Marta Dębska
W tym roku doświadczyłam Łemkowyny innej niż ta, którą pamiętam z 2022. Onieśmieliła mnie tempem, słońcem i piękną jesienią. Przeczytaj relację i zanurz się w klimacie Beskidu Niskiego.
Trudno szukać biegacza zakochanego w górach, który nie zna owianej legendami "Łemko". To właśnie o tych biegach możemy poczytać historie mrożące krew w żyłach, dziejące się na błotnistych szlakach Beskidu Niskiego, jak i zachwycić się pięknymi widokami, zachłysnąć głębią przeżyć i po prostu przeżyć to na własnej skórze.
Po raz pierwszy na Łemkowynie byłam w 2022 roku i od razu wzięłam na siebie dystans, który najbardziej przemawia do mojej duszy, czyli grube 150 km od Krynicy-Zdrój aż po Komańczy. Jednak, w tym roku zdecydowałam się wystartować na bardzo szybkim (o tym za chwilę) dystansie 48km, który miał pokazać, gdzie jestem z formą przed finalnym startem tego roku.
Nie ma co ukrywać, bieganie na wysokiej intensywności na relatywnie krótkich dystansach jest wciąż czymś, co stanowi dla mnie nowość i cały czas uczę się siebie podczas tego typu wzywań. Dlatego też, na Łemko 48 jechałam z całą emocji - od podekscytowania po lekką nerwowość w dolnej części brzucha. Wiedziałam, że będzie się działo.
Trasa dystansu 48 jest relatywnie "płaska", tj. wyszło na liczniku dokładnie 47km i 1550m przewyższenia. Oznacza to, że na 1 przebiegnięty kilometr, pokonujemy około 33 metrów w górę. Dla porównania, brałam udział w maratonie w Beskidzie Niskim (Wysowa-Zdrój), gdzie na każdy 1 kilometr przypadało dwa razy tyle!
Tym samym, trzeba się przygotować na bieg dynamiczny z aktywnymi podbiegami, jak i zbiegami. Możemy sobie podzielić tę trasę na 3 zasadnicze części, które pozwolą nam sprawniej "połknąć" cały dystans.
Iwonicz-Zdrój - Rymanów (7km) - dwa strome podbiegi oraz zbiegi, wypluwa nas w mieście, na głównej drodze w Rymanowie
Rymanów - Puławy Górne (11.5km) - długie odcinki asfaltowe, jedna ścianka polami i przyjemny zbieg w lesie
Puławy Górne - Przybyszów (15km) - bardzo przyjemny odcinek w tzw "krzokach"
Przybyszów - Komańcza (13.5km) - dużo biegania w lesie, polami oraz finisz asfaltem (lepiej się mentalnie na to przygotować)
Wyjechaliśmy z Krynicy wcześnie rano w sobotę, aby móc zdążyć na około 8:30 do Inkubatora Przedsiębiorczości w Krośnie, gdzie bardzo sprawnie odebraliśmy pakiet, tj. czip (przypinamy do buta, nie wkładamy do plecaka - inaczej dobrze nie odczyta pomiaru czasu), numer startowy, wypasiony kubeczek ...
Droga na start zajęła nam niecałe 30 min, nie było w ogóle korków. Więc ok 9:30 byliśmy już w Iwoniczu. Zaparkowaliśmy sobie w samym centrum, niedaleko poczty. Wystarczy zjechać kawałek z głównej drogi, zazwyczaj jest tam sporo miejsc parkingowych. Zrobiłam sobie 10-15 min rozgrzewkę, a następnie wyruszyłam na start, zlokalizowany w samym sercu uzdrowiska.
Ważnym jest, aby nie bagatelizować punktu o wyposażeniu obowiązkowym w regulaminie - otóż, na wejście do strefy startu, weryfikowana jest nasza tożsamość i możemy zostać poproszeni o wskazanie konkretnych pozycji z wyposażenia. Dlatego, po raz kolejny, pragnę podkreślić, że wyposażenie obowiązkowe jest OBOWIĄZKOWE!
Stoimy na starcie, udziela mi się już przedstartowa ekscytacja. Mimo całego zamieszania, głośnej muzyki, sączącej się nawet uszami adrenalinie - staram się w tym wszystkim zachować spokój. Zamykam oczy, odliczam od 10 do 0. Staram się głęboko oddychać. Przygotowuję się do włączenia aktywności na zegarku. Czuję się gotowa na fajny bieg.
Pogoda jest bajeczna. Jest przyjemnie chłodno - mam krótkie spodenki, koszulkę z długim rękawkiem oraz rękawiczki. Jest słonecznie. Okulary przeciwsłoneczne, jak najbardziej wskazane.
Słyszę odliczanie. Czas ruszać.
Pierwszy odcinek wiedzie nas lekko w dół asfaltem, aby bez ostrzeżenia wybić w górę. Czuję się fantastycznie. Jednak, pilnuję się by nie przepalić się na początku. Wiem, że mam przed sobą ładne parę godzin i trochę kaszana byłoby spalić się na samym starcie.
Biegnę równo, przypominając sobie dane fragmenty podczas ostatniej Łemkowyny, gdzie jedyne co zapadło mi w pamięć to deszcz i ciemności.
Fragment do Rymanowa mija mi bardzo szybko. Czuję się lekko, swobodnie i wiem, że dzisiaj dam z siebie naprawdę wiele. W Rymanowie spotykam znajome mi twarze - Kasię i Todka, którzy wybrali się tutaj na swój trening. Towarzyszą biegaczom przez kilka kilometrów, co bardzo pozytywnie mnie nastraja i dodaje energii.
Mijamy piękne zielone jeszcze polany z widokiem na Rymanów, a następnie czeka nas biegaczy długi leśny zbieg aż do "nieoficjalnego" punktu w bazie namiotowej w Wisłoczku. Bardzo dziękuję za napełnienie flasków wodą i banana. Uznałam, że nie będę tracić czasu na tankowanie "całości" w Puławach, gdzie może zrobić się tłoczno. Stąd, tankuję wodę i jem w Wisłoczku. Od tego momentu czeka mnie ubijanie asfaltu.
W tym roku opłacało się wziąć buty z wysoką amortyzacją oraz niekoniecznie agresywnym bieżnikiem. Tego błota było naprawdę mało, a długie asfaltowe odcinki i ubita nawierzchnia w lesie sprawiały, że o wiele wygodniej było pokonywać kilometry w "miękkich" butach.
Wybiegam na asfalt, zostaje mi jakies 6.5-7km do punktu w Puławach. Znam ten odcinek doskonale - kiedy pokonywałam go pierwszy raz podczas Łemkowyny 2022 zniszczyło mnie to psychicznie. Nudno, ciemno, mokro, wietrznie. Tym razem, znałam "przeciwnika" i wiedziałam z czym to się je. Ponadto, pogoda była bajeczna - słoneczko, cieplutko, przyjemna temperatura. Aż dziwnie mi to pisać, ale ten asfalt połknęłam z przyjemnością. Na odcinku 6.5km, mamy tak naprawdę 140 m w dół, jak i 120m w górę. Biegnie mi się wyśmienicie, utrzymuje stałe tempo, robiąc ten odcinek w 35 minut. Bardzo mnie to satysfakcjonuje.
W Puławach tankuję jeden flask, witam się ze znajomą wolontariuszką, której obecność również dodaje mi otuchy na kolejny kilometry. Znowu, wracam wspomnieniami do Łemko 2022 - tutaj miałam już w nogach 120km i jak wygłodniały zwierz, rzuciłam się na cały garnek dyniowej zupy. Polecam, przywraca do żywych.
W tym roku, spędziłam jakieś 50 sekund na punkcie. Zjadłam żela i ruszyłam przed siebie. Kawałek asfaltu i skręcamy w prawo na dłuuuugą dojazdową drogę między polami. Można się zachwycić przestrzenią, okolicznymi krówkami, jak i jednostajnym tempem w górę. Mijam znajomych z dystansu 70 km i życzę im wszystkiego dobrego.
Wbiegam do lasu i nagle dostrzegam przed sobą dziewczynę, która również biegnie równo, dynamicznie. Trzymam ją w zasięgu wzroku tak naprawdę aż do Przybyszowa. Biegnie mi się lekko, podbiegam tak naprawdę całość metrów do góry. Jem systematycznie, co 35-40 min. Wjeżdżają żele, snickers, żelki. Staram się pilnować picia, ale w związku z bardzo ciepłym dniem, wypijam więcej niż sądziłam, że wypiję.
Do Przybyszowa czeka nas w sumie tylko Tokarnia, na którą też wbiega mi się całkiem elegancko, a zbieg to już jedna wielka bajka.
Doganiam w końcu (po prawie 15km!) dziewczynę przede mną i zaczynamy "taniec" aż do samego finiszu.
Co ciekawe, nie do końca umiem w gen rywalizacji. Brzmi to lekko trywialnie i pejoratywnie, ale chodzi mi o to, że nie do końca rywalizacja stanowi dla mnie punkt motywacyjny do jeszcze mocniejszego biegu. Nie wiem z czego to wynika, ale już od dzieciaka nie miałam takiej naturalnej inklinacji do rywalizacji, wolałam działać wspólnie. Pracując w korpo, zabójczym dla mnie był "wyścig szczurów", bo nienaturalnym jest dla mnie rywalizować z kimś zamiast iść ręka w ręke.
Dlatego, gdy przyszło nam biec noga w nogę (dosłownie widziałyśmy swój cień), było to dla mnie zaskakującym doświadczeniem, bo z jednej strony nie odpuszczałam. Ale też, nie narzucałam sobie jakieś takiej presji, że MUSZĘ być przed nią. Raczej na zasadzie, OK - robię swoją robotę, nie odpuszczam, ale nie będę się "pałować" byleby po prostu komuś nie dać szansy mnie wyprzedzić.
Fakt faktem, tasowałyśmy się do samego wyjścia z lasu na asfalt w Komańczy. Jednak, w całym tym fragmencie biegu towarzyszyły mi myśli, jak pięknie było wokół. Wiecie, ja ten odcinek znałam doskonale po GSB i Łemko150, ale ZAWSZE było to w deszcz, błoto i w ciemnościach. Teraz, było pięknie słonecznie. Cudowne kolory liści na drzewach. Byłam przeszczęśliwa, że mogę tam być, realizować się na takiej intensywności biegu i po prostu cieszyć się chwilą.
Kiedy 5km przed metą wyłaniał się już zbieg, wrzuciłam wyższe obroty. Jak nie teraz, to kiedy? Pojawiła się jeszcze jedna zawodniczka i biegłyśmy razem, żadna nie wychodziła na krok na przód, ani do tyłu. Był moment, czy nawet dwa, że podkręciłam tempo, ale po 500-600m stwierdziłam, że jest to nie do utrzymania przez kolejne kilkanaście minut, więc po próbie wracałam do szeregu. No cóż, warto było spróbować.
A potem, pojawił się asfalt.
Ostatnie 2 kilometry to bieg asfaltem i chodnikiem. Byłam na przodzie i liczyło się dla mnie tylko to by dać z siebie 100%. Po prawie 5 godzinach biegu, wrzuciłam tempo 4:30 i myślałam, że wyzionę ducha. Leciałam jednak mocno i mimo tego, że czułam oddech rywalki - nie chciałam odpuścić.
Kiedy zobaczyłam kościół, który wskazywał już swoją obecnością metę - dałam z siebie 120%. Mimo to, na ostatnich metrach dałam się wyprzedzić - no cóż, nie było już z czego dać więcej. Padam nieżywa na mecie jako 9 kobieta w czasie 5 godzin.
Jestem bardzo zadowolona ze swojej determinacji, walki i dyspozycji. To był bardzo dobry bieg.
Jeśli jeszcze nie doświadczyliście magii dystansów Łemkowyny - koniecznie wpiszcie tę imprezę w swój biegowy kalendarz! Oprócz pięknych szlaków i co roku innych wyzwań (może to być błoto, mróz, deszcz, wiatr) - na imprezie tej panuje atmosfera nie do podrobienia. Z ogromną przyjemnością wrócę znowu.
Warto też wspomnieć o bardzo kompleksowej strefie mety - jest nie tylko miejsce, gdzie odpocząć i się zregenerować, ale są też prysznice oraz możliwość transportu do konkretnych miejsc, organizowane przez Łemkowynę.
Reasumując, było pięknie i pozdrawiam wszystkich tych, z którymi rywalizowałam, przybijałam piątki, gratulowałam i się uśmiechałam. Do zobaczenia za rok!
M.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂