Marta Dębska
Wyobraź sobie bieg, którego jeszcze nikt nigdy nie przebiegł. Kolejna szansa by móc go przebiec nastąpi dopiero za 3 lata. Czujesz się, jak biegowy pionier, który bada nieznane dotąd ścieżki, przedziera się przez leśne gąszcza i podziwia panoramę soczyście zielonych połonin. Tyle atrakcji na "zaledwie" 130km.
Bieszczady. Kto by nie chciał w nie uciec? Znaleźć dla siebie skrawek zieleni z pięknym drewnianem domkiem, który daje schronienie i pozwala uchronić się przed zabójczym tempem życia w obecnym świecie.
Ja uciekłam w Bieszczady na Ultrabiesa - i to nie pierwszy raz! Ultrabies w 2024 ma już swoją 3 edycję i po raz pierwszy pojawia się na nim najdłuższy do tej pory dystans, czyli 130km z 6300m przewyższenia (Mityczny Bies). W zeszłym roku miałam wielką przyjemność doświadczyć tych biegowych emocji podczas dystansu 100km - Dziarskiego Czadu. Obiecałam wtedy, że za rok MUSZĘ pobiec ten najdłuższy. I tak też się stało.
Ze swojej łemkowskiej wsi spod Krynicy-Zdrój mam w Bieszczady około 2-3h - to zależy, gdzie dokładnie chcemy dojechać. Dojazd do Wetliny (gdzie z Szymonem śpimy) zajmuje 2.5h. Dojeżdżamy w czwartek późnym wieczorem - jedyne, co robimy, to meldujemy się na kwaterze, a o 23 już śpimy. Dzisiaj już nic nie zdziałamy.
Piątek wita nas piękną, słoneczną pogodą. Śpimy do oporu, jemy śniadanie. Około 10:00 zaczynam się szykować na bieg - wyciągam z walizki przygotowane już ubranie (biegnę na krótko - ma być około 18-20C i słońce podczas startu), pakuję wyposażenie obowiązkowe do plecaka i napycham przygotowanymi wcześniej smakołykami (i żelami, niezbyt smaczne, ale działa). Napełniam flaski - woda, a w drugi izo. Upewniam się, że w koszyku "supportowym" jest koszulka sportowa na zmianę, termo, para butów i skarpetki. Do tego mały ręczniczek, sudocrem i jedzenie.
Wyruszamy około 12:00 z kwatery - jedziemy na obiad do ulubionego Przystanek Smerek (polecam vege kotlety z sosem grzybowym, niebo w gębie!). Czilujemy, jemy, a przed 14 dojeżdżamy do Cisnej, gdzie znajduje się biuro zawodów.
Biuro zawodów znajdziemy w szkole podstawowej w Cisnej. Możemy też kupić (last-minute) brakujący sprzęt (np. czołówkę), czy paliwo kaloryczne na bieg.
Odbieramy pakiet wraz z całą pulą wypasionych gadżetów (i wielką krówką! - w sensie, cukierka, nie zwierzątka), a ja mam szansę spotkać się z wieloma znajomymi, którzy również próbują swoich sił na legendarnych (biesowych!) dystansach.
Przed 15 pakujemy się do samochodu - muszę się jeszcze gdzieś przebrać w ciuchy biegowe. A dojazd na start zajmuje około 40-45min. Jedziemy!
Nie lubię stwierdzeń typu "to nie jest łatwy bieg" albo "warun był wymagający" - no jakby to powiedzieć, bieganie w górach NIE jest łatwe i JEST wymagające. Dlatego, podaruję ww. stwierdzenia. Powiedziałabym raczej, że trasa biegu stanowi świetną okazję by przetestować strategiczne rozłożenie sił, sprawdzić mentalne i fizyczne zasoby, a przede wszystkim - nie pozwoli nam się nudzić choć na chwilę.
Pierwszy odcinek jest bardzo wredny - i to nie przez jego profil, a fakt tego, że startując mamy więcej sił, jesteśmy na świeżości, niesie nas adrenalina, a realnie "Bieszczady" zaczynają się na Mitycznym Biesie od 50km przy wejściu na Korbania z wieżą widokową. Do tego momentu, to raczej miła przebieżka w crossie. Nie warto się przepalać!
Następnie Łopiennik - w międzyczasie czekają na nas dwa punkty odżywcze. Potem robi się tylko ciekawiej. Pasmo z Hyrlatą, Dużym Jasłem i fragment, który w tym roku zafundował mi największy kryzys - "góra, dół, góra, dół" przez Paportną. Oczywiście, dostajemy w ciry aż do końca. Piękne widoki na Przełęczy Orłowicza, zbieg do Jaworzec, a potem niekończące się podejście na ostatnich 10km i wymagający technicznie (!) zbieg na metę.
Tak, jest co robić.
Droga z Cisnej pod kamieniołom Bóbrka (bo tutaj znajduje się start) przebiega bardzo sympatycznie. Szymon odwozi mnie na start samochodem. Nawet udaje się znaleźć ustronną zatoczkę leśną, gdzie nasmarowuję się (tak, cała!) sudocremem, przebieram w krótkie spodenki, koszulkę i upewniam się po raz 87239230, że w plecaku mam całe wyposażenie obowiązkowe. Chciałabym tutaj podkreślić - TAK, wyposażenie obowiązkowe jest OBOWIĄZKOWE dla każdego i nie, nie ma wyjątków.
Dojeżdżamy do celu około 15:45 i mam jeszcze chwilę by kolejny raz sprawdzić, czy wszystko mam. Z tego całego sprawdzania, prawie zapominam przebrać buty i na start w podskokach udaję się w asfaltówkach (sic!). Cóż, diabeł tkwi w szczegółach. Dobrze, że przynajmniej Szymon trzeźwo myślał.
Start jest przepełniony emocjami. Gra muzyka, macham do Darka (organizatora) oraz pozostałych osób z ekipy. Jest bardzo sympatycznie. Czuć tę adrenalinę. Nawet pisząc to, podnosi mi się ciśnienie. Tak, jakbym już za chwilę miała wyruszyć na spotkanie przygodzie, która poniesie mnie przez kolejne 130km po bieszczadzkich zakamarkach.
3..2...1 ... START!
O jezusie kochany, matulu droga! Pierwsze kilometry to tempo, którego kompletnie się nie spodziewałam. Zabójcze dla mnie. Większość osób ruszyła z kopyta tak mocno, że z przejęcia tętno mi skoczyło do 170 (a wierzcie mi, jestem niskotętnowcem). Uznałam, że nie ulegnę tej presji i nawet, jakbym miała być ostatnia TERAZ, to zobaczymy za 8 godzin.
Z pewnością siebie pt. "biegnę swoje i mam wszystkich gdzieś", pierwsze 10km lecę spokojnie - podejmuję decyzję, że do punktu w Polańczyku nie wyjmę kijków, więc podchodzę dynamicznie opierając ręce o uda, biegnę po płaskim i w dół. Nagle, pojawia się w grupie konsternacja. Track wskazuje inną drogę niż chorągiewki - jakoś kompletnie nie zrobiło to na mnie wrażenia. Nauczona doświadczeniem myślę - ktoś mógł przestawić chorągiewkę, ale nie 10, czy 15. Dlatego, podążam za nimi.
Część grupy stwierdza inaczej i biegnie wzdłuż tracka. Po kilku minutach, ku mojemu zdziwieniu, spotykamy się z tą drugą grupa i nagle jestem za osobami, które wyprzedziłam ładne kilka kilometrów wcześniej. Fakt, wkurzyłam się na tę sytuację srogo. To nie była niczyja wina, ani zła wola. Po prostu, sytuacja była do kitu. Mogłam się albo nad tym rozczulać, albo podkręcić tempo i wrócić do poprzedniej pozycji. Tak też zrobiłam.
Po 15km wbiegamy na asfalt w Solinie. Mam wrażenie, że wyprzedziłam bardzo dużo osób. Nie widzę żadnej zawodniczki przed, ani za sobą.
Nagle, widzę, że biegnie w moją stronę jakaś dziewczyna bez numeru, która do mnie się uśmiecha i macha. Okazuje się, że to Kasia, z którą znamy się z Instagrama. Przyjechała z Leska trochę mi potowarzyszyć i upewnić się, że nie dorzucę do pieca zbyt mocno na samym początku, dlatego też słyszę - ej, Marta, spokojnie, nikt Cię nie goni! Zwolnij, to nie zajedziesz sobie czwórek. Ku mojemu zdziwieniu, pokornie posłuchałam i sądzę, że wyszło mi to na zdrowie.
Do 30 km biegnie mi się po prostu bajkowo. Trasa jest względnie prosta technicznie, dużo wypłaszczeń i całkowicie nowe tereny. Na punkcie w Polańczyku przebieram koszulkę na termo (robi się już powoli ciemno), zakładam czołówkę i rozkładam kijki. Szymon zabiera mi śmietki, daje świeże żele. Wtyka kanapkę z serem w łapę i każe uciekać. Cała akcja na punkcie zajmuje nam mniej niż 3 minuty.
Biegnę w noc.
Znam tę trasę! Rok temu, biegłam na UltraBiesie 100km i znajomość (mniej więcej) trasy dała mi spory zastrzyk pewności siebie. Czułam się naprawdę bardzo dobrze, kiedy finalnie zapada noc, a ja wbiegam w ciemny las.
Dołącza do mnie nowy kolega Rafał, a następnie kilku innych chłopaków. Mówią, że "grilluję" (z rowerowego) i że chętnie utrzymają moje tempo. Tak naprawdę, do 50km trasa jest bajkowo prosta, na darmo szukać tam dużych przewyższeń.
2km przed punktem w Górzance, pojawia się na szczycie "samozwańczy" punkt z wodą, ciastem i innymi smakołykami. A przede wszystkim, z mega sympatycznymi osobami, które mocno nas dopingują. Piję wodę gazowaną i ... wydyma mi brzuch na maksa. Zaczynamy kilkukilometrowy zbieg asfaltem i czuję, jak z brzucha robi mi się wielka gazowa kula. O NIE.
Ten stan towarzyszy mi od 50km aż tak naprawdę do punktu w Cisnej, czyli ponad 2.5h. Nic przyjemnego. Bo te gazy nie chciały ani wyjść, ani się (przepraszam) - przemieścić. No, po prostu oszaleć można! Mimo to, pilnuję się z jedzeniem i piciem.
Jem około 80-90g węglowodanów na godzinę (żel co drugą godzinę + batoniki, żelki, kanapki). Do tego, piję około 1L płynów na 90-100min.
Pierwsze dwa "cycki", czyłi Korbania i Łopiennik robię mocno pod górę, zbiegając na tyle, ile mogę. Nie szarżuję. Chcę utrzymać równe tempo.
Po Łopienniku czeka baaaardzo długi zbieg do Cisnej - do mojego ulubionego punktu odżywczego. Gdy już zbiegniemy na drogą asfaltową, trzeba się bardzo pilnować by nie przegapić odbicia na prawo. Rok temu, straciłam jakieś 15 minut lecąc w dół drogi asfaltowej, co potem mocno nadwyrężyło moje zasoby psychiczne.
Tym razem, docieram do Cisnej (68km) około 1:30 w nocy i wita mnie Szymon z makaronem (mniam mniam), herbatką (bardzo słodką) i nakazuje ubrać się porządnie przed wyjściem na Hyrlatą. Okazuje się też (przypadkowo), że lecę na pierwszej pozycji wśród kobiet. Jestem w szoku. Ale nie zapalam się. Lecę swoje. Noc długa.
Ubieram kurtkę (Salomon Bonatti Trail), zakładam rękawiczki i po 5 minutach, wychodzę z punktu. Szymon towarzyszy mi przez pierwsze kilka minut. Mówię, że bardzo potrzebuję dzisiaj ciszy i spokoju, dlatego nie mam słuchawek. Nie mogę się już doczekać wejścia w ciemny las (brzmi to absurdalnie, wiem), ale że to miłe, że Szymon mi towarzyszy i moje introwertyczne ja bardzo to docenia.
W końcu jednak, zaczyna się mocne podejścia i Szymon wraca na punkt. Zaczynam podchodzić, a daleko w tyle docierają do mnie odgłosy Rafała i (nowego kolegi) Józka. Przyspieszam. Chcę być sama. Nie żebym coś do nich miała, po prostu tak strasznie przez ostatnie tygodnie czułam się przebodźcowana, że chcę pobyć sama.
Pamiętam te wejście na Hyrlatą strasznie mozolnie z zeszłego roku. Tym razem, oświetlając sobie najbliższe metry czołówką (a wierzcie mi, lumenów miałam, jak w tirze!), nic mnie nie przytłaczało. Robiłam swoje. Finalnie, dogonili mnie koledzy, ale odparłam, że idę siku i puściłam ich przodem. Zgasiłam na chwilę czołówkę, jak się oddalili i spojrzałam w niebo. Miliardy gwiazd, majaczące sylwetki drzew i para wydobywająca się z moim ust. I ta cisza. Byłam dokładnie tam, gdzie chciałam być.
Po chwili, pojawiła mi się ochota by na chwilkę (TYLKO NA CHWILKĘ) położyć przy jakimś pniu i tak jakby, ściąć komara. Pospać, po ludzku mówiąc. Stłamsiłam to jednak w zarodku, odpaliłam czołówkę i mówiąc Nie ma zamulania, do przodu już! Ruszyłam na Hyrlatą.
Wschodzi nowy dzień. Czuję się bardzo dobrze. Docieram do punktu w Roztokach - tutaj widzę się z Szymonem. Na punkcie w Cisnej wyszło, że prowadzę wśród kobiet. Nie ukrywam, że średnio sobie poradziłam z tą świadomością. Chociaż, to też doświadczenie kształcące - ja po prostu nie mam napędu by cokolwiek wygrywać dla miejsc. Ja to robię swoje, MOCNO, a jak to wystarcza by zająć dobre miejsce - ekstra. Więc, doleciałam do Roztok i na zawołanie depresja - o boziu boziu, pewnie zaraz mnie prześcignie, przecież jestem taka wolna i beznadziejna.
Oczywiście, Szymon starał się to moje biadolenie zignorować. Dokonaliśmy zmiany w plecaku (śmietki out, jedzenie in) i miałam lecieć. Pomachał mi ksiądz (taki pseudo) i już byłam 23km przed kolejnym punktem w Wetlnie.
RÓB SWOJE. Nic więcej.
No to robię. Z tymże, ten fragment od Roztok do Wetliny to dla mnie mentalna masakra. Włazisz na Duże Jasło od tzw. "dupy strony", czyli poza szlakiem, wysokimi trawami, krzakami ... no pełna partyzantka. Nie do końca lubię przełaj i przedzieranie się przez chaszcze. Potem jednak, wychodzisz już na szlak graniczny, ale sytuacja nie polepsza się - przez kolejne kilometry non-stop góra-dół. Wchodzisz na górkę, zbiegasz. I tak z 5 razy. Do Wetliny dobiegałam już psychicznie wykończona.
Po prostu, to nie jest mój odcinek. Było źle, ja się źle czuję, nic mi nie jest, ale mam dość. Jestem głodna. Mam to wszystko gdzieś. Jak nie dostanę makaronu, schodzę. Serio pomyślałam, że coś mogę wygrać? Bez sensu. Gdzie ten makaron?!
Dobiegam do Wetliny z łzami w oczach, że schodzę. Szymon przerażony, ale trzyma się prosto. Mówi, że OK. Żebym zjadła trochę zupy i mogę schodzić. Mówię, że w dupie mam zupę. Chcę makaron. Ale nie ma makaronu, na litość boską. Zjedz bananka. Nie chcę!!! Chcę makaron, nie słyszysz? Schodzę!!!
Jem zupę. Gryzę grzanki, przepijam herbatą. Gryzę kanapkę. Czuję, jak jakieś trybiki w mózgu zaczynają mi pracować w sposób prawidłowy.
To jak, oddajesz numer? Pyta Szymon.
Chyba zwariowałeś! Odparłam, wzięłam kije i doładowana kaloriami, ruszyłam na mój ulubiony fragment biegu.
Pamiętam to podejście z zeszłego roku, kiedy wiedziałam, że lecę na trzeciej pozycji i jak zobaczyłam zawodniczkę z drugiego miejsca, to dosłownie włączyłam nitro na tyle, aby wylecieć na Przełęcz Orłowicza przed nią.
W tym roku, uznałam, że zrobię to równo, spokojnie i bez szarpania. Aby wystarczyło sił na ostatnie 20km. Czuję się dobrze i to kolejny raz mi przypomina - ultra to rollercoaster. To, że teraz masz kryzys, nie oznacza, że trwać będzie wiecznie. Zjedź coś, wypłacz się, przemyj twarz wodą, umyj zęby, wypij colę, puść muzykę. Cokolwiek, przełam schemat.
Na Przełęczy Orłowicza widzę kolegę ze Szczytografii - kręci materiał. Myślę - OHO, to teraz klata na przód, udawaj, że jest lekko i przyjemnie. Po 5 krokach stwierdzam, że to awykonalne i do obiektywu prezentuję autentyczny obraz kobiety walczącej o kolejne kilometry.
"Marta, wygraj to!" słyszę i czuję, jakby to całe zmęczenie było drugorzędne. Powiedział, że mam wygrać - niech mu będzie, wygląda na takiego, co się zna!
Uffff, 7km zbieg z Przełęczy Orłowicza nie ciągnął mi się tak bardzo, jak w 2023. Świadomość, że to większość robi się w tzw. "krzokach" pozwoliła mi na opracowanie mentalnej strategii doceniania siebie za każdy przebyty kilometr. Wiesz, wtedy lecisz tempem 8:30 zamiast 3:30 w dół, ale możesz się pokroić, że przecież lecisz z prędkością światła.
A mózg już, niestety, płata figle. Tam, gdzie stały drzewa, konary, czy wystawały korzenie - ja widziałam wraki samolotu, hale magazynowe, jakąś babkę w jaskrawym dresie z psem ... Serio, byłam już zmęczona.
Dobiegam do schroniska na moich 122km i wita mnie przepiękna atmosfera - wolontariusze, fotograf (Michał Loska), ale też zawodnicy z dystansu 10km (tam był ich start). Szymon daje mi ogromną porcję pomidorowej z makaronem. Jem, jak zwierz i jestem bardzo szczęśliwa.
Czuję się cudownie i pisząc to, aż mam łezkę w oku - od 21 godzin lecę, jako pierwsza kobieta. Mam już kryzys za sobą i mam w nosie to, że te ostatnie kilometry dadzą mi popalić, bo i tak dam radę. Kumacie to? Tak mocno w siebie uwierzyć, że całe ciało zdaje się nie pamiętać już tych 20h+ wysiłku? Jest to absolutnie fenomenalne uczucie.
Lecę.
Ostatnie podejście chyba nie ma końca. Zaczynają mnie wyprzedać osoby, które biegną dystans 10km - myślę wtedy, że za nic w świecie by mi się nie chciało tak męczyć. Jezu, przecież to górna granica zakresów tętna. Na sam widok było mi słabo. Ale 22h non-stop biegać, to już spoko - taki wysiłek rozumiem.
Ostatnie kilometry umila mi rozmowa z kolegą Kamilem, z którym wielokrotnie widziałam się na innych biegach ultra. Rozmawiamy, śmiejemy się. Pchamy się mentalnie na przód. Byle do wierzchołka. Ale tego prawdziwego, a nie "fałszywego", że oh już koniec, a tam jeszcze, i jeszcze.
Docieramy jednak do TOP. Stąd, trudny techniczny zbieg. Nie jest to istotne. Biegnę tak szybko, jak mogę. Patrz pod nogi!!! No patrzę, ale biegnę. I dobiegam.
Trasa wypluwa nas na asfalt w Dołżycy i stąd mam jakieś 200-300m na metę.
Słyszę ogromny raban, widzę żółte tasiemki i majaczącą metę w oddali.
Biegnę i całkowicie tracę czucie w całym ciele. Byleby mnie teraz nie odcięło, bo będzie obciach!!! Ktoś robi nagranie, coś krzyczy. Widzę metę i białą taśmę. Nie mogę w to uwierzyć.
Jestem pierwsza.
Mityczny Bies. 130km i ponad 6300m przewyższenia w sercu Bieszczadów.
Ukończyłam bieg w 21h58 min i muszę Wam szczerze przyznać, że było to moje najpiękniejsze biegowe doświadczenie. Pisząc to, jestem wzruszona i wdzięczna, że mogłam to wszystko przeżyć.
UltraBies to cudowna impreza, wspaniali ludzie.
To była dla mnie szansa, aby pokazać sobie, że te ultra dystanse to ja. Że to czuję, że to lubię i że to rozumiem. Kolokwialnie określając "umiem w to" i chcę się w tym rozwijać.
Świetnie się bawiłam. Te wzloty i upadki - na szlaku i w głowie.
Dziękuję wszystkim za doping, wspaniałe emocje, a mojemu ultra bohaterowi Szymonowi za to, że ZAWSZE wie, jak postawić mnie do pionu.
Trzymajcie się - wspaniale pisało mi się tę relację.
M.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂