Marta Dębska
Od ponad roku zaczęłam uczyć się szanować swoje ciało zamiast ciągłego nadwyrężania jego zasobów. Po wielu latach ciągłej walki o tym jak marzy mi się wyglądać, odpuściłam. Przeczytajcie o tym, dlaczego warto zaufać sobie, realizować się i nie linczować tym jak "powinno" być by w końcu przybić sobie mentalną piątkę.
Mówię stanowcze NIE noworocznym postawieniom, gdzie stawiamy sobie za cel schudnięcie X kg, czy też wykonywanie określonej aktywności fizycznej by osiągnąć "wymarzony wygląd". Obiecajmy sobie ZADBAĆ o siebie bez względu na rozmiar, kilogramy i sytuację na świecie. Po prostu, może miło będzie dla odmiany cieszyć się tym, co jest zamiast wygórowanej listy życzeń, prawda?
Jakiś czas temu pisałam na temat zaburzeń odżywiania. Tutaj chciałabym Ci opowiedzieć o nowej jakości, którą zyskało moje życie, gdy odpuściłam ciągłą walkę o abstrakcyjne wyobrażenie siebie samej i tego co dla mnie (rzekomo) najlepsze. Odpuściłam. Złożyłam broń, przestałam walczyć.
Nie tylko udało mi się otworzyć na siebie samą, ale też na nowych ludzi. Pokochałam na nowo aktywność fizyczną, ciekawi mnie mój brak umiejętności w wielu dyscyplinach i chcę próbować nowości . Powoli zanika dążenie do perfekcji, a pozostaje radość z aktywności i spędzania czasu z niesamowitymi ludźmi. Nie sądziłam, naprawdę, że ten moment kiedyś nastąpi :)
Udało mi się przytyć ok 10kg od najniżej wagi, co dało mi siły by przebiec ponad 3 200km i przejechać ponad 5 000km w zeszłym roku. Nie miałabym na to ani siły, ani ochoty, gdybym nie podjęła się wyjścia z błędnego koła toksycznych myśli o swoim wyglądzie i tego jak "powinno być".
Od kiedy byłam małą dziewczynką, wśród kobiet, które mnie otaczały, był obecny obraz kobiety szczupłej, drobnej i wiecznie na diecie. Sięgając pamięcią, w domu rodzinnym, zawsze ktoś się odchudzał. Dorastałam w przekonaniu, że my kobiety jemy malutko i możemy pozwolić sobie zaledwie na dwa ziemniaczki, oczywiście bez masełka. Naturalnym było, że kobieta ma się pilnować, być rozsądną i zdyscyplinowaną (serce mnie boli jak sobie o tym pomyślę).
Po kilku latach batalii z własnymi demonami kompulsywnego objadania, epizodów anoreksji i kompletnego zagubienia, postanowiłam w 2019, że przygotowuję się do swojej pierwszej biegowej setki, będąc przekonaną, że tylko przestrzeganie w 100% planu treningowego i żywieniowego mi to umożliwi.
Problem polegał na tym, że ten plan ułożyłam sobie sama. Podzieliłam produkty na odżywcze i zakazane. Przez równe 9 miesięcy nie zjadłam praktycznie nic z "zakazanej listy" (słodycze, czipsy, frytki etc). Popadłam w kompletną ortoreksję, czyli obsesję by jeść zdrowo. Oczywiście, nie ma w tym nic zdrowego dla psychiki. Z deszczu pod rynnę. Wydawało mi się, że im będę lżejsza, tym szybciej i sprawniej przebiegnę wymarzony dystans oraz będę lepiej gospodarować zasobami energetycznymi. Niby tak, ale z tej perspektywy wiem, że wolę być trochę cięższą, a szczęśliwszą.
We wrześniu 2019 ważyłam zaledwie 49kg i biegłam swój pierwszy ultra maraton na dystansie 100km. Byłam lekka jak piórko, zero "zbędnego balastu". Było fantastycznie i ukończyłam go z uśmiechem na ustach. Jednak, po zakończeniu sezonu, dopadł mnie niesamowity fizyczny głód. Nie mogłam się najeść, a gdy jadłam - czułam wyrzuty sumienia oraz ciągłą potrzebę kontroli. To mnie od środka zżerało. Wydawało mi się, że wymaga się ode mnie bycia ultra chudą, bo "przecież ultrasi dużo biegają i jestem już ultrasem, to wszyscy na mnie patrzą i pomyślą, że jak mam trochę więcej ciałka, że jestem ewidentną pomyłką". Oczywiście, siła i niezłomność muszą iść w parze - trzeba napierać na przód, trzymać się założeń i nie bać się wyzwań.
Widzę siebie "silną" na zewnątrz, a wewnątrz umęczoną milionem myśli co bym chciała, ale nie mogę, bo ... Nie mogę zjeść czekoladki, bo na pewno zjem całe opakowanie. Nie mogę napić się wina, bo przecież to zło. Nie mogę iść się spotkać ze znajomymi, bo pewnie będą pić piwo, a ja znowu powiem, że nie chcę, bo wstaję rano na trening. Nie mogę dzisiaj oglądać głupot do północy, bo muszę skoro świt zrobić swoje kilometry. I tak w kółko.
Nie powiem, żebym miała moment oświecenia. Doszłam do tego, że jesteśmy sumą pewnych nawyków - mi się wydawało, że jest ze mną tak źle, że będę skazana na pewne wzorce postępowania. Dużo dała mi społeczność Wilczogłodnej, do której często wracałam podczas słabszych momentów.
Wraz z początkami pandemii, zaczęłam mieć problemy ze snem i sporym poziomem stresu. Zaczęłam spisywać swoje myśli i poświęcać czas na poranną medytację, co sprawiło, że bardzo powoli pojawiał się obraz mnie jako całości, a nie odseparowanych elementów ciało, głowa i serce. Uczyłam się również programować pozytywną reakcję na swoje błędy, czy coś, co nie poszło do końca po mojej myśli (zamiast 'ale jestem głupia!' myślałam 'obiektywnie patrząc, nie mogłam się przygotować na tę sytuację. Postąpiłam intuicyjnie, może nie było to najmądrzejsze, ale będę teraz wiedziała na przyszłość').
Rozpoczęłam przygodę z medytacją od 10 wdechów i wydechów z samego rana. Do tego doszło jeszcze poranne rozciąganie, czasami dłuższa joga. Obowiązkowo, poświęcałam codziennie minimum 15 min na wyrzucenie z głowy wszelkich myśli. Wtedy też odpisywałam na zaległe wiadomości na mediach społecznościowych - starałam się ograniczać swoją dostępność, bo to też kolejna cegiełka presji. Potem mogłam rozpocząć dzień.
W kwietniu zaczęła się praca zdalna. Nareszcie miałam czas by na spokojnie pogotować i zjeść obiad nie przed komputerem. Zdarzało mi się również zjeść coś słodkiego i nieplanowanego, co było kompletnym szokiem dla mojego organizmu. Na początku czułam fizyczną potrzebę zrównoważenia ilości jedzenia z ruchem, ale w związku z pandemią, często było to niemożliwe by po prostu wyjść i "połazić". I co? Przeżyłam. Ba, bardzo dobrze mi zrobił ten okres, więcej jadłam i lepiej spałam.
Pozbawienie się restrykcji żywieniowych, czyli swoistych zasad (np. nie będę jeść po 20, tylko 5 posiłków dziennie, coś słodkiego TYLKO raz w tygodniu, piwo to zło, pizza maksymalnie raz w miesiącu, nie używać masła ani zbędnego oleju), które sama sobie narzuciłam, sprawiło, że zaczęłam jeść produkty, których naprawdę się wcześniej bałam. Serio, przeżyciem było dla mnie zjedzenie kawałka bagietki z masłem. Miałam ambiwalentne uczucia (po co mi to vs. ale jakie to dobre!), co skrzętnie zapisywałam - i każde kolejne doświadczenie było dla mnie łatwiejsze ...
Zawsze lubiłam dane ilościowe. Podobało mi się w 2019, gdy z miesiąca na miesiąc ważyłam mniej, a ciuchy na mnie coraz "lepiej" wyglądały (w moim ówczesnym mniemaniu). Wydawało mi się, że liczba na wadze świadczy o tym, czy dobrze wykonałam swoją robotę i czy, o zgrozo, jestem warta na tyle by w ogóle cieszyć się życiem. Co ciekawe, pozbyłam się sporo masy mięśniowej - już o tym nie chciałam wtedy myśleć. Wciąż żyłam w przekonaniu, że im jestem "mniejsza", tym lepiej.
Z biegiem czasu w 2020 zaczęło na mnie spływać oświecenie jak bardzo to jest nieistotne. Zamiast liczb, zaczęłam skupiać się na danych jakościowych - swoich notatkach jak się czuję, na zdjęciach z górskich wycieczek i tak dalej. Zaczęłam dostrzegać, że im mniej analizuję istotę jedzenia, tym spotykają mnie coraz piękniejsze chwile. Dosłownie, zrobiłam miejsce w głowie na nowe wydarzenia.
Wyrzuciłam wagę. Zważyłam się w tym roku 2 razy - z początkiem 2020 roku, gdy waga uderzyła 50kg i w grudniu, gdy pojawiło się magiczne 60kg. Kiedy liczba pojawiła się na wyświetlaczu, przyjęłam to z niezwykłym spokojem. Po raz pierwszy (ever!) pomyślałam, że nie ma to żadnego znaczenia i już muszę iść, bo mi obiad stygnie. Co ciekawe, od wielu miesięcy nie mam problemu z podjadaniem, czy emocjonalnym jedzeniem. Mam wrażenie, że organizm naturalnie dążył do tej wagi, uzyskując swoistą równowagę. Wydawało mi się, że najlepiej będę się czuła ważąc X kg, ale całkowicie ignorowałam sygnały organizmu. Go with the flow. Okazuje się, że mój organizm najlepiej czuję się tu i teraz, co powinnam uszanować i cieszyć się, że mam siłę do działania, dobrze śpię i częściej się uśmiecham.
To było dla mnie szokiem, gdy zdałam sobie sprawę ile kilometrów wybiegałam i wyjeździłam na rowerze w 2020. Że przeżyliśmy okres lockdown'u. Że łączę pasję biegową z pełnoetatową pracą. Że nie mam problemu wsiąść w samochód i jechać 10 godzin bez przerwy. Że jak się wkurzę, to mogę na kogoś nakrzyczeć. To wszystko jest oznaką siły, która nie ma nic wspólnego z rozmiarem ciuchów, które noszę.
Naprawdę, odkrywczym było uzmysłowienie sobie, że im więcej jadłam, mniej analizowałam, to więcej działo się w moim życiu. Zaczęłam dostrzegać siebie jako osobę silną, dobrze zbudowaną i przede wszystkim szczęśliwą. Dostrzegłam, że życie nie musi kręcić się wokół ograniczania siebie, walki ze sobą, a raczej współpracą i szacunkiem wobec własnych osiągnięć. Częściej zapisywałam jak się czuję.
Co ciekawe, ogromną frajdę zaczęły mi sprawiać ćwiczenia siłowe. 3-4 razy w tygodnie sumiennie ćwiczymy z Weroniką i mamy z tego ogromną frajdę (chociaż często trudno się zmobilizować :D). Cieszę się, że dotarłam do punktu, gdzie aktywność wpływa na poprawę mojego samopoczucia i siły fizycznej, a nie jest przymusem i koniecznością.
Przez długi czas szukałam rozwiązania swoich problemów, zatracając się w dążeniu do poprawy wyników w bieganiu. Uważałam, że narzucona dyscyplina pozwoli mi się "ogarnąć".
Rok pandemii pozwolił mi przewartościować wiele aspektów swojego życia, w tym też podejścia do siebie samej. Zaczęło podobać mi się to do czego jestem zdolna. Zaczęłam cenić się za stawianie granic w pracy i komunikacji z innymi. Spodobała mi się moja siła.
A najbardziej spodobało mi się, gdy zaspokoiłam fizyczny głód, chodziłam w luźnych dresach i pozwoliłam ciału się wyregulować. Wciąż czekam na moment, gdy ustabilizują mi się hormony (eh), ale mentalnie jestem w bardzo dobrym miejscu. Podoba mi się fakt, że nie marnuję energii na toksyczne myśli, słowa nienawiści wobec siebie, a pozwalając ciału zadecydować - przytyłam odpowiednio na tyle by nie budzić się w nocy z pustym żołądkiem, czy rzucać się na jedzenie.
Cierpliwości. Każdy z nas toczy wiele wewnętrznych bitew, mniejszych i większych. Nasze nawyki to tylko nawyki. Pieprzyć te wszystkie traumy z dzieciństwa. Jesteśmy na tyle silnymi stworzeniami, że udźwigniemy przeprogramowanie nawyku, który może stanowić o lepszej jakości naszego życia, i relacji z innymi.
Powodzenia, M.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂