Marta Dębska
Potrafię biegać z rezerwą. Potrafię się nie zniszczyć. Potrafię dotrzeć na metę z zapasem sił i czuć satysfakcję z wykonanego wysiłku. Ha, czyżby? Trwałam w takim przekonaniu do momentu, gdy pojawiła się nieznana mi emocja rozczarowania, kiedy przekroczyłam linię mety w Wejherowie po 49km fantastycznego biegu. Mimo rewelacyjnej trasy, warunków i towarzystwa czułam dyskomfort wewnętrzny. Zapraszam do mojej relacji z 5. edycji TriCity Maraton+!
Pozwólcie, że przeniesiemy się na skraj malowniczego Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, a dokładniej na niczym niewyróżniającej się ulicę Apollina w Gdyni, gdzie podekscytowani biegacze rozgrzewają zastałe mięśnie przed startem na dystansie 49km. Udaje nam się dotrzeć na to rozgrzewkowe widowisko z Magdą tuż przed godziną 7:15, gdy nasza towarzyszka podróży Agata (która notabene kończy bieg jako 6 kobieta !!!) szukała miejsca parkingowego i uznała, że najkorzystniej będzie jeśli wysiądziemy, aby móc zająć sobie kolejkę do toi-toi’a. Cenna uwaga!
Od samego rana towarzyszyły nam bardzo dobre nastroje. Żołądkowo czułyśmy się bardzo dobrze – klasycznie zjadłyśmy czekoladową jaglankę z bananem, co idealnie sprawdza nam się przed każdym startem. Mimo tego, że pogoda była dość kapryśna w dniu poprzednim, po porannej ścianie deszczu, magicznym zrządzeniem losu – wyszło słońce po opuszczeniu Gdańska. Oczywiście, nie obyło się w międzyczasie od kilku kropel deszczu, ale naprawdę w tamtym momencie nie robiło to nam zbytniej różnicy. Powietrze było rześkie i zwiastowało niesamowite przygody.
Punkt 7:30 – startujemy! Uśmiechamy się do siebie z Magdą i życzymy powodzenia. Założenie jest proste, bo nie biegniemy na czas – nie narzucamy sobie konkretnego tempa, a raczej kierujemy się wysokością tętna. Obiecujemy sobie wrzucić na niższy bieg jeśli zbyt długo tętno będzie utrzymywało się ponad 155/160. Psychicznie przygotowujemy się na to by obserwować nasze organizmy, co jest dla nas ekscytującą niewiadomą ze względu na wykorzystanie ogromu zasobów energetycznych po czerwcowym UTM (ja biegłam 64km, Magda 35km). Chcemy się dobrze ze sobą bawić i chłonąć to niesamowite miejsce, a przy okazji potraktować dystans 49km jako świetną okazję do analizy swojego samopoczucia i sił fizycznych.
Wyruszamy i czuję, że mi wyjątkowo ciężko. Nogi nie są tak lekkie jak mi się wydawało. A dziwne, bo przecież nie obciążałam się zbytnio przez ostatni tydzień, wysypiałam, a moje samopoczucie było naprawdę dobre. Pierwsze przewyższenia witam z przyjemnym dreszczem podekscytowania. Wbiegamy na pierwsze wzniesienie, potem kolejne i kolejne. Mając w pamięci przewyższenia z Beskidu Wyspowego, tutaj mam wrażenie, że są to przyjemne pagóreczki, które urozmaicają bieg.
Po około godzinie biegu pojawia się okropny skurcz kiszek. Nie jest to jednak spowodowane dopiero co wciągniętym żelem. Moja wola napierania naprzód rozpływa się w powietrzu – minęło przecież dopiero nieco ponad 9km, co się dzieje?! Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że towarzyszy mi koszmarna obawa, że nie dotrę do pierwszego pit-stop’u na czas, tj. przekroczę limit czasu 2:45 min zanim dotrę do 19km trasy. Oczywiście, ta myśl była kompletnie irracjonalna. Przyznam Wam się szczerze, że od zejścia z trasy (DNF) na 88km podczas mojego pierwszego (!) ultra w ramach Biegu 7 Dolin we wrześniu 2018, towarzyszy mi na każdym biegu obawa, że nie skończę biegu na czas. Co ciekawe, przez pierwszą część biegu strach przed tym, że “nie zdążę cholera !!!” jest o wiele silniejszy niż w drugiej części, gdy nareszcie luzuję i zaczynam doceniać to, co się dzieje dookoła mnie.
Tak na marginesie, w Krakowie podczas maratonu miałam plan, aby zacząć powolutku (5:40 – 45min/km) i nie ukrywam, że widok zajączków z balonikami 4:00:00 działał na mnie demotywująco. Gdy po 10-12km ich wyprzedziłam z 5:20-30 na liczniku, odzyskałam oddech. Jednak, wciąż towarzyszyła mi niepewność. Zaczęłam biec leciutko dopiero po 35km (o ironio, gdy powinien nastąpić kryzys), bo wiedziałam, że dam radę i absolutnie nie zwalniałam tempa. Byłam z siebie dumna, że zaufałam sobie i mogłam korzystać z luzu psychicznego pod koniec biegu – dlatego też wbiegłam na metę z tak ogromnym uśmiechem na buzi, bo wiedziałam, że złamię granicę 4 godzin i to dodało mi niesamowitej lekkości bytu.
Wracając do naszej ostatniej biegowej historii, do momentu przekroczenia punktu kontrolnego na 19km, szalenie bolał mnie brzuch. Dookoła mnie było zielono i pachnąco. Nogi powolutku się odmulały, a ja wciąż walczyłam ze swoim własnym strachem. Pojawiły się niewygodne myśli, którym musiałam stawić czoła – po co biegniesz jak nie zdążysz? ZNOWU. No i na co komu wkładać wysiłek, gdy jest się tak wolnym? Nie masz z czego się cieszyć jeśli nie potrafisz dobrze wykonać swojej roboty.
Te myśli są absurdalne, wiem. W tamtym jednak momencie złościłam się na siebie, że dopuszczam tego typu toksyczne zdania, których racjonalne wytłumaczenie kosztowało mnie sporo mentalnej siły. Byłam zła, bo chciałam skupić się na tym, gdzie jestem – wejść w swój rytm i żyć całą sobą tymi godzinami na trasie. Walczyłam o to by zrozumieć zasadność zrobienia kolejnego kroku. Kompletnie nie spodziewałam się wewnętrznego sabotażu o takiej sile, bo wydawało mi się, że nie było ku temu podstaw. Nie biegłam na wynik, więc skąd tak destrukcyjne myśli?
Z tej perspektywy wiem już, że był to świetny trening mentalny. Nie zdarzyło mi się wcześniej poddać w wątpliwość swojej pasji biegania. Bycie częścią biegowej społeczności w tak fantastycznym miejscu jest nagrodą samą w sobie. Złościłam się więc na siebie, bo niepotrzebnie rzucałam mentalne kłody pod nogi – teraz wiem, że to było najlepsze, co mogło się wydarzyć, ponieważ zrozumiałam po tym biegu jak żywy jest wciąż we mnie kompleks DNF – każdy start w tym roku był dla mnie wydarzeniem i pozytywnym doświadczeniem.
Mam PR w półmaratonie i maratonie. Dobiegam jako 6 kobieta na metę UTM, czyli oficjalnie jestem ultraską (i to ponad 2h przed limitem czasowym). Analizując fakty, nie miałam podstaw by się bać. Jestem naprawdę dobrze wytrenowana w porównaniu do zeszłego roku. Mam rewelacyjną opiekę trenerki, której ufam i cieszę się za każdym razem, gdy dostaję kolejną ciekawą jednostkę treningową. Żywieniowo i zdrowotnie ten rok jest najlepszym od lat – czuję się pełna życia. Mimo to, strach pozostał – że nie dam rady, że mi się nie należy, że w sumie to ultra trzeba biegać szybko. Co za bzdura !!!
Dobiegam do punktu kontrolnego z Magdą na 19km – jemy arbuza, banana, zagryzamy batonikiem (dobra kaloria z naszych zapasów), popijamy izotonikiem i wyruszamy przed siebie. Przeskakujemy przez leżącą platformę pomiaru czasu i nagle czuję ogromną ulgę, 2:11:45 – ponad 30 minut zapasu. Marta, uspokój się. Jest super, dajesz dalej!
OK, mamy 20km za sobą. Nagle pogoda się psuje – zaczyna mocno wiać, ciemne chmury pojawiają się na horyzoncie i zaczyna kropić. Po chwili mam w butach kałużę, ale biegnę dalej. Czuję się znacznie lżej. Mijamy 24km, a trasa jest coraz bardziej malownicza. Mówię Magdzie, że już tylko “szósteczka” do 30km, a potem zaledwie “siódemeczka” do kolejnego punktu … damy radę na pewno i będzie prawie-prawie meta!
Od 36km wypatrujemy punktu. Mam wrażenie, że kilka kilometrów wcześniej nastąpiła zmiana warty z Magdą, która do około 25km stanowiła nasz napęd. Trzymałam się krok za nią i niejako dostosowałam się do jej tempa, nie miałam mentalnie przestrzeni na to by móc sama z siebie przyspieszyć. Mało co mówiłam, a rozkminiałam jak szalona. Za to powtarzalność ruchów sprawiła, że pierwsze 3 godziny minęły niewiadomo kiedy. Jednak, po 30km czułam, że teraz ja muszę przejąć kontrolę i poprowadzić nas do punktu, który nareszcie pojawia się między idyllicznymi złotymi polami zbóż w okolicach 37km. Wiało jak w Kieleckim tak, że jedzenie wypadało nam z rąk. Powtórka z rozrywki – arbuz, banan, batonik i jazda. Trochę pepsi i izotonika. Uśmiechamy się do siebie z Magdą, poprawa morale.
Od 37km każda z nas biegnie sama. Rozdzielamy się. Potrzebujemy stoczyć swoje własne wewnętrzne bitwy. Biegnie mi się lekko i nareszcie czuję luz psychiczny. Opuszczając punkt miałam ponad 3h na zrealizowanie celu – bez problemu! Postanowiłam te 12km poświęcić na naukę uważności – pozwoliłam na wolny przepływ myśli i nie pojawiały się te negatywny.
Pamiętam, że dużo się uśmiechałam. Chłonęłam zapachy lasu. Bardzo podobał mi się odgłos stóp, które uderzają o miękką leśną ściółkę. Obiecałam sobie biec komfortowo i nareszcie sobie na to pozwoliłam. Nagle zaczęłam dostrzegać jak jest pięknie. Kolejna dyszka pykła. Już 40km, a ja wciąż czuję się w pełni sił. Czworogłowe lekko pobolewają, ale mentalnie czuję się bardzo dobrze. Jestem dumna z siebie, że zdecydowałam się na to wyzwanie i powtarzam sobie, że robię mądry krok w stronę moich przygotowań pod 100km we wrześniu.
Przekraczam linię mety i … czuję niedosyt. Poważnie, SZOK! Nie porwało mnie wzruszenie. Byłam bardzo radosna widząc Magdę i cieszyłam się z włożonego wysiłku, ale pojawiło się ogromne zaskoczenie – moment, a gdzie to “zniszczenie“? To dziwne satysfakcjonujące uczucie, że dało się z siebie wszystko i wygrało dla siebie. Tutaj kończę z rezerwą sił i jestem naprawdę przejęta tym uczuciem – przecież taki był plan! W czym problem? No właśnie. To wszystko dało mi dużo refleksji i tak oto powstał ten post 🙂
Mam nadzieję, że udało mi się zobrazować moc ambiwalentnych emocji i odczuć, które towarzyszyły mi na długo po przekroczeniu mety. Po raz pierwszy napisałam tak osobistą relację, bo uświadomiłam sobie, że nie tylko ja mogę z czymś takim borykać. O ironio, nie śmiałam sądzić, że kiedykolwiek przebiegnę 49km (!) z poczuciem “OK, to tyle?” i wiem, że jest to bardzo wartościowa lekcja. Co więcej, w odróżnieniu do czerwcowego ultra i okresu bezpośrednio po biegu, tym razem nie muszę się tak długo regenerować. Na basen poszłam już we wtorek, a w czwartek luźniutko truchtałam. Kończąc z rezerwą sprawiłam, że łatwiej będzie mi wrócić do mocniejszych akcentów – a do B7D mniej niż dwa miesiące!
Podsumowując Maraton + w ramach TriCity Trail 2019, to była rewelacyjnie przygotowana impreza. Zaczynając od aspektów logistycznych (pakiety startowe do odebrania w Gdańsku; odprawa online; świetnie oznaczona trasa) przez komunikacyjne, a kończąc na niesamowicie ciekawej i pięknej trasie. Na pewno wrócę w te rejony i z przyjemnością pobiegam! Jestem też przekonana, że każdy biegowy zapaleniec znajdzie coś dla siebie w wydarzeniach organizowanych przez TriCity Trail!
Trzymajcie się,
Marta
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂