Relacje Relacja: Winter Trail Małopolska 2021

Marta Dębska

10 min read
Relacja: Winter Trail Małopolska 2021

Gdy dotarłam na metę w bazie Lubogoszcz w 2019 (dystans 63km) nazwałam Ultra-Trail Małopolska totalnym hardkorem. W tym roku naszła mnie ochota na wyrypkę w wersji zimowej na tym samym dystansie. Było śnieżnie, wesoło, smacznie i oczywiście ... hardkorowo!

Na blogu znajdziecie 2 relacje z biegów w Kasinie. Serdecznie zapraszam tutaj po więcej informacji na temat edycji letniej z 2021 😀W tym poście opowiem Wam o tym jak dobrze można bawić się w Beskidzie Wyspowym podczas zimowej edycji UTM, czyli Winter Trail Małopolska!

Przygotowanie ultrasa (wersja zimowa): zawartość plecaka, ubranie i śniadanie

Winter Trail Małopolska 2021 miał miejsce 17-19.12.2021 i pogoda była bardziej niż łaskawa. Kiedy przybyliśmy do Mszany Dolnej (gdzie mieliśmy nocleg w absolutnie niesamowitej starej drewnianej chacie z początków XX wieku!) zastał nas deszcz. Dowiedzieliśmy się, że w ciągu zaledwie kilku godzin intensywne opady zmyły cały zalegający śnieg. Nie ukrywam - spotkało się to z moim głębokim rozczarowaniem.

Sprawdziwszy pogodę na następny dzień, przewidywano temperaturę w granicach 0-4C i możliwe opady deszczu. Zastanawiałam się w jaki sposób się ubrać, aby nie wymarznąć, ale też się nie przegrzać. W końcu, przede mną grubo ponad 10 godzin na szlaku. Finalnie, zdecydowałam się na lekki stanik sportowy, koszulkę techniczną Salomon z krótkim rękawem, biegowy polar z Decathlonu oraz nieprzemakalną kurtkę Salomon Outline.

Do tego, ocieplane rękawiczki The North Face, a na nogi standardowo rowerowe skarpetki (tak, w połączeniu z grubą warstwą kremu Second Skin, mogę być spokojna o brak odcisków) i nogawki Compressport. Nie jestem fanką czapek zimowych do biegania, więc wzięłam opaskę ULTRA, a na szyję bufkę. Aha, no i oczywiście mega wygodne i ocieplane majciochy (na pachwinach oczywiście porządna warstwa Sudocrem'u).

W plecaku znalazła się spakowana w woreczek strunowy koszulka termo oraz druga para rękawiczek. Dodatkowo, dwa ocieplacze do rąk (te z Decathlonu kosztują grosze, bardzo szybko się nagrzewają, nie parzą dłoni i trzymają ciepło ok 3-4h). Oprócz wyposażenia obowiązkowego (folia NRC, bandaż, dowód osobisty, kubeczek, czołówka itd), znalazło się też miejsce na 1 bułeczkę z hummusem, babeczkę z czekoladą, 10 batoników i 2 musy owocowe. Plus, chusteczki higieniczne, słuchawki, powerbank i kabelek do zegarka, okulary przeciwsłoneczne i sudocrem.

A co zjadłam na śniadanko? Tutaj było dość nietypowo, bo od jakiś 2-3 miesięcy nie mam totalnie ochoty na słodkie śniadania! Stało się coś niemożliwego i wcinam teraz raczej wytrawne śniadania. Przed biegiem, a dokładniej o godzinie 6:00 zjadłam jogurt waniliowy ALPRO z płatkami owsianymi, bananem, borówkami i kawałek gorzkiej czekolady. Do tego kawa z przepysznym waniliowym Mullerdrink. Mam teraz straszną fazę na waniliowe mleko owsiane tegoż producenta, które smakuje trochę jak taki "creamer", bardzo popularny swojego czasu w Stanach. No pyszka!

Znacie już skrót na Bazę Lubogoszcz?

Budzik zadzwonił punkt 5:45. Po śniadaniu i porannej toalecie byłam gotowa o 6:50 na wyjście z naszej drewnianej chatki. Pogoda była w miarę znośna. Świtało, nie zapowiadało się na deszcz. To dobry znak.

Podjechaliśmy standardowo pod Szkołę Podstawową w Kasince. Nie było sensu pchać się na górne "nieoficjalne" parkingi, bo ekipy z dystansów 140 i 105 najpewniej zostawili tam swoje furki.

Ze szkoły jest ok 35 min spacerem na start, czyli na Bazę Lubogoszcz. Aczkolwiek, można sobie ukrócić drogę idąc kawałek przez las. W rezultacie, szybkim marszem przejdziemy całość w niecałe 20 min. Niby tylko 500m mniej, ale robi różnice. Wystarczy iść drogą asfaltową wskazaną na mapce poniżej aż do lasu, a następnie odbić w prawo lekko pod górkę. Po chwili wychodzimy na główną ubitą drogę do Bazy 😀

OK. Udało się dostać do Bazy przed 7:40 i miałam 20 min, aby oddać rzeczy do przechowalni - warto jest spakować sobie buty oraz ubranie na zmianę. Po biegu jest możliwość skorzystania z pryszniców. Można umyć się na spokojnie i zregenerować w cieple. Następnie, udałam się do strefy startu, gdzie sprawdzono moje wyposażenie obowiązkowe, wzięłam swój numerek i skorzystałam z obecności toi-toi'a. Punkt 8:00, start!

Do Kasiny przez Lubogoszcz

Na pierwszych 7km czekają nas dwie większe górki - Lubogoszcz Zachodni i Lubogoszcz. Od samego początku biegnie mi się bardzo dobrze, lekko. Znam tę trasę, w końcu biegnę tam po raz trzeci. Im wyżej się wspinamy, tym więcej pojawia się śniegu, który przyjemnie chrupie pod stopami. Warstwa białego puchu jest bardziej niż odpowiednia, bo przykrywa wystające kamienie i nierówności, ale nie jest jej na tyle dużo, aby nie móc poruszać się na przód. 10-20cm warstwa śniegu bardzo ułatwia poruszanie się. Jest bosko.

Zbiegając z Lubogoszczy robi się ślisko. Padam raz, dwa, trzy! Ile można?! Zaczynam się z tego śmiać i padam znowu. Na szczęście, to lekkie tłuczenie czterema literami o podłoże, więc nie ma nawet siniaka. W takim newralgicznym momencie poznaję Dawida, który zbiegając koło mnie pyta się, czy wszystko OK. Odpowiadam, że tak i że obawiam się, że to początek upadania! Zabawa dopiero się zacznie.

Dawid się śmieje i towarzyszy mi w drodze w dół. Standardowo zaczynamy od "O, jakie masz fajne buty. Czy to jest ...?" i potem już się rozkręca. Rozmawia nam się tak dobrze, że nagle jesteśmy już na asfaltowej drodze, mijając stok narciarski w Kasinie. Pogoda dopisuje, jest idealnie. Jest ok 3-4C, bezwietrznie. Biel śniegu działa na mnie niesamowicie uspokajająco.

Ciepła zupka marchewkowa pod Lubomirem

Znowu się zagadaliśmy i nagle pojawia się przed nami punkt odżywczy pod Lubomirem, gdzie jesteśmy witani przez przesympatycznych wolontariuszy ciepłą marchewkową zupką i bułeczką z wegańskim smalczykiem. Palce lizać! Ciekawostka - docieram do tego miejsca o prawie 25 min wcześniej niż na edycji letniej!

Nie chcę tracić zbyt dużo czasu, więc szybko jem zupę, przegryzam bułeczkę i lecę na jedyneczkę do toi-t0i'a. Śmiejcie się, ale jakoś nie stanowi to największej przyjemności, aby iść w krzaczki i świecić tyłkiem, gdy jest tak zimno 😁

Widzę, że Dawid dopija swoją herbatę, machamy do siebie i ruszamy dalej. Trzymamy równe tempo. Jeszcze o tym nie wiedziałam, ale mimo totalnego luzu aż do Rabki byłam na 3 pozycji wśród kobiet. Dla mnie w tamtym momencie nie miało to żadnego znaczenia, wręcz przeciwnie. Zima chyba uśpiła we mnie całkowicie gen rywalizacji...

Szczebel jak zwykle nie rozczarował!

Zdobywamy Lubomir i Kiczorę bez większych problemów. Trzymamy dobre tempo, które pozwala nam nie zmarznąć, ale też nie załapać zawiechy. Na czym polega "zawiecha"? Otóż, każdy kilometr ciągnie się niemiłosiernie. Ma się wrażenie, że jesteśmy w jakimś nieprzyjemnym transie, który dłuży nam dystans i czas.

Zlatujemy asfaltową drogą na Lubień, a stąd po przejściu przez drogę krajową, zaczynamy wspinać się na Szczebel. Pewnie słyszeliście legendy o Szczeblu. Jeśli ciekawi Was, co takiego tam na Was czeka - odwiedźcie moje poprzednie posty po więcej szczegółów 😉 Zwłaszcza dla osób, które jeszcze się z nim nie zmierzyły, Szczebel może powodować dreszcze.

Tutaj w skrócie napiszę, że podejście na Szczebel jest po prostu dość strome i ciąąąągnie się jak guma w gaciach. Ale jest całkowicie do przeżycia. Gorzej z zejściem czarnym szlakiem w stronę Kasinki, gdzie bez kijów ani rusz. A łapanie się drzew to naturalna praktyka umożliwiająca przeżycie. O tym jednak za chwilę...

Wracając. Szczebel znowu dał popalić. Pamiętajcie, że jak osiągnięcie już to "Ufff, wypłaszcza się. Koniec!" to nie nakręcajcie się zbytnio. Zejdzie nam kolejne 20min, aby dojść na faktyczny Szczebel, bo to co odczuwamy jako wypłaszczenie to Mały Szczebel. Nie warto się poddawać! Na Szczeblu czeka już ekipa UTM z pieczonymi ziemniakami i napojami. Po szybkim kęsie i kilku łykach, zbiegamy z Dawidem przyjemnym zielonym szlakiem.

Gdy docieramy na ok 700m n.p.m. rozpościera się przed nami majestatyczny Luboń. Podejście na szczyt jest praktycznie o połowę krótsze niż na Szczebel, ale bardziej dostałam popalić niż zakładałam. Ale jak już dotarłam na szczyt i zobaczyłam wyłaniające się z mgły schronisko, to nogi same poniosły mnie w dół.

W oddali zamajaczyła mi sylwetka Dawida, który był o wiele szybszy na zbiegach niż ja. Podczas wspólnego zdobywania kilometrów, opracowaliśmy sobie mechanizm - ja podchodziłam i podbiegałam jako pierwsza, nadając tempo, a Dawid przejął pałeczkę zbiegając. No cóż, każdy ma swoje mocne strony, prawda? Team work jak się patrzy!

Przyjemnie i smacznie w Rabce Zaryte

Jestem w Rabce (Zaryte)! To właśnie w Szkole Podstawowej został zorganizowany punkt odżywczy dla wszystkich zmarzniętych biegaczy dystansów 45, 64, 105 i 145. Dotarłam do Rabki w 7.5h i nie chciałam się spieszyć. Po prostu nie miałam na to ochoty. Mogłam oczywiście wyjść od razu po nalaniu wody do bukłaka i prawdopodobnie ukończyłabym na 3 pozycji wśród kobiet, ale wiecie co? Wolałam wypić herbatę, zjeść na spokojnie kuskus z pomidorami, przebrać się w świeżą koszulkę i pogadać chwilę z innymi biegaczami oraz Rafałem, który przyjechał, aby mnie supportować na punkcie.

Wielki plus za pokrojone kawałki tofu (białeczko) na talerzykach. Jakie to wspaniałe uczucie być na punkcie i po prostu wcinać, nie przejmować się, czy coś może być mięsne ... tutaj wszystko to opcja vege!

Cieplutko i milutko, ale w końcu trzeba wyjść. Wychodzimy z Dawidem dokładnie po 26minutach i kierujemy się na Luboń. Zaczyna padać śnieg, robi się ciemno. Odpalamy czołówki, zakładamy grubsze rękawiczki i ciśniemy przed siebie.

Luboń: wejście i zejście daje mocno popalić

Po raz pierwszy wdrapywałam się na gołoborze na żółtym szlaku na Luboń Wielki. Nie będę kłamać, bo miałam trochę stracha, ale dało radę. Gołoborze, czyli rumowisko skalne, nagromadzenie bloków skalnych i odłamków. Dodaj do tego warstwę śniegu, lodu i ciemność, to robi się wesoło!

Gdy w końcu dotarliśmy na szczyt, zejście nie okazało się łatwiejsze. Dawid pognał przed siebie, a ja przez cały "zbieg" prosiłam w duchu o opiekę nad swoją duszą jeśli miałoby mnie tam połamać. Było bardzo ślisko, a większość trasy przejechałam albo na tyłku albo kucając na butach 😀 Cały czas sprawdzałam, czy przypadkiem nie mam wielkiej dziury na tyłku od tego zjeżdżania. Generalnie ubaw po pachy, ale cieszyłam się będąc już na dole.

Nigdy nie bagatelizować ostatniej "hopki"

No dobra, przede mną jeszcze Szczebel i wejście na Bazę. Ostatnie hopki, będzie dobrze. Podejście na Szczebel to "zaledwie" 3km. Spoko, mogę jeszcze trochę podbiec i staram się wykorzystać okazję do podkręcenia tempa. Jestem zdziwiona faktem jak dobrze fizycznie się czuję. Może to wynika z faktu, że od jakiegoś czasu przestałam zapierać się nogami i blokować się na zbiegach? Wychodzę z założenia, że jak mam się wywalić, to się wywalę. A mając więcej lekkości i sunąc w dół, buduję też pewność na zbiegach. Sporo tego było w tym roku i mogę z lekkim sercem stwierdzić, że podkręciłam tempo lecąc w dół.

Co ciekawe, zamiast czwórek, oberwały niesamowicie łydki. Miałam je tak spięte, że przeczuwałam nadejście skurczy, ale nic takiego się nie wydarzyło. Po prostu przez kilka kolejnych dni musiałam je delikatnie rolować, rozciągać się, a morsowanko i sauna pomogły dodatkowo je rozluźnić.

Wracając. Ostatnie dwie hopki - Szczebel zdobyłam po 45min, a w dół pocisnęłam jakby świat nie istniał. Dzięki warstwie świeżego śniegu, można było dosłownie zjechać na butach od drzewa do drzewa. Śmiać mi się chciało, gdy okazało się na Stravie, że zrobiłam ten zbieg o ponad 10 min szybciej niż podczas edycji letniej!

Docierając do Kasinki, wiedziałam, że te ostatnie 5km mogą ciągnąć się niemiłosiernie. Niby nogi mnie nie bolały, spokojnie truchtałam, ale mimo tego, że wydawało mi się, że "zasuwam" to moje tempo wyniosło na tych płaskich kilometrach szalone 8min/km. Sądze, że wielu ultrasów zna to uczucie "zasuwania", gdy tak naprawdę ledwo człapiemy ... byleby do przodu!

Gdy podchodziłam już do Bazy Lubogoszcz, miałam jakieś 20-30 min totalnej samotności w ciemności oraz skrzącym się świeżym śniegiem na szlaku. Miło było trochę podumać. Cieszyłam się na zbliżający się koniec, ale z drugiej strony smutno mi się trochę zrobiło, że to już koniec mojej pierwszej zimowej edycji UTM. Fizycznie czułam się bardzo dobrze i byłam z siebie dumna, że nie dowlokłam się na metę jako żywe zwłoki (edycja 2019). Dotarłam do Bazy po 11h35min i komitet powitalny ekipy UTM wręczył mi pakiet finishera oraz grzane piwo. Co za finisz!

Podsumowanie

Popijając swoje grzane piwko nad ogniskiem zagadała mnie Kaja, która zajęła 3 miejsce (gratulacje!) i powinszowała walki. Zdradziła mi, że jest pod wrażeniem podejść i podbiegów w moim wykonaniu i że mocno musiała się starać, aby zyskać przewagę na zbiegach. Cieszy mnie fakt, że jestem już na tym etapie, że ocieram się o podium. Zwłaszcza, gdy nie mam żadnych oczekiwań względem danego biegu. Tym razem, z wielką radością i brakiem nutki goryczy pogratulowałam Kai podium, a ja? Na mnie przyjdzie pora 😀😀

Reasumując, było cudownie. Ponad 11 godzin na szlakach Beskidu Wyspowego utwierdziło mnie w przekonaniu, że bieganie ultra jest dla mnie wielką radością, a imprezy w Kasinie to stały punkt w moim biegowym kalendarzu. Until next year!

Best, M.

Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂