Psyche / zdrowie Metoda jednego celu: Jak decyzja o 100km zmieniła moje życie

Marta Dębska

6 min read
Metoda jednego celu: Jak decyzja o 100km zmieniła moje życie

Mówi się, że dziennie podejmujemy tysiące decyzji. Nawet tych najbanalniejszych odnośnie ubioru i przejścia na drugą stronę ulicy na czerwonym świetle. Każda taka decyzja kosztuje nas ogrom wysiłku, z czego nie do końca zdajemy sobie sprawę. Stawiając sobie JEDNO proste pytanie pozwoliłam na oszczędność energii, czasu i zyskałam dobre samopoczucie. Przeczytajcie jak decyzja o wystartowaniu w ultra maratonie pozwoliła na zmianę mojego życia.

Z bieganiem związana jestem od dobrych paru lat. Amatorsko – tutaj przebiegnę sobie 5km, a tutaj może jakiś szybszy odcinek? O, jaka ładna plaża – pobiegam! Zaśnieżony stok – wbiegamy! Życie stwarza tyle okazji do przebierania nogami, szybciej i dalej!

Jednak, dopiero w tym roku podeszłam poważnie do tematu. W grudniu podjęłam decyzję o wystartowaniu w swoim pierwszym biegu ultra na dystansie 100km w ramach Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój. Biegi ultra chodziły mi po głowie od dobrych kilku lat, ale pamiętajmy – dla osoby 30> ilość wybieganych kilometrów i doświadczenie jest znikome zakładając, że aktywność rozpoczęła się dopiero po zakończeniu edukacji szkolnej. Innymi słowy, leszcz biegowo-sportowy jak ja postanowił wystartować w 100km biegu po moich ukochanych Beskidach, z którymi związana jestem od dzieciństwa, a w których mam szansę pomieszkiwać od dobrych kilku lat.

Wracając do tematu, moja decyzja oznaczała, że mam 8 miesięcy na to, aby tak uporządkować swoje życie by psychicznie i fizycznie stawić czoła wyzwaniu, czyt. stawić się na starcie biegu z poczuciem, że zrobiłam absolutnie wszystko, co w mojej mocy, aby podjąć wyzwanie. Tutaj nawet nie chodzi o to, aby dotrzeć do mety. Sęk leży we włożeniu maksymalnego wysiłku w przygotowania, poczucie satysfakcji z ogromu poświęcenia oraz wewnętrzna siła, która przez 100km będzie towarzyszyła na trasie.

Pełna optymizmu oraz entuzjazmu, skontaktowałam się w grudniu z trenerką, która zgodziła się mnie prowadzić  – początkowo online (czyt. układanie i weryfikowanie planów treningowych), a jeśli byłaby potrzeba to oczywiście z możliwością spotkania się osobiście. Nie mogąc doczekać się współpracy, z początkiem stycznia wróciłam po urlopie w pięknych Beskidach d0 Warszawy, zafundowałam sobie krótki (za krótki!) okres roztrenowania i zaraz po powrocie do pracy … mój organizm się zbuntował.

Ciśnienie ponad 150/80 (gdzie nigdy nie wychodziłam ponad 110/60), kołatanie serca, drgawki, nocne poty (czyt. bezsenne noce), drżenie palców, spadek apetytu i okropny ból uszu. Miałam wrażenie, że dosłownie wyjdę z siebie i stanę obok. Nie miałam siły nawet wstać z łóżka – gapiłam się w sufit i marzyłam o tym by móc wejść na pierwsze piętro bez zadyszki. Jakikolwiek ruch sprawiał zawroty głowy i drżenie rąk. Nie ukrywam, że mocno mnie to wszystko zmartwiło. Zaczęły się wyścigi po lekarzach i ostatecznie postawiono diagnozę związaną z gigantycznym wręcz poziomem kortyzolu, totalnym przemęczeniem fizycznym i psychicznym oraz niewydolnością serca, spowodowaną nieprawidłowo funkcjonującym systemem neutralizującym poziom adrenaliny (i kortyzolu).

Osoby, które mnie znają wiedzą, że bierność pod jakąkolwiek postacią wiąże się dla mnie z najgorszą torturą. Śmieję się, że mam wrodzoną nadpobudliwość wszelaką i szczerze, nie potrafię wysiedzieć w miejscu. Wyobraźcie sobie więc, że styczeń wymagał ode mnie bierności absolutnej – zrezygnowałam ze wszystkiego, co generowało jakiekolwiek bodźce (te pozytywne i negatywne), a z końcem lutego zaczęłam prawdziwą rewolucję w swoim życiu. Zmieniłam pracę, poświęciłam się w pełni mojej pracy naukowej oraz odzyskaniu równowagi – z dawnej energii nie pozostało nic.

Z początkiem marca nieśmiało stawiałam pierwsze biegowe kroki pod opieką swojej trenerki, która przekazała mi ogrom wiedzy na temat treningów. Zainspirowana dawką wiedzy, sama zasięgnęłam języka u doświadczonych biegaczy, zaczęłam też bardzo dużo czytać i słuchać odnośnie dostosowywania treningu pod konkretne potrzeby i predyspozycje. Wtedy też zafascynował mnie trening adaptacyjny, o którym po raz pierwszy przeczytałam w “Jak biegać szybciej” B.Hudson’a oraz M. Fitzgerald’a.

Wiedziałam, że jeśli chce biegać przez kolejne lata i mimo wszystko nie rezygnować z setki we wrześniu, muszę nauczyć się słuchać organizmu by nie doprowadzić do styczniowej sytuacji, gdzie byłam wręcz wykluczona z jakiegokolwiek funkcjonowania. Przeczytałam wtedy też chyba wszystkie możliwe źródła na temat przetrenowania i tak, 99% objawów się pokrywało. Gorzka, bolesna i za długa lekcja o pokorze i szacunku do siebie oraz swojego organizmu.

Trening adaptacyjny. Moment. To była dla mnie początkowo abstrakcja – zakładając, że ze swoim nastawieniem “wszystko albo nic”, musiałam bardzo dużo zmienić przede wszystkim w swojej głowie by móc wyluzować, odpuścić w wielu momentach i dostosować trening (wraz z dietą!) tak, aby mieć siłę i chęci by wytrwale dążyć do postawionego sobie celu. W osobnym poście opiszę również aspekt diety oraz balansu psychicznego.

Decyzja o B7D wynikała z chęci wprowadzenia balansu do mojego życia, które były do tej pory przepełnione pozytywnymi oraz negatywnymi ekstremami i o ironio, treningi do 100km miały mi pomóc w uporządkowaniu życia na tyle, aby znaleźć równowagę sama ze sobą. Nie oszukujmy się – aby móc stanąć na starcie biegu ultra, trzeba wiedzieć “na czym się stoi” samym ze sobą. Jeśli nie traktujemy obciążenia treningowego oraz diety jako procesu rozwoju samych siebie, a jako wyznacznik naszej siły, mocy, pewności siebie … nie tędy droga! Jak śpiewają moi ukochani Skaldowie:

Ale nie płaczmy, bo
ale nie płaczmy, bo
nie o to chodzi by złowić króliczka,
ale by gonić go,
ale by gonić go,
ale by gonić go!

Jestem osobą, której nikt nie zafunduje takiej presji jak ja sama. Chorą ambicją oraz perfekcjonizmem względem własnej osoby wielokrotnie doprowadziłam siebie (i moich bliskich) do stanu skrajnego wyczerpania i niechęci do życia. Bo jak to – tyle daję z siebie, nie mam czasu na nic, “muszę”, “na wczoraj”, a oni się dobrze bawią i jeszcze mówią o zmęczeniu? Oddalałam się od bliskich mi osób, a sama wpadałam w przepaść bez dna – wymęczałam się psychicznie i fizycznie, bo “muszę” więcej. Mam w tym miejscu ochotę naprawdę dać tej wersji siebie pstryczka w nos.

Żeby być w stanie wyobrazić sobie, co to znaczy 100km przebiegniętych w górach, trzeba wsłuchać się przede wszystkim w siebie samego. Nie da się ogarnąć treningu biegowego oraz uzupełniającego przy zachowaniu równowagi żywieniowej jeśli nie szanujemy swojego wysiłku, czyt. nie umiemy odpoczywać. Cały czas coś “musimy”.

Do biegu pozostało mi dokładnie 23 dni i bez cienia wątpliwości, ostatnie 8 miesięcy sprawiły, że już nic nie muszę. Mogę. Maleńka różnica w doborze czasownika, a całkowicie zmieniła mój sposób myślenia. Ja mogę. Nic nie muszę.

Od ponad 1.5 miesiąca sama rozplanowuję treningi. Na 4 tygodnie przed startem zafundowałam sobie 2 tygodnie luźnych biegów, dużo roweru, basenu i treningu wzmacniającego. W tygodniu nie robiłam więcej niż 50km. Głupota? Może, nie przeczę. Wiem jednak, że te dwa tygodnie pozwoliły mi na odpoczynek mentalny od rygoru treningów, nogi odpoczęły, a ja nareszcie zaczęłam słuchać swojego organizmu, który podpowiadał “hej hej, zwolnij … zbliża się burn-off!”. No i posłuchałam. Mogę, mogę, mogę.

Zdaję sobie sprawę, że cały wpis jest dość chaotyczny, ale wierzcie mi proszę, że poniekąd tak miało być. Ten post jest dla mnie o tyle ważny, że stanowi próbę pokazania, dlaczego i w jaki sposób postawiłam start w B7D jako centralny punkt 2018.

Co ciekawe, posiadając ten jeden JEDYNY cel, wiedziałam, że muszę zorganizować się na tyle, aby móc to ogarnąć logistycznie, zawodowo oraz życiowo. Jakie było moje (pozytywne!) zaskoczenie, gdy elementy zaczęły się powoli układać. Bez względu na sytuację, zawsze stawiam sobie pytanie – czy ta decyzja przybliży, czy oddali mnie od mojego celu? Jedno zasadnicze pytanie, a pozwoliło mi całkowicie zrewolucjonizować moje życie. Obecnie, piszę do Was z serca Beskidu Sądeckiego, pożegnawszy się z pełnym etatem w renomowanej warszawskiej firmie, wygodnym mieszkaniu na Ochocie, uroczym białym rowerem miejskiem, znajomymi oraz szeregiem wygód związanych z mieszkaniem w wielkim mieście. Spakowałam się w jeden plecak, pożyczyłam crossowy rower i zapakowałam masę muffinek z cukinii na hardcorową podróż polskimi kolejami. Przyznam szczerze, na 23 dni przed B7D jestem z siebie cholernie dumna, że udało mi się doprowadzić do takiej sytuacji życiowej, że z czystym sumieniem mogę trenować i regenerować się w miejscu, które od lat 10 nazywam swoim domem.

Trochę się wydłużył ten post, ale mam nadzieję, że teraz mniej więcej rozumiecie jaki charakter miała moja decyzja. Pominęłam bardzo dużo aspektów – zmianę pracy, podróże z plecakiem po Europie, odbudowanie relacji z bliskimi mi osobami, zmianę nawyków żywieniowych … Zyskałam spokój i balans. Czy, aby to osiągnąć potrzebna jest decyzja z serii “nieszablonowych” i ekstremalnych? Absolutnie nie. Jednak, dla mnie okazało się to zbawienne i bez względu na to jak będzie za 23 dni, jestem z siebie bardzo dumna i wdzięczna każdej osobie, która się do tego przyczyniła 🙂

PS. Chcieć, to móc!

Trzymajcie się,

M.

Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂