Marta Dębska
Gdy wyruszyłam na trasę zawodów Beskidy Ultra Trail, organizowanych przez najznakomitszego Ojca Dyrektora, mięśnie zaczęły palić, wyszło słońce (po tygodniowych deszczach), a na mojej twarzy zagościł uśmiech na całe 8 godzin hardkoru.
Czy znana Wam jest postać Ojca Dyrektora? To najznakomitszy Michał Kołodziejczyk, który wraz z ekipą Fundacji Aktywne Beskidy funduje nam biegaczom wyborne biegowe wydarzenie w Beskidzie Śląskim znane jako Beskidy Ultra Trail od 2012.
Michał jest naprawdę równym gościem. Z każdym przybije piątkę, osobiście zrobi odprawę zawodników, zajmie się wydawaniem pakietów i przede wszystkim zadba o to by każdy biegacz (jak i osoba towarzysząca) czuł się swobodnie, wręcz rodzinnie. Tak bym określiła klimat BUT - czułam się jak w domu. Michał był praktycznie wszędzie, a każdy uczestnik imprezy był sobie bratem. Podobnie też w przypadku Wolontariuszy. Niesamowicie ciepli, sympatyczni i pomocni. Miało się ochotę uściskać każdego z osobna.
To impreza o nadzwyczajnym charakterze. Trasy (od 10 do 300km) są naprawdę wymagające (o tym później), a pokonanie siebie na szlaku sprawia, że każda z rozpościerających się panoram na góry smakuje lepiej. Najważniejszym jest jednak to poczucie wspólnoty - od samego początku czuć, że na BUT przyjeżdżają tylko równi goście. Nie ma VIPów, każdy jest tak samo ważny. Dla każdego jest cola, banany, bułeczki, makaronik, zupka, ziemniaczki i masę innych dobrych rzeczy, bez względu na to, czy dotrze na punkt jako pierwszy, czy ostatni.
BUT to impreza, która swój początek ma już w środku tygodnia. To właśnie w środę na trasę wyruszają pierwsi śmiałkowie, a dokładniej - twardziele z BUT Challenge, czyli dystansu 300km. Biegacze z pozostałych dystansów mogli zacząć odbierać pakiety od piątku 18:00 w Amfiteatrze w Szczyrku. Pojawiłam się i ja.
Jako, że chciałam zakończyć sezon letnich startów skromnie lecz z pazurem, wybrałam dystans 48km z 3000m przewyższenia, czyli BUT 50. Przyznam szczerze, że kompletnie nie znałam trasy, a w ramach rekonesansu weszliśmy sobie turystycznie z Rafałem na Skrzyczne 2 dni przed startem. Innymi słowy, trasa była dla mnie wielką niewiadomą.
Po odebraniu pakietów i braku nerwówki przedstartowej (?), wybraliśmy się coś zjeść. I oto, moi Państwo, był wielki błąd, a zarazem ciekawe doświadczenie. Po raz pierwszy od wielu lat zjadłam coś "nowego" na wieczór przed startem. Poszliśmy do polecanej knajpki w Szczyrku (Green Pub) i tam zjadłam przepyszne burrito w wersji vege. Wszystko fajnie, ale żołądek uznał, że to jednak było a) za dużo b) za ostro c) @#$@#$%? i połowę nocy przecierpiałam. Udało mi się rano postawić do pionu, ale uznałam, że jeśli zacznę mieć jakiekolwiek problemy na trasie - schodzę.
Co ciekawe, jedzenie z poprzedniego wieczoru było takim ładunkiem energetycznym, że przez cały bieg żywiłam się wyłącznie musami, piłam colę i zjadłam 2 ziemniaki. Tyle. Miałam tyle energii, że dosłownie rozsadzało mnie od środka. Grzecznie przyjmowałam musy co godzinę, a po 5h zjadłam na punkcie 2 ziemniaki z solą. Nie będę ukrywać, że bardzo mi się podobało takie rozwiązanie - leciałam jak na skrzydłach ("dzień konia"?), dostarczając sobie płynnych kalorii i dopiero na drugi dzień organizm musiał zaspokoić ten dług kaloryczny.
No dobrze, my tu pitu-pitu o jedzeniu, a trzeba ruszać! W sobotę o godzinie 8:00 wystartowali biegaczy z BUT 50. Po przekroczeniu linii startu lekko się skonfundowałam, gdy prowadzący imprezę rzucił "Do zobaczenia za jakieś 5 godzinek!". 5 godzinek?! To na jaki ja dystans lecę, 25km? Pytam się więc kobietki koło mnie, czy to BUT 50 i na jaki czas biegną. Po 100m od mety, zdyszana, jedna z pań uznała, że jak będzie 10 godzin to będzie sukces. Po usłyszeniu tego, mocniej złapałam za kije (które uchroniły mnie wtedy od omdlenia) i pognałam deptakiem wzdłuż Żylicy za pozostałymi biegaczami.
Pierwsze kilometry zleciały mi bardzo szybko ze względu na relatywnie prosty odcinek na Klimczok. Początkowo, biegniemy za samochodem organizatora (zmiana trasy) asfaltową drogą, która następnie przechodzi w płyty (masakra), a potem w leśną ścieżkę. Obiecałam sobie, że będę biegła komfortowo i tak też robię. Inni podchodzą, ja lekko truchtam. Czuję się najlepiej, gdy nie "szarpię" tempa i dopiero na zbiegach staram się podkręcić obroty.
Po niecałej godzinie docieram na Klimczok. Odwracam się i oczom nie wierzę. Wychodzi słońce, a przed nami rozpościera się przepiękna panorama na Skrzyczne i okoliczne szczyty. Jestem zachwycona. Mogę tak stać i gapić się. No, ale. Trzeba ruszać.
Sporo nasłuchałam się o tym, że na BUT dadzą mi popalić zbiegi z luźnymi kamieniami. Dlatego też, w lipcu i sierpniu skoncentrowałam się na wynajdowaniu takich zbiegów podczas treningów, które umożliwiłyby mi podreperowanie techniki. W rezultacie, im trudniejszy był zbieg na zawodach, tym więcej było we mnie pewności siebie. Maksymalna koncentracja, puszczam nogi iiii ... zaczynam wymijać innych biegaczy. COOOO? To się nigdy nie zdarzyło w mojej biegowej karierze bym kogokolwiek (no chyba, że leżącego) wyminęła na zbiegu. Dodało mi to skrzydeł.
Zbiegam z Błatniej i nie mija kilka upojnych chwil na zbiegu, gdy finalnie docieram do Brennej. Tutaj piję wodę i colę, wciągam swój mus owocowy i ... nie wiem, gdzie mam biec. Pytam się, gdzie jest trasa i okazuje się, że mam przebiec przez jakiś namiot, między samochodami i zobaczę oznaczenia. Faktycznie, tak było. Ale straciłam kilka dobrych chwil na rozpoznanie, gdzie jestem i gdzie powinnam być.
Na Starym Groniu czeka na nas przepiękny widok na Czantorię i Kotarz. Zanim jednak nasze oczy ujrzą perełki Beskidów, trzeba się na ten szczyt jakoś wdrapać! Od Brennej mamy tak naprawdę jedno dłuższe podejście, dość kamieniste, ale nie jakoś tragicznie. Nim się obejrzymy, jesteśmy już na hali i widzimy wieżę widokową na Starym Groniu.
Od tego momentu aż do punktu odżywczego nie przechodzę do marszu. Biegnie mi się bardzo lekko, wciągam kolejny mus i pilnuję się by na bieżąco pić. Jestem zdziwiona, że nie mam żadnego odcisku - w końcu posmarowałam stopy kremem typu Second Skin i wygląda na to, że to wcale nie taki pic na wodę ...
Warto też jest na chwilę się zatrzymać. Tak, tak. Na zawodach. Jeśli nie biegniemy na złamanie karku, otwórzmy oczy na to, gdzie jesteśmy. Często patrzymy tylko pod nogi by się nie wywrócić. Zatrzymajmy się, weźmy głęboki wdech. Rozejrzymy się. Beskid Śląski jest magiczny. Aha, wspomnę też, że możemy wzdłuż trasy znaleźć wiele jaskini, które aż proszą się o głębszą eksplorację ...
Matko i córko. Naładowana energetycznie po zjedzeniu dwóch pysznych ziemniaków z solą, byłam gotowa na zdobycie szczytu Malinowa. Ciekawostką jest, że grzbietowa część wzniesienia zbudowana jest z tzw. zlepieńców - są to skalne formacje skalne, przypominające trochę Szczeliniec, czy Błędne Skały.
Malinów zdobyty. Stąd rozpościera się niesamowity widok na Jezioro Żywieckie. Nie mogłam się napatrzeć, serio! Zmobilizowałam się i pognałam przed siebie. Długie odcinki z kamienistymi zbiegami. Chociaż, jakieś 5-6km od punkty w Ostre, zaczęła się dla mnie najgorsza część tego biegu. Otóż, najpierw biegniemy przez pasmo zieleni w wysokiej trawie, co nie należy do moich ulubionych terenów do biegania. Oczywiście, udało mi się z impetem wywrócić (kto chowa tu te kamienie?!), ale na szczęście nikt nie patrzył ...
Zbieg do samego Ostre to wąska ścieżka w wysokiej trawie z miliardem luźnych kamieni. Aż mnie głowa rozbolała, bo ani to przycisnąć tempa, ani to podziwiać widoków. Po prostu chciałam już wbiec na jakieś bardziej stabilne podłoże. Czułam, że czwórki mocno dadzą mi popalić przez kolejne dni ...
W Ostre czekała za to najsympatyczniejsza ekipa Wolonatriuszy ever. Otóż, kilku miłych panów zadbało o to bym a) wyszła pojedzona i popita b) czysta i sucha c) zadowolona i gotowa na zdobycie Skrzycznego ...
WOW. To podejście naprawdę nie miało końca. Mimo tego, że "zaliczyłam" szczyt 2 dni wcześniej, oczywiście trasa biegła inną trasą niż tą, którą znałam. Postanowiłam, że narzekanie jest dla słabych, zgarnęłam jednego gościa, co dogorywał po drodze i przez godzinę metodycznie zaliczaliśmy kolejne metry w drodze na szczyt.
Na samej końcówce dostrzegam też Ultra Zajonca, który macha do mnie, robi fotkę i mówi, że już niedaleko. Odwracam się i dostrzegam, że mojego towarzysza niedoli nie ma. Pamiętam tylko, że zapytał się, czy można coś kupić w schronisku. Ale kiedy to było? Chyba straciłam kontakt z rzeczywistością ...
Zbiegam ze Skrzycznego i myślę "eee tam, luzik" - teraz to już prawie witam się z gąską. "Prawie" to dobre słowo. Otóż, ostatnie dwie hm "chopki" to tak naprawdę jedna pionowa i błotnista ściana do wdrapania się oraz drugie kilkukilometrowe podejście, które otwiera nam prostą drogę na metę.
Po pierwsze, dziękuję z całego serca poznanej na trasie Monicę za wjazd na ambicję, bo biegłyśmy łeb w łeb przez bite 8h. Na ostatnich kilometrach mnie przegoniła i dosłownie poczułam jak odpalam wewnętrzne nitro. Nie pamiętam bym kiedykolwiek miała tak mocną końcówkę. Napieram jak szalona przez ostatnie 5km mimo zmęczenia i kolejnych niespodzianek na trasie. Monika wbiegła kilka minut po mnie na metę i obie sobie podziękowałyśmy za super zabawę i mocną walkę.
Po drugie, doceniam humor Organizatorów. Tabliczki "Prosto na Metę" zaczęły pojawiać się PRZED największym i finalnym hardkorem na trasie. Śmiesznie, człowiek tak sobie myśli, że ufff jak dobrze, to już koniec ... A tu jedna ściana, i kolejna. Nooo, przyznam - niezła mentalna zagrywa. Winszuję.
To było coś! Zbiegam z Siodła i lecę jak oparzona na metę. Mam tyle sił w nogach, że mogłabym frunąć. A tak poważnie, bardzo chciałam już sobie dychnąć haha. W sumie, zrobiłam się głodna i bardzo, ale to bardzo marzyło mi się dobiec przed Moniką. Serio, dawno rywalizacja nie sprawiała mi takiej frajdy!
Przebiegam przez mostek na Żylicy i meeeeeta! Jupiiii, wpadam jako 5 kobieta z czasem 8h07m! Widzę Rafała, który robi mi zdjęcie, gdy Jacek Deneka celuje we mnie z obiektywu aparatu, a ja z wywieszonym jęzorem odbieram medal i jedyne, co chcę to usiąść.
To było wspaniałe doświadczenie. Z ogromną przyjemnością wrócę na inne trasy BUT. Dziękuję wszystkim osobom zaangażowanym w zorganizowanie tej imprezy, gratuluję biegaczom i cieszę się, że Ojciec Dyrektor nas zgromadził w sercu Beskidu Śląskiego.
Dziękuję, zbieram się na roztrenowanie. Pa!
PS. Foto główne: https://www.facebook.com/UltraZajonc
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂