Marta Dębska
Podążyłam śladami legendy o Biesie i Czadzie na trasie najbardziej klimatycznego biegu w Bieszczadach, który przemielił mnie na wskroś, wypluł i sprawił, że zapragnęłam pojawić się tam każdego roku by przeżyć to na nowo.
Ziemia jak szybko się otworzyła, równie szybko się zamknęła. Wtedy Bies z Czadem wpadli we wściekłość. Kopali i uderzali głowami w sklepienie, a im bardzie się rzucali, tym większe powstawały góry.
Rankiem, kiedy słudzy wstali, ujrzeli niesamowity widok. Wszędzie były góry, a tam, gdzie był pałac, nie zostało nic, wszystko spadło w przepaść.
Jest to fragment legendy o Czadzie i Biesie, bez których nie byłoby majestatycznych połonin, pysznych proziaków z drewnianych budek, czy przede wszystkim - ciepła, serdeczności i gościnności ludzi tutaj mieszkających. A co ważniejsze, nie byłoby Darka Wethacza, który postanowił w 2022 roku zorganizować pierwszą edycję UltraBiesa - 5 dystansów plus dodatkowy bieg dla dzieci.
Kiedy spotkałam Darka po raz pierwszy (na UTMB w 2022) zapytał mnie, czy nie chciałabym lepiej poznać Bieszczad i zobaczyć, jak organizuje się zawody biegowe od środka. Nie musiał mnie długo przekonywać, szybko przystałam na tę propozycję i zaoferowałam, że z przyjemnością zostanę ambasadorką najdłuższego dystansu, czyli Dziarskiego Czadu. W rezultacie, 5 maja o 21:59 przebierałam niespokojnie nóżkami w Polańczyku, kiedy stanęłam na starcie swojej pierwszej w tym roku setki, a speaker rozpoczął odliczanie ...
Już od godziny 13:00 w piątek (5 maja) ekipa UltraBiesa czekała na nas w szkole podstawowej w Cisnej, gdzie do godziny 22:00 mogliśmy odbierać pakiety. Jako, że dojechałam na miejsce relatywnie późno ze względu na to, że normalnie w ten dzień pracowałam, trochę obawiałam się, że wystoję swoje w kolejce po pakiet i jeszcze bardziej skrócę czas na przedstartowe rege.
Ku mojemu zaskoczeniu, wszystko poszło niezwykle sprawnie. Miałam w pamięci dopiero, co przeżyte doświadczenia z MIUT'a, gdzie wyczekałam prawie godzinę na swój numer startowy. Jednak, biuro zawodów w Cisnej funkcjonowała na turbo przyspieszeniu i pakiet odebrałam w kilka sekund.
W pakiecie znalazły się podstawowe rzeczy, takie jak: numer startowy, czip na buta, worek na przepak/depozyt, ale też nadajnik lokalizacji (Poltrax) do śledzenia naszych działań w czasie rzeczywistym. Co więcej, były też souveniry jak świeczka autorstwa żony Darka - Asi, która prowadzi swój własny sklep; krówki mocy, czy opaski biegowe i inne fajne gadżety. Pakiety były naprawdę bogate i wielkie dzięki za to, że były pozbawione niepotrzebnych ulotek i reklam. Brak makulatury.
No, proszę Państwa. Dziarski Czad to nie jest byle setka. Przyznam szczerze, że jakby była to moja pierwsza seta w życiu (mam na myśli BIEGANIE, nie PICIE) - nie wiem, czy bym ją ukończyła. To naprawdę nie jest bułka z masłem i trzeba przygotować się na bardzo rozsądne gospodarowanie siłami, bo tzw. "sztajfy" nie znikają wraz z kilometrami.
Nie warto jest się przepalić na pierwszych 28km - jest to odcinek, gdzie robimy "zaledwie" 600m przewyższenia i wierzcie mi proszę, że od podejścia na Łopiennik zaczyna się prawdziwa zabawa. Przewyższenia osiągnęły 5300m (więcej niż na rysunku) i tym samym, 4700m robimy na 75km, czyli średnio 63m/1km. Biorąc pod uwagę start w nocy i szybki pierwszy odcinek, to naprawdę te przewyższenia wchodzą ciężej i lepiej mieć zapas energii.
Każdy dystans miał start w innym miejscu, a meta była wspólna - w Dołżycy. Zdecydowałam się na dojazd autobusem z Dołżycy do Polańczyka, gdzie przewidziano start dla dystansu 102+.
Rozpanoszyłam się w Agroturystyce Darka (Pod Źródełkiem, Dołżyca 1A) po odbiorze pakietu i na spokojnie około 20:20 podjechałam na parking przy hurtowni materiałów budowlanych, gdzie miał podjechać autobus do Polańczyka. Wszystko odbyło się bez problemu - autobus przyjechał natychmiast, a o 20:40 zmierzaliśmy już w stronę Soliny.
Na miejscu byliśmy o 21:20 i trochę się obawiałam, że to stanowczo za dużo czasu przed startem, ale noc okazała się dość ciepła, a atmosfera tak mnie rozgrzała, że czas zleciał niewiadomo kiedy ...
PS. Każdy biegacz miał sprawdzany sprzęt obowiązkowy podczas wejścia na start!
Zaczynamy punkt 22:00 z EkoMariny w Polańczyku. Przebiegamy przez drewniany pomost, który dostarcza nam wszystkim dreszczyk emocji, a potem kierujemy się asfaltem (!) przez miasto aż na wyjście na punkt widokowy na ulicy Zdrowej. To tutaj zaczynamy bieg lasem i ubitym duktem.
Podskórnie czułam od samego początku, że wybrałam niewłaściwe buty. Nastawiłam się na błoto, grząskie podłoże i warunki na buty do zadań specjalnych - a w rezultacie, kilometry mijały, a tak naprawdę oprócz krótkiego fragmentu między 8, a 10km - nie było w ogóle błota, a ja modliłam się w duchu by nogi nie oberwały za bardzo przez zbyt sztywne i twarde buty. Nie spodziewałam się tego jak bardzo Bieszczady są wysuszone.
Docieramy do PK Pogórzanka na 15km, gdzie wcinam arbuza i popijam colą. UPS! Dlaczego to zrobiłam? Nie wiem. Może było mi za ciepło (miałam długie spodnie i termo) i organizm szukał orzeźwienia. Cholera jedna wie, ale nie polecam tego wyjątkowo mądrego zagrania - dostałam takiego skurczu żołądka, że przez kolejną godzinę leciałam na zaciągniętym hamulcu.
Tak, czy siak. Lubię biegać w nocy i ten pierwszy odcinek do Górzanki minął mi bardzo szybko. Po drodze poznaję również Piotrka, z którym początkowo nie zamieniłam ani słowa, ale tak równo nam się biegło, że po prostu trwaliśmy w tym transie. Dopiero po kilku kilometrach zaistniał small-talk i jeszcze wtedy tego nie wiedziałam - z Piotrkiem przebiegłam finalnie jakieś 80% trasy. Nim się obejrzeliśmy, byliśmy już przy wieży widokowej na Korbani, a potem w mgnieniu oka na 28km w Łopieńce na punkcie kontrolnym.
Tak naprawdę, zaraz po wyjściu z punktu kontrolnego zaczynamy podchodzić na Łopiennik, który mimo tego, że nie jest szczególnie wysoki - daje popalić. Na 4.5km robimy 531m przewyższenia, aby wdrapać się na sam szczyt jesteśmy skonfrontowani z pionową ścianą. Zejście z Łopiennika wygląda podobnie. Przypominało mi to bardzo Lackową.
Ale OK. Jakoś sprawnie dało się to przetrwać, a po drodzę gubię Piotrka. Lecę do Cisnej, a zbieg jest bardzo sympatyczny. Po kilku kilometrach leśnej ścieżki, wpadamy na szutrową drogę aż dobijamy do asfaltu. W międzyczasie, natrafiam na fluoroescencyjne buźki ponaklejane na drzewach, które całkiem nieźle ryją mi banie.
Docieram do asfaltu i ... niestety, nie zwracam uwagi na oznaczenia i lecę w stronę Cisnej. Coś mnie tknęło po jakiś 3-4 minutach, że nie ma żadnych oznaczeń i zaczęłam zawracać. Wtedy zdałam sobie sprawę, że miałam przejść na drugą stronę jezdni w las, gdzie w oddali majaczyły już czołówki innych biegaczy.
Tak, czy siak - ostatecznie udaje mi się dotrzeć do PK w Cisnej, gdzie nie dość, że wolontariusze okazują się absolutnie do rany przyłóż, to jedzenie jest pierwsza klasa. Obiecałam sobie jeść zawsze coś ciepłego, jak tylko będzie na to okazja. Dostaję warzywa w sosie pomidorowym, zagryzam bagietką z masłem, a na deser jem naleśnika. Popijam herbatą. Uzupełniam wodę w flaskach i zmieniam baterie w czołówcę, która już od jakiegoś czasu sygnalizowała, że wypada się o nią zatroszczyć. Na punkcie wpadamy na siebie z Piotrkiem i razem wychodzimy w ciemną noc.
Podbiegając w stronę Wołosania czerwonym szlakiem zaczyna świtać. W oddali widać soczysty róż nieba nad okolicznymi górami. Uwielbiam ten moment. Mimo tego, że noc przebiegła bardzo sprawnie, lubię oglądać świat o wschodzie słońca.
Zbiegamy do Żubracze i tutaj wita nas kawałek asfaltu, a następnie wpadamy na szutrową drogę. Mamy już jakieś 50km w nogach, a ja mocno odczuwam fakt, że Salomony Speedcross to nie są buty na twardą nawierzchnię, której tutaj naprawdę było sporo. Byłam w szoku jak mało błota było na szlaku.
Staram się co godzinę jeść (naprawdę się pilnuję!) - a na punktach jem zawsze coś ciepłego (ZAWSZE była opcja VEGE), przegryzam i wymieniam wodę. Na UltraBiesie zjadłam sporo musów owocowych/orzechowych, snickersów (jak nigdy ich nie jem, to teraz zjadłam aż dwa), krakersów i batoników orzechowych własnej roboty. Co więcej, piję regularnie. W jednym flasku mam 50/50 wodę i colę. W drugim wodę.
Zielonym szlakiem docieramy do Hyrlatej i stąd tak naprawdę mamy już zbieg do punktu kontrolnego, gdzie czekał na nas ... ksiądz, najgłośniejszy w całej wsi!
Jestem na 60km, czyli Roztoki Górne - nadałam sobie ciuchy oraz jedzenie w przepaku. Przebieram się w krótkie spodnie i koszulkę. Do tego, ściągam buty i skarpetki. Przemywam stopy wodą, a małym ręczniczkiem, który sobie zapakowałam, osuszam je i następnie, nakładam pokaźną warstwę Sudocremu. Cieszy fakt, że mimo twardości, moje stopy są w idealnym stanie. Zakładam świeże skarpetki (kolarskie) i Salomon Ultra Glide. Zjadam miskę pomidorowej z ryżem, zagryzam bułką i lecę na odcinek, który przetyra mnie jak nigdy.
OK, pierwsze 7-8km leci sprawnie. Ja czuję przypływ mocy, morale odbudowane i mam siłę. Za to, słońce daje o sobie znać, a ze mnie zaczyna się lać pot litrami. Udaje się coś szybko dostać na Duże Jasło, skąd widoki mocno zrekompensowały wysiłek ostatnich kilometrów, ale to właśnie tutaj zaczynam odczuwać ból nóg i ogólne znurzenie.
To ciekawe, bo zazwyczaj po 8-9h na trasie mój organizm zaczyna fizycznie odczuwać tego skutki. Musi minąć trochę czasu, abym na nowo zyskała świeżość, bo na ten moment obolałe nogi i psychiczne znurzenie sprawia, że każdy kilometr ciągnie się w nieskończoność. Jednak, momentem przełomowym dla mnie był już zbieg do Wetliny, gdzie mimo swojego kryzysowego tempa, zaczęłam wyprzedzać inne osoby. Wtedy, coś we mnie wstąpiło - na zasadzie "oni cierpią, ja cierpię, ale udam, że lepiej sobie radzę i pobiegnę zamiast szurać nogami" :D logika zmęczonego mózgu, ale udało się wyprzedzić kilka osób, a ja odzyskałam wiatr w żagle.
Jestem na punkcie w Wetlinie, pod Chatą Wędrowca. Sympatyczne panie podają mi zupkę z groszku. Zagryzam krakersami, wafelkami i nalewam świeżej wody do flasków. Słońce zaczyna prażyć (na moje standardy) i wiem, że muszę się dobrze najeść oraz odżywić zanim wyjdę na szlak.
Podejście na Przełęcz Orłowicza idzie mi zaskakująco sprawnie. Ba, bardzo duży fragment po prostu wbiegłam i zaczęłam się zastanawiać, czy jestem kozakiem jednej prostej i zaraz się wypalę, czy może uda mi się w tak pięknym stylu dotrzeć do kolejnego punktu do bacówki.
Z Przełęczy Orłowicza (widoki miazga!) wbiegam na czarny szlak i teraz przez prawie 7 kilometrów czeka mnie bardzo sympatyczny zbieg. Dosłownie czuję jak energia buzuje mi w żyłach i mijam jednego biegacza za drugim. Daje mi to ogrom radości widząc, że ciało powoli przyzwyczaiło się do obciążenia i odzyskałam lekkość. Oczywiście, lekkość na standardy biegania 80km+.
Docieram do bacówki Jaworzec jakbym była na haju. Dopamina wychodzi mi uszami, a ja wyglądam jakbym miała nadpobudliwość ruchową. Wpadam na punkt, a tam Piotrek z oczami jak pińc złotych, zdziwiony, gdzie zostawiłam cały kryzys.
"Wiedziałem, że ich wszystkich na tej połoninie weźmiesz" mówi Piotrek, zagryzamy ziemniaki, pijemy gazowaną wodę i po kilku minutach wychodzimy na ostatni odcinek.
Pierwsze 2km od punktu są bardzo przyjemne i biegowe. Człowiek może się rozpędzić na asfalcie, ale niestety - nie na długo. Te ostatnie podejście 4.5km to dla mnie absolutna tragedia. Ponad 500m przewyższenia, gdzie umarłam jakieś 15 razy. Najgorzej, że to nie była jedna góra i zbieg, a nieustanne górki, które wyssały ze mnie całą lekkość. Miałam wrażenie, że to trwa w nieskończoność.
Finalnie, Piotrek uciekł mi kilkanaście minut przed metą, ale nieszkodzi. Każdy ma swoje tempo.
Ostatnie zejście, czyli jakieś 2-3km mocno dało mi popalić. Ogromnie dużo luźnych kamieni, błota, liści i ... cholernych przewalonych drzew. Zamiast robić to w 6-7min, to robiłam to w 10min/km. Mega mnie to dobiło, bo miałam wrażenie, że to się nigdy nie skończy.
Jednakże, jak to w życiu bywa - wszystko przemija. Przeminął też ten ostatni zbieg oraz całe 104km.
Widzę metę. Wypinam pierś i dumnie (niby lekko) wbiegam na metę. Wita mnie zelektryzowane miasteczko biegowe UltraBiesa, które gotuje mi bardzo serdeczne powitanie. Wzrusza mnie to, widząc ile znajomych osób jest na mecie i po przekroczeniu finiszu, wyściskują mnie na każdy możliwy sposób.
To był fenomenalny bieg.
104km, 5300m up, 16h37min 🏔️
2 kobieta open 🥈
Jak mawia ekipa UltraBiesa - w Bieszczadzy jedzie się raz, a potem już TYLKO WRACA.
Szalenie mi się podobało na tym biegu, który był fantastyczną próbą fizyczną, jak i charakteru. Wrócę za rok. Na te wszystkie zupki, po te uśmiechy i sztajfy w górę. Do zobaczenia!
Best, M.
Foto główne: Piotr Dymus
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂