, kto lubi chociaż na chwilę oderwać się od rzeczywistości w świat fantastyki. Moimi ulubionymi opowiadaniami z tej serii są na pewno te z Robertem Stormem. Od razu mam ochotę wybrać się na bazarek na Pradze i sprawdzić, czy uda mi się znaleźć skarby, o których nieustannie opowiada Storm …

– Znaczki niewątpliwie są interesujące, ale… Nie mógłbyś być czasem bardziej romantyczny?
– Znaczy poczekamy do wieczora i obejrzymy znaczki przy blasku świec?  – Nie zrozumiałem. Sądząc po jej minie, nie trafiłem. O co jej zatem, u diabła, chodziło?

Wraz z Melą dziękujemy za uwagę i już tworzymy dla Was kolejny ranking książek 🙂

Keep tight,

Marta

Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂