Marta Dębska
Zastanawialiście się, dlaczego to właśnie maraton nazywany jest królewskim dystansem? Czemu mówi się o magicznej barierze 42,195km? Co to naprawdę znaczy być prawdziwym maratończykiem? Czy “ściana” jest zawsze? Usilnie starałam się znaleźć odpowiedzi na te nurtujące mnie pytania, pędząc po życiówkę na trasie 18. Cracovia Maraton, który bez cienia wątpliwości stał się kamieniem milowym w mojej “amatorskiej” karierze biegaczki.
Siadam do komputera po trzech dniach od maratonu. Cały czas żyję emocjami tego dnia i staram się przekonać samą siebie, że mimo tego, że jest środa, to nie muszę dzisiaj wyjść na trening. Mogę leżeć, jeść i odpocząć. Czuję lekkie zdziwienie, które przechodzi w specyficzne uczucie dyskomfortu. Dopada mnie nostalgia – nie umiem się odnaleźć. Nie ładowałam się pizzą po maratonie, nie wypiłam hektolitrów piwa, ani nie świętowałam do białego rana. Uśmiechałam się cały dzień, a całą noc przespałam jak suseł po zjedzeniu tony hummusu z chlebem. Czułam się lekko na sercu, bo miesiące pracy zaowocowały życiówką i złamaniem 4h w maratonie. Mimo to, wiecie co się stało? Pojawił się niedosyt. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że naprawdę mądrą pracą można dokonać niemożliwego i czuć przeogromną satysfakcję, wplatając ją w życie codziennie. Tym razem “dobiegnięcie” nie wystarcza.
Poniższy wpis jest osobistą relacją z biegu – chcę z Wami na nowo zmierzyć się z królewskim dystansem. Oddać ogrom emocji i spróbować przenieść Was do mojej głowy, która wykreowała tysiące monologów, które uratowały mi skórę. Oczywiście, pomysłów i materiałów na bloga mam wiele – od ułożenia odpowiedniej strategii biegu, przez regenerację i depresję maratończyka. Teraz jednak, cofnijmy się o kilka dni i przenieśmy się na krakowski rynek, gdzie mimo deszczowej aury, tysiące biegaczy z całego świata z niecierpliwieniem wyczekiwało startu 18. Cracovia Maraton.
Wyglądając zza okna o 7:30, gdy pałaszowałam swoją jaglankę w hostelowym pokoju, przeraziłam się deszczu. No pięknie. Zmoknę. Ale dobra, już pójdę tam jak tak bardzo chciałam.
Dzięki bardzo korzystnej lokalizacji naszego hostelu, dobiegam sobie na linię startu w dosłownie kilka minut. Robię 10 minut rozgrzewki po okolicznych uliczkach by finalnie rozciągnąć się przy barierkach, które oddzielają strefę “miasteczka biegowego” od pozostałej części rynku. Mam kurtkę i natychmiast zdaję sobie sprawę, że podczas biegu się zagotuję. Może zaliczyć szybko toaletę? Hm. Kolejka na 3 dni stania. Odpada. Jest 8:52 – ściągam kaptur z głowy i patrzę w niebo tak szare, że przechodzi mnie d(r)eszcz. Nie zanosi się na poprawę – myślę i zdejmuję kurtkę. Uśmiecham się do Rafała, który zabiera ją ode mnie i życzy powodzenia. Każe mi lecieć, bo głupio byłoby się spóźnić na start.
Przechodzę przez bramki i “zasysa mnie do środka” ogromna masa biegaczy. Widzę moją strefę 3:45 – 4:00, która wydaje się być dosłownie kilka metrów ode mnie, ale w związku z zatrważającą liczbą biegaczy, niemożliwym jest jakikolwiek ruch. Mimo to, napieram na przód. Milimetr po milimetrze. Ciała parują, jest mi bardzo ciepło i dla zabicia czasu, zafascynowana przeglądam ustawienia swojego zegarka. Zakładam słuchawki, wrzucam ułożoną playlistę i jest fajnie. Zaczyna się odliczanie, a ja poprawiam opaskę na czole i podciągam pod kolana wysokie niebieskie skarpetki. Boże, spraw by mi się nie chciało sikać – myślę i słyszę sygnał startu. Ruszamy.
Masą biegaczy napływamy na start prawie 5 minut po oficjalnym starcie. Jak dobrze, że liczymy start netto. Marto, nie szarżuj. Widzisz te różowe baloniki przed sobą z napisem 4:00? Tak, to są te zające. Będą jakiś czas przed Tobą, bo startujesz na zaciągniętym hamulcu. Pamiętaj, 5:40 – 45 przez pierwsze 10km. Dogonisz wszystkich, wierz mi. Przekraczam linię startu. Pada deszcz, a ja uśmiecham się do obiektywu najbliższego fotografa. Obiecuję sobie, że będę stroić dziwne miny za każdym razem, gdy zobaczę obiektyw. Pozwoli mi to zachować dystans do sytuacji, nie zatracać się w pogoni za wynikiem.
Robimy pętlę dookoła Błoni (Super, 5km za nami! Już tylko połowa i wrzucisz szybszy bieg. No nie denerwuj się tymi zajęcami różowymi – przecież są za Tobą, prawda? Tak BTW. Nie wiem, czy było to dobrym pomysłem by jeden kilometr zrobić tempem 5:30 – niby nie widać różowych baloników, ale czy nie odbije się to potem w trakcie biegu?) i kierujemy się w stronę Mostu Dębnickiego. *Boże, wieje, ale jest dobrze. Dobrze, dobrze. Biegnij. *
Nagle słyszę głos za sobą – a o tunelu energii słyszeliście? Cholera, to zając !!! Jest tuż za mną. Wbiegam do tunelu i nagle moje bębenki są rozrywane setką krzyków. Niesamowita energia. Przyspieszam choć nie powinnam. Tak bardzo nie chcę się dać przegonić. Wciąż pamiętam moment, gdy na maratonie w Lublinie prześcignął mnie pacer w stroju królika na 22km i całkowicie się podłamałam. Tempo z 5:30 spadło wtedy do 6:30, a ja skończyłam w 4:16. NIE TYM RAZEM.* Zaufaj strategii. Masz plan, trzymaj się planu. Nie popadaj w panikę – panika nigdy dobrze się nie kończy. To 8km, prawda? Dotrwaj do 10km i wrzucasz dziewczyno szybszy bieg. Wiesz co? W sumie już zbliżasz się do 9km, wciągaj żela i popij wodą. Masz walkę do rozegrania.*
Wyczekiwany 10km. Wciąż pada – nie jakoś tragicznie, ale jestem całkowicie przemoczona. Szczerze? Kompletnie mi to nie przeszkadza. Tak się zestresowałam obecnością różowych baloników, że schłodzenie dobrze mi robiło. Wciągnęłam żela. Wybija 10km, a ja przyspieszam do 5:17 (trochę za szybko!), ale wymijam zajączki. Jezu, jaka ulga. Marta, skup się. Każdy kilometr się liczy. Nie przegnij w drugą stronę. Popatrz jaki fajny budynek. Tak, skup się na budynku i ruszaj nogami. Ale please, równo!
Na Bulwar Poleski wbiegam tempem 5:18 i postanawiam świadomie zwolnić. Nie ma co przeginać. Średnia do 20km to około 5:22 min/km. Optymalnie, jestem zadowolona. Zaczynam zastanawiać się po co to wszystko robię. Przypominam sobie zeszłoroczny maraton i na samą myśl tych wszystkich obtarć dostaję dreszczy. Zaczynam być wdzięczna za deszcz – przede wszystkim, nie wiało i nie wychładzało mnie tak katastroficznie (oprócz kilku kilometrów na Nowej Hucie – tam zmarzłam). Po drugie, nie miałam żadnych obtarć – zazwyczaj strasznie cierpię na pachwinach pod pachami oraz na stopach. Tym razem, gdy pojawiała się kałuża, to z radością ochładzałam stopy. Nie miałam ani jednego odcisku.
Gdy minęliśmy Arenę, to zaczęliśmy dostrzegać elitę, która zrobiła już nawrotkę i była na 35km. Patrzyłam na nich i wzdychałam. Wyobrażałam sobie, że ja też tak delikatnie i zwinnie przebieram nóżkami. W konsekwencji musiałam wyglądać jeszcze komiczniej niż zwykle. Powoli zaczynałam zapominać, że chce mi się sikać i przyzwyczaiłam się do lekkiego dyskomfortu. Śmiejcie się, ale takie zatrzymanie się w toalecie, to nie tylko strata czasu, ale okropne wybicie z rytmu.
*Dobrze Ci idzie! Już prawie półmaraton. A pamiętasz jak byłaś w Sobótce? Boże, tam to była dopiero walka. Tutaj przynajmniej się nie przegrzejesz. Oh, kolejna stacja z wodopojami. Na prawo przebiegnij, pozwoli Ci to ominąć te tysiące kubeczków na ziemi i chodzących biegaczy. Nie potrzebne Ci teraz dystrakcje. Nie musisz się zatrzymywać, bo inni się zatrzymują. Biegnij. Masz ładne tempo. *
Mijam 23km. Biegnie mi się lekko. Łapię się na tym, że komfortowo biegnę w tempie 5:22 – 25 i zaczynam się uśmiechać pod nosem. *Cholera, te wszystkie treningi serio owocują. *Pamiętam jak strasznie psioczyłam, gdy musiałam robić 5 x 1500m @ 4:45, a moje mięśnie paliły. Te ostatnie 4 miesiące sumiennej i konsekwentnej pracy pozwoliły mi przesunąć strefę komfortu tempa maratońskiego z 6:00 do 5:22 – progres. Skup się na progresie. Jesteś świetna. Ciśnij.
W okolicach 27km powtarzam sobie tylko, że jeśli dotrę do 30km, to będzie nagroda. Cały czas staram się nagradzać i mobilizować. Hej, jeśli dasz z siebie wszystko do tamtego zakrętu, to może sobie zafundujemy luźniejszy kilometr? Mijam zakręt i czuję się super. *Hej, to może przesuniemy tę przerwę o kolejny kilometr? Damy radę, co? Ciśnij, nie patrz się na innych. *
Przed 29km robię za ogon jednego mega turbo wysokiego faceta, który bardzo ładnie równo biegnie. Biegnę za nim kilometr – to moje tempo. Widzę 5:20. Ekstra, ciśnij. Wymijam go – moment, co jest. Nie muszę biec tak szybko. Już prawie 30km. 5:22. Widzisz, to on zwolnił! Nie patrz do tyłu – biegnij swoim tempem, dasz radę.
Nastaje magiczny 30km i dosłownie wypatruję “ściany” aż wychyli się zza winkla. Nowa Huta nie należy do najbardziej krajoznawczych miejsc na świecie, więc nie mam za bardzo jak rozproszyć swojej uwagi. Wciągam żela i popijam wodą. Lepiej trochę, co? Masz energię na kolejne 12km. Ale please, nie bagatelizuj tego. Pamiętasz swojego kolegę Pawła z Gdańska? Tak tak, tego geniusza od pokera – liczy się poziom decyzji, a nie poziom wyniku. A Ty podjęłaś decyzję by KAŻDY kilometr był jakości A-Game. Nie ma być najszybszy. Ma być świadomy i najlepszy na jaki Cię stać. Ale rozsądnie. Egzekwuj plan. Czujesz się świetnie. Wiem, że nogi bolą, ale please ciśnij. Bo warto.*
Absolutnie jaram się 30km. To taka bariera dla maratończyka – część biegaczy odpuszcza, bo przecież już tyle z siebie dałem, to teraz mam prawo zwolnić. NIE. *Nie po to tyle pracowałam by odpuszczać. Zrobiłam tak 2 razy i nie popełnię tego błędu. Nie zawiodę wszystkich tych, którzy sprawili bym mogła to wszystko przeżywać. *
Tutaj właśnie zaczyna się maraton. Nóg już nie czujesz, zaczyna Cię niesamowicie boleć głowa i kark oraz ręce, bo jednak powtarzasz ten sam ruch. Miałam takie śmiechowe wizje, że odpada mi głowa i turla się po ziemi. Na samą myśl absurdu tej sytuacji się uśmiecham. Oj wierzcie mi, 30km to nie przelewki. Doszłam do wniosku, że zamiast odpuszczać, powinnam potestować swoje własne techniki treningu mentalnego. Przede wszystkim, skupiłam się na tym, co mnie nie boli. *Hej, dziewczyno. Nie ma tego złego. Jelita współpracują, żołądek taki grzeczny. Trochę ten kark boli, ale ustaw się prosto. Dbaj o technikę. Wierz mi, że dobiegniesz. *
31 i 32km. Zmęczona? To dotrwaj do 33 – potem 34 … *i popatrz jak ładnie się robi tutaj, trochę przestaje padać – dawaj 35.*No dobrze, jest malutki podbieg, ale nie zwalniaj. Mocna jesteś. Chyba zasłużyłaś na żela, a nawet na pewno! Wciągaj szybciutko i lecimy. Zdajesz sobie sprawę, że już jest 37? To teraz “luźna” 5 i do domu. Patrz. Przybiegłaś tu tylko na 5km. Głupio tak nie dać z siebie wszystkiego, co? Jechaliście tu aż z Warszawy. Jakieś wycieczki sobie tutaj robicie i miałabyś odpuścić. No hej.
Ale jest ładnie co? Fajnie tak w Krakowie biegać. No dobrze. Jest już 39. *Ale tak Ci dobrze idzie, weź nie zwalniaj. Wiem, że boli. No ludzie są słabi i zwalniają, a Ty sobie obiecałaś, że nie odpuścisz. Pamiętasz jak mówiłaś, że prawdziwy maraton zaczyna się po 30km ? No to nie bądź mięczak – przecież tylko nogi Cię bolą. Brzuch OK. Dawaj. O, już 40km. *Biegniemy przy Wiśle. Przeskakuję przez kałuże. Nie czuję nóg – zastanawiam się jak to w ogóle możliwe, że odrywam je od ziemi. Boję się swojego tempa. Wiem, że zwolniłam. Ale spokojnie, masz przewagę czasową nad zającami. Dobra, spójrz na zegarek. 5:28. Nie ma biedy. Ciś.
Ty słuchaj już tylko 2km – Wawel widać.*O boże podbieg – patrz ludzie przyspieszają, dawaj, bo Cię dogonią zające z balonikami i zapomnij o PR. Przyjrzyj się dawnej siedzibie królów polskich – wiesz, że biegniesz w królewskim dystansie i to w mieście Kraka? Szczęściara z Ciebie. Zasłużyłaś by tu być. 41 – ufff, 1km, ale nie odpuszczaj. Szkoda by było co ? Jak tyle walki włożyłaś. No dobrze, mamy z 10-20 sekund zapasu, pouśmiechaj się – fajne fotki Ci porobią na wylotówce na rynek.*
Dziewczynko, chill out. Nogi luźniutko. Uśmiechaj się. Ale był bieg, nie? Widzisz metę? Tyyy, META !!! Dawaj dawaj! Ty stara, ale niespodzianka – tam są Twoi rodzice – oni stoją na jakimś podeście. Boże, oni machają parasolkami! Boże, Rafał – on zaraz w oko tym parasolem dostanie. Śmiej się. Wymachuj rękami. Ty widzisz, co tam jest napisane na górze? Nawet 4:00 czasu brutto nie minęło. Ty stara, ale dowaliłaś. No dawaj, uciesz się – jesteś na mecie w 3:54. Skubana !
Wpadam na metę. Chwieję się na nogach. Robię dziwne piruety. Śmieję się i klasycznie zaczynam ryczeć. No klasyka gatunku po prostu. Ktoś zawiesza mi medal na szyi. Opieram się o barierkę i myślę sobie, że zasłużyłam by tu być. Ktoś inny klepie mnie po ramieniu. Krople deszczu spływają mi po czole. Wiesz, ze nikt mi już tego nie odbierze ? Złamałam 4h. Zrobiłam to, naprawdę !!! Wiem, że jestem cholernie silna. Że akceptuję to kim jestem. Że to wszystko zatracenie się w procesie. Zasłużyłam by nazwać się maratończykiem.
Wychodzę za bramki i widzę moją Mamę, która po raz pierwszy pojawia się na moim biegu. Ja oczywiście w płacz. Mama grozi, że jak nie przestanę, to już nigdy nie przyjedzie i rozkłada zieloną parasolkę nad moją głową, bo wciąż pada. Przekonuje mnie ten argument i obiecuję sobie, że nigdy w życiu nie zapomnę tego momentu na krakowskim rynku skąpanego w wiosennym deszczu.
Trzymajcie się,
Marta
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂