Marta Dębska
Gdzie jest granica między jeszcze, a wystarczy? Czy w którymkolwiek momencie następuje moment spełnienia, kiedy przebiegnięty dystans stanowi punkt końcowy naszych dążeń i spełnienie marzeń?
Pamiętam taki moment, kiedy po raz pierwszy po ponad 49 godzinach ciągłego biegu podczas Biegu 7 Szczytów pojawiły mi się łzy w oczach, a nogi odmówiły posłuszeństwa. O ironio, byłam dosłownie o 3km od wymarzonej mety w sercu Lądka-Zdrój. Przystanęłam na środku leśnej drogi, oparłam dłonie o kolana i ogarnął mnie jeden wielki szloch. Nogi natychmiast się pode mnie ugięły, a ja poczułam przechodzącą falę emocji przez całe moje ciało.
Nie płakałam, dlatego, że cieszyłam się na ukończenie. Płakałam, bo nie mieściło mi się w głowie, że naprawdę jest to finisz mojej 240km przygody. Przez ostatnie miesiące cel zrobienia tego dawał mi nadzieję, trzymał mnie w ryzach i sprawił, że postawiłam na siebie, aby finalnie wyprowadzić się z Warszawy i zamieszkać w górach. To trochę tak jakby taka nieosiągalna gwiazda na niebie nagle stała się dla nas czymś pospolitym.
Kiedy fala szlochu minęła, otarłam twarz mokrym od deszczu rękawem kurtki (więc w sumie, bez sensu to było) i zdałam sobie sprawę, że wypłukałam się ze wszelkich emocji. Ku mojemu zdziwieniu, nie płakałam z ulgi. Płakałam z szoku, że faktycznie ta absolutnie horrendalna idea przebiegnięcia 240km stała się faktem i za bardzo nie wiedziałam jak się w tym wszystkim odnaleźć. Płakałam, bo doszło do mnie, że cholera jasna - nie ma rzeczy niemożliwych.
Jestem przekonana, że nie ma jednej właściwej odpowiedzi. Każdy ultras i osoba, która dopiero szykuje się do pierwszych dystansów ultra, ma swoje powody. Może to być ciekawość, np. jak to jest spędzić noc w górach? Jak to jest nie spać przez dwie doby pod rząd? Jak to jest, że człowiek napiera na przód mimo ogromnego zmęczenia? Jak to jest dążyć do celu mimo bólu, cierpienia i przeciwności? Jak to jest cieszyć się z finiszu, z obecności innych na szlaku i jaką frajdę daje bułka z serem po 12 godzinach w błocie, deszczu i wietrze?
Wydaje mi się, że każdy z nas szuka czegoś innego w ultra. Aczkolwiek, łączy nas dążenie do takiego poziomu dyskomfortu, który stanowi pewnego rodzaju katharsis w doczesnym świecie. Innymi słowy, daje nam oczyszczenie. To trochę tak jak ktoś pójdzie na diabelnie hardkorowe interwały i idzie się "sponiewierać". Tutaj, mamy taką zrównoważoną poniewierkę przez 10, 15, czy 50 godzin. Dla każdego, coś fajnego.
Bieganie ultra daje tę niesamowitą satysfakcję, bo nie da się z tych biegów wyciągnąć od razu to, co najlepsze na samym początku naszej biegowej przygody. Im dłużej trenujemy pod takie dystanse i rok za rokiem podnosimy sobie poprzeczkę (czy to dystansem, czy tempem, czy przygotowaniem), zauważamy, że dokonuje się wiele zmian w nas samych - jako biegacze, jak i ludzie - dojrzewamy, rośniemy i zmieniamy się.
No jasne, że tak. Znowu, dla każdego jest to inna granica. Po przebiegnięciu 240km kompletnie nie czułam potrzeby powrotu na tę trasę i poprawy wyniku - mimo tego, że bogatsza o doświadczenie z tego startu, na pewno mogłabym coś ugrać. Ale po co? Nie bawi mnie to na ten moment i na pewno nie będę tego robić (wierzcie mi, rzadko mówię NA PEWNO - ale jak już tak jest, to coś znaczy ...).
Jednak, ta przygoda pokazała mi coś, czego żaden bieg wcześniej. Nie istnieje granica naszych marzeń. Osobiście czuję ogromną satysfakcję z tego, że swoim treningiem, przygotowaniem logistycznym i strategią dałam sobie największą szansę na bezpieczny i pełen frajdy bieg. Co więcej, proces dojścia do tego, kiedy już na starcie czułam się jak wygrana (bez względu na wynik), był dla mnie spełnieniem samym w sobie.
Nie jara mnie magia numerków, 100km...200km...500km...10 dni bez przerwy i tak dalej. Wystarczy mi, że mam zdrowie by realizować swoje szalone pomysły. Wystarczy mi, że będę mogła chociaż raz w roku pojechać za granicę i poznawać tamtejsze tereny na biegowo. Wystarczy mi, że mam wokół siebie wspaniałych ludzi, z którymi wspólnie dążymy do realizacji marzeń. Wystarczy mi.
Biegasz za dużo! Nie powinnaś posiedzieć w domu? Odpocznij trochę! Zajedziesz się! Coś z tobą NIE TAK!
Well, well, well...
Nie zliczę ile razy coś takiego usłyszałam. Czasami było to związane z faktyczną troską o mnie i niezrozumieniem, że można robić TAKIE rzeczy bezpiecznie. Czasami były to po prostu głupie i chamskie komentarze osób, które za bardzo nie wiedzą, co ze sobą począć i mają opinie na każdy temat, pozostając bezkrytycznymi wobec siebie. Mimo to, opinia osób trzecich nigdy nie wpłynęła na moje podejście do biegania - obiecałam sobie zaufać intuicji i być otwartą na troskę bliskich mi osób, które temat (najzwyczajniej w świecie) czują.
Obsesja jest wtedy, kiedy dana czynność / osoba / rzecz zakrzywia nam rzeczywistość. Żyjemy tylko tym, zaniedbując wszystko pozostałe i uparcie twierdzimy, że wszystko OK - a życie tak jakby toczy się obok nas. Pasja różni się tym, że dodaje animuszu życiu. Że chce nam się rano wstać i bez względu na to ile małych frustracji czeka w ciągu dnia, dźwigamy to, bo coś nas napędza.
Pasja jest wtedy, kiedy chce nam się żyć. Kiedy tworzymy, kreujemy, budujemy i rozwijamy się. Nie ma absolutnie znaczenia co to jest - dla mnie jest to tworzenie sobie warunków po to, aby móc biegać po górach. Poznawać nowe tereny i nowych ludzi. Pasją stało się odkrywanie przez bieganie. A jako, że jestem z natury długodystansowcem (i wierzę w długofalowe relacje, skutki i tak dalej), bieganie ultra stanowiło dla mnie idealne rozwiązanie dla zaspokojenia potrzeby ciekawości świata.
Żyjemy w świecie, który serwuje nam quick fixy, instant zupki i speed dating. Cały czas jesteśmy online. Ultra stanowi zaprzeczenie tego wszystkiego, co jest łatwe, przyjemne i szybkie. Przechodzimy w stan offline. Trochę taki detox dla tych zmęczonych tą całą ułudą obrazków, gonitwy i tasków na wczoraj.
Każdy z nas ma swoje życiowe ultra. Bieganie to tylko jeden ze sposób radzenia sobie z rzeczywistością, zaspokaja głód ciekawości i chęć poznania. Jak będziesz ciekawy/a, spróbuj. Możesz tylko zyskać.
Best, Marta.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂