Marta Dębska
Po dwóch latach wracam na trasę mojego ulubionego biegu ultra, aby stawić czoła Szczeblowi i Luboniowi Wielkiemu (dwukrotnie!) i sprawdzić, czy wciąż przewyższenia rzędu 4 000m zrobią na mnie tak kolosalne wrażenie ... Najwyższy czas przetestować formę!
Ultra-Trail Małopolska to bieg, który powali Was na kolana bez względu na wybrany dystans. Zakochacie się w Beskidzie Wyspowym, który na każdym kroku zachwyca widokami i sprawia, że każde kolejne podejście i zbieg są warte wysiłku. Nie jest to łatwy bieg, jak mówi Ola "nie ma zabawy". Na kolana powalają nieprzewidywalne warunki atmosferyczne (jak to w górach!) i testują nasze umiejętności adaptacyjne. Zachwyca też pogoda ducha biegaczy, wolontariuszy i organizatorzy, którzy dbają o to by nikomu się nie nudziło, a brzuszki były pełne po wyjściu z punktów. Uwielbiam tę imprezę i chętnie na nią wracam.
Dla organizatorów biegów rok 2021 wciąż stanowi wielką niewiadomą. Coraz więcej pojawia się możliwości wystartowania w masowej imprezie, ale ze względu na obostrzenia i regulacje, klasyczna forma zawodów często musi być zmieniona. Organizatorzy UTM zdecydowali się na kilka zmian:
Osobiście, bardzo spodobała mi się idea "rozłożonego" czasu na start. Sprawiło to, wszystko odbyło się na luzie, bez zbędnej presji. Nie było tłumów i miało się wrażenie, że biegacze podchodzą do tego bardziej dla przyjemności i frajdy niż faktycznie jakiejkolwiek rywalizacji sportowej.
Nie odczułam aż tak ograniczonej liczby punktów odżywczych, bo w Rabce był dobrze zaopatrzony sklep i można było poświęcić te 3 minuty na kupienie wody, czy czegoś do jedzenia. A jeśli chodzi o biuro zawodów - numerek odebraliśmy przed startem, a pakiety dopiero na mecie. Nie narzekam, uważam, że było to dość mądre.
Ważna sprawa. SEN. Bez snu nie ma biegania. Oczywiście, nie chodzi tutaj o perfekcję i stresowanie się o to by codziennie przesypiać te 8-9h. Mam na myśli dążenie do stanu wypoczęcia, a nie stresowanie się tym, że koniecznie "muszę przespać X godzin". Na około 2-3 dni przed samym biegiem, sen powinien być priorytetem nad jakąkolwiek inną formą treningu (tak, potraktujmy sen jako jednostkę treningową!) - wyciszać się przed snem, nie oglądać Netflixa do 3 w nocy etc. Jak się wyśpimy i jesteśmy zregenerowani, żadne ultra nam nie straszne!
Przyjechaliśmy do Łostówki (10km od Kasiny) w piątek popołudniu i zbieraliśmy siły na bieg. Mam wrażenie, że więcej czasu zajęło nam zastanawianie się, co wziąć i jak się ubrać niż faktyczne przygotowanie :)
W moim plecaku znalazły się:
Jako, że pogoda zapowiadała się zmienna (słońce, deszcz, 10-14C), zdecydowałam się na techniczny T-shirt, krótkie spodenki, rękawiczki, długie podkolanówki i buty Merrell Moab Speed (ze względu na kamieniste podłoże, błoto).
Śniadanko klasyczne - owsianka z bananem i masłem orzechowym. Niewiele zmieniam w diecie przed biegiem. Nie jestem fanką ładowania się węglowodanami, bo mój żołądek niezbyt dobrze na to reaguje. Dobrym pomysłem jest przetestowanie kwestii żywienia przed długimi wycieczkami biegowymi - podobnie jak ubranie i sprzęt. Dla każdego jest to sprawa indywidualna.
OK, zacznijmy od początku, czyli od startu. Zanim jednak oficjalnie ruszyliśmy z kopyta, trzeba było wtaszczyć nasze cztery litery na Bazę Lubogoszcz, co wiązało się z dodatkowym półgodzinnym spacerem z Kasiny. Wstaliśmy około 6, szybkie śniadanko i najważniejszy punkt poranka - zaliczyć "dwóję" i można biegać! Śmiejcie się, ale bez tego ani rusz ...
Przyjechaliśmy z Olą i Rafałem ok 7:30 i zostawiliśmy samochód pod Szkołą Podstawową i stamtąd, skrótem przez Kazamaty dotarliśmy w 30 min do bazy. Na miejscu, spotkaliśmy się z Weroniką i jej znajomym, którzy biegli 35km. Czyli, pierwsze 30km biegniemy wspólnie, a potem przed Kiczorą mieliśmy się rozdzielić.
Pierwsze 7 kilometrów to ostre dwa podejścia (na Lubogoszcz Zachodni i Lubogoszcz) i równie ostre zejścia. Widoki zapierają dech i trochę zapomina się o rzeczywistości wokół ... Czy wiecie, że charakterystyczną cechą Beskidu Wyspowego jest dość częste występowanie „morza mgieł”? Szczyty wyłaniające się z mgły wyglądają jak wyspy na morzu ...
Od początku biegu bardzo dobrze się czułam - nogi były lekkie, głowa również. Wiedziałam jednak, że nie powinnam wrzucać na najwyższy bieg od razu, bo po kilku godzinach po prostu by mnie odcięło. Sądzę, że jedną z kluczowych umiejętności, którą nabyłam dzięki biegom ultra jest ekonomiczne zarządzanie zasobami energetycznymi. Najpierw człowiek jest bardzo świeży i chce się latać, a po kilkunastu zbiegach i podbiegach trochę ten entuzjazm biegowy zanika ...
Pogoda przez pierwsze godziny dopisała, temperatura ok12-14C i lekkie zachmurzenie. Jest we mnie sporo luzu, ale w głowie mam jeden cel - złamać 12 godzin i dotrzeć przed godziną 20 na metę. Co ciekawe, nie spinam się wewnętrznie, po prostu wiem, że sumiennie trzeba napierać... Tak bardzo skupiłam się na własnych myślach, że w którymś momencie gubię Olę i Weronikę z oczu - potem okazuje się, że Ola została lekko w tyle ze względu na męczącą ją kolkę, a Weronika pomyliła drogę (dobrze, że udało się szybko wrócić na traskę!).
Na tym etapie pojawia się też trochę asfaltu - ok 2-3km przez Kasinę. Warto jest o tym pamiętać by potem nie było zaskoczenia, że jak to asfalt na ultra?! Ano. Następnie, zaliczamy Dzielec i Szklarnię, aby dotrzeć do punktu pod Lubomirem. Śmiesznie, bo całą ekipą spotkaliśmy się właśnie na punkcie odżywczym, wbiegając dosłownie w odstępach 2-3 minut.
Miło było się znowu zobaczyć, zjeść wspólnie vege krupnik i przede wszystkim - ubrać się w cieplejsze ciuchy, bo z minuty na minutę pogoda była coraz gorsza. Nie tylko zaczęło bardzo mocno padać, ale też zerwał się mocny wiatr. Ubrałam więc rękawki i kurtkę. Od samego początku miałam też rękawiczki - mam tendencję do zimnych dłoni oraz stóp, więc nawet, gdy jest 20C i słońce, często noszę rękawiczki. Dojadamy krupnik, popijamy izotonikiem i po kilku minutach wybiegamy w las ...
Docieram do Lubienia, gdzie kawałek trzeba podbiec asfaltem i przejść przez główną drogę zanim znajdziemy się na czarnym szlaku na Szczebel. Trochę zaczyna się przejaśniać, choć z nieba wciąż lekko pada deszczyk ... kap, kap, kap. W międzyczasie zjadam bułkę z hummusem, aby mieć energię na wyzwanie czekające przede mną ...
Od 35 do 38km następuje to, czego nie mogłam się doczekać. Wejście na Szczebel czarnym szlakiem. Nachylenie dochodzi do 40% i wierzcie mi, że bez kijów ciężko jest ekonomicznie podchodzić. Deszcz znowu zaczął mocno padać i gdy udało się w końcu zobaczyć wyłaniający się szczyt, okoliczne góry spowite były gęstą mgłą. Nastrój przejmujący, a ja żwawo przebieram nóżkami do "niespodzianki" na Szczeblu, czyli do dodatkowego punktu odżywczego, gdzie czekają już ziemniaki z ogniska oraz izotonik / woda. Szybkie naładowanie kaloriami i lecę w stronę Lubonia.
Moment kryzysu. Nie będę ukrywać, że po Szczeblu zaczęło pojawiać się zmęczenie. W końcu, biegłam już ponad 7 godzin i odezwały się czwórki po tych zabójczych zbiegach, na których ewidentnie kuleję techniką. O wiele mocniej czuję się na podbiegach i tamteż staram się nadrobić straty czasowe.
Docieram na Luboń umordowana niezmiernie. Mam wrażenie, że to podejście bardziej dało mi popalić niż Szczebel. Znowu kolejne setki metrów przewyższeń. Odbijam na lewo za schroniskiem i lecę w dół do Rabki. Tutaj, kryzys wciąż mocno siedzi w głowie. Wydaje mi się, ze spowodowane to było pojawiającym się bólem czwórek i tym, że jeszcze nie przyzwyczaiłam się do tego za bardzo. Dopiero w Rabce po zjedzeniu banana i wypiciu litra wody wstępuje we mnie życie, a ja żwawo robię nawrotkę na Luboń i maszeruję żółtym szlakiem aż do osławionej przeprawy przez kamienie, a potem w dół aż wyłoni się panorama Szczebla.
Zbiegając z Lubonia słońce na dobre wyszło zza chmur. Gdy dotarłam do Przełęczy Glisne dopadła mnie chwila sentymentów. Otóż, dwa lata temu właśnie tutaj byłam przekonana, że skończy się mój bieg. Byłam wtedy kompletnie nieprzygotowana na wysiłek dłuższy niż powiedzmy te "4 godziny maratońskie" i niewiele wtedy wiedziałam o bieganiu w górach.
Tym razem jednak, mimo obolałych nóg i 2 odcisków na lewej pięcie, niewiele mi było. W sumie, kryzys zażegnałam z bananem w Rabce, więc to już była dla mnie historia. Teraz patrzyłam na Szczebel i myślałam "A widzisz, wróciłam! I to w jakim stylu!" i podreptałam przed siebie na przedostatni już szczyt tego dnia.
Gdy dotarłam na Szczebel, minęły mnie wolontariuszki, które sprzątały trasę i rzuciły "Ale świeżo wyglądasz! Dawaj, teraz to już finisz!". No tak, dzięki, ale trzeba jeszcze z tego Szczebla zejść! Nie jest to wcale łatwym zadaniem, bo zejście jest bardzo strome - Strava twierdzi, że nachylenie osiąga nawet 39%, co jest totalnym kosmosem.
Człowiek jest już zmęczony, ledwo widzi, ale ciśnie naprzód. Nie wyobrażam sobie jak musieli czuć się biegacze z 240km, gdy dzieliło ich zaledwie 8km od mety ... Ogromny szacun! Niebywałe.
Stawiając nogę za nogą i podpierając się na kijach, staram się skupić na jednym kroku. Idzie w miarę sprawnie, ale mam wrażenie, że to zejście po prostu się nie kończy. Nie mam kompletnie pojęcia jak mi się udało zejść ze Szczebla te dwa lata temu. Wspominam tylko skakanie od drzewa do drzewa i kilka konkretnych upadków ... W tym roku wywaliłam się zaledwie dwa razy i nawet nic sobie nie potłukłam, co jest ogromnym sukcesem w moim wykonaniu!
Hehe. Prosta i nieprosta. "Zbiegamy" ze Szczebla i leśną drogą docieramy do okolic Kasiny i rzeki Raby. Biegniemy sobie wzdłuż wody, a następnie wskakujemy na chodnik przy głównej drodze w Kasinie, aby za szkołą odbić w prawo i przez kolejne 3km napierać pod górę do Bazy Lubogoszcz.
Nigdy, przenigdy nie bagatelizujmy "ostatniej prostej". Na samej końcówce mamy kilkaset metrów przewyższenia i mimo tego, że wydaje się, że końcówka tuż-tuż to może ciągnąć się to nieubłaganie. Psychicznie czułam się całkiem OK, zwłaszcza, że już znałam tę traskę i mniej więcej wiedziałam, czego mogę się spodziewać.
Dokładnie po 12h10 min docieram na metę, gdzie otrzymuję medal i uściski od ekipy wspierającej. Czeka na mnie już Rafał, który wytrwale (i cierpliwie) wyczekiwał na mecie z wielką michą makaronu z tofu, co nie tylko przygotował, ale i wtaszczył na Bazę [miejsce na milion serc]!
Zabrałam swoje rzeczy na przebranie (które również Rafał musiał wnieść, ups!) i poszłam się wykąpać. Pech chciał, że o butach na zmianę nie pomyślałam, więc na stołówkę potruchtałam na boso, co w sumie było dość zabawne. Zjadłam ciepłą vege zupkę i makaron od Rafała. Trochę odpoczęłam i puf, przybiegła Ola. Zebraliśmy się ok 22:30 do samochodu i po północy byliśmy już w łóżkach ...
Moją opinię o UTM znacie. Jest niezmienna od dwóch lat. Sądzę, że póki bieganie po górach sprawia mi frajdę, będę do Kasiny wracać z roku na rok 😊 Coś czuję, że zawsze będzie mnie czymś zaskakiwać ...
Ola wspomina to tak "UTM to przygoda dla silnych nie tylko fizycznie, ale też psychiczne. Kiedy myślisz, że już to koniec... O nie nie, czeka Cię drugie podejście na Szczebel i jeszcze to pionowe zejście ... a na deser, dotarcie do Bazy okazuje się nie lada wyzwaniem (nie chcę spoilerować, ale się dzieje). Ogólnie nie jesteś w stanie przekalkulować kiedy skończysz ostatnie 10km. Przygotuj się na solidny hardkor"
Do następnego!
Best, M.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂