Marta Dębska
Mówi się, że różnica pomiędzy niemożliwym, a możliwym leży w determinacji człowieka. Nie mogę się z tym nie zgodzić. Na sukces w biegach ultra składa się bardzo wiele maleńkich szczegółów, ale jeśli nie ma determinacji by napierać od punktu do punktu - nie ma ultra. Jak jest determinacja to NIE MA rzeczy niemożliwych.
Jestem fanką stwierdzenia, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Kiedy zapisywałam się na 240km zrobiłam to z czystej ciekawości sprawdzenia granicy swoich mentalnych i fizycznych możliwości. Wtedy też zaczęłam się zastanawiać, czy wchodząc w ultra człowiek w końcu "nasyci się" tym dystansem i towarzyszącymi mu atrakcjami. Na X Dolnośląskim Festiwalu Biegowych dostałam odpowiedź.
W ramach wprowadzenia zacznijmy od tego, że bieganie dystansów powyżej 20-24 godzin wymaga mniej przygotowania fizycznego (!), a więcej odpowiedniej strategii, planu żywieniowego, wsparcia przyjaciół i bliskich oraz ogromnej samodyscypliny, gdy świadomość zaczyna szwankować i jedyne, co nas trzyma w pionie to przemożna chęć dotarcia do mety.
Biegać mądrzej oznacza mieć plan. Plan, który oczywiście można dopasowywać do zmieniających się okoliczności i pojawiających się wyzwań. Ale bez planu ani rusz. ULTRA zaczyna się od rozpisania na kartce papieru / w arkuszu kalkulacyjnym naszych ogólnych założeń dotyczących trasy, punktów odżywczych i tym podobne.
Rozłożyłam cały bieg na czynniki pierwsze - od podstawowych informacji dotyczących trasy, przewyższeń, wyposażenia obowiązkowego przez szczegóły dla mojego support team'u na temat każdego punktu spotkania po dokładnie to, czego nie wolno mi mówić oraz na co uważać w moim zachowaniu, czy zdrowiu.
Oczywiście, moje założenia czasowe były mocno naciągane - pierwszą część biegu trzymałam się planu (mimo burz, problemów z lewą stopą, myciem się i przebieraniem), ale druga to już było zadanie "rób swoją robotę i napieraj na przód". Aczkolwiek, posiadanie jednego miejsca, w którym znajdowały się pewne założenia i dosłownie wszystkie przydatne informacje był fundamentem tego biegu dla mnie i mojej drużyny wsparcia.
Trening fizyczny i mentalny. Nie rozdzielam tego, ponieważ tak samo ważnym jak przygotowanie naszych nóg, mocnych mięśni głębokich korpusu jest też siła naszej głowy. Trudniej jest wytrenować głowę - tutaj nie ułożymy sobie konkretnego planu, nie będziemy się na siłę linczować i stawiać temu czoła. Jednak, wychodząc na trening w niekorzystne warunki atmosferyczne, startując w nocy, ćwicząc na zmęczeniu, czy mając jasno zdefiniowane CO chcemy osiągnąć - pomaga napierać naprzód, gdy nogi już nie mają siły, a głowa po dwóch dobach nie spania funduje nam obrazy rodem z Blair Witch Project.
Biegać mądrzej to również mierzyć siły na zamiary. Słuchać swojego organizmu i szanować swój dotychczasowy wysiłek oraz wysiłek innych na biegu oraz punktach wsparcia. To szacunek wobec innych, słowa otuchy, gdy ktoś już się słania na nogach i uśmiech na punkcie, gdy serwują Ci gorący rosołek na punkcie. Szacunek i dobra zabawa, a nie "idziemy po trupach", nie widząc innych. ULTRA to niby sport indywidualny, ale bez zespołu i życzliwości na szlaku nie przebiegniesz 240km.
Last but not least, SUPPORT team. Nie przebiegłabym 50 godzin bez przerwy jeśli nie miałabym opieki Oli, Maćka i Szymona, którzy przez cały ten czas dbali o to bym skupiła się wyłącznie na przemierzaniu kilometrów. Jedzenie, sprzęt, mycie się, spanie ... wszystko to było po ich stronie i wydając mi konkretne komendy wiedziałam, że wiedzą lepiej i mogą skuteczniej ocenić mój stan. Bez zaufania nie byłoby o czym mówić. Wielki szacun za te szalone 50 godzin!
Trasa koronnego dystansu DFBG, czyli Bieg 7 Szczytów ma 240km (+/- 3km) i prawie 8 000m przewyższenia. To trochę tak jakby wtoczyć się na Mount Everest. Trasa nie należy to najbardziej wymagających technicznie, jest sporo asfaltu i płaskich odcinków. Nie radziłabym jej jednak nie doceniać - nawarstwione zmęczenie uczyni nawet z najmniej wymagającego podejścia niezłą ściankę. Zdarzają się też podejścia z 25-30% nachyleniem, które potrafią dać w kość.
Ogólnie, nie ma biedy, oprócz porządnego podejścia na Śnieżnik, większość podejść jest dość wdzięcznych. Miejmy na uwadze też to, że jakiś szalenie pięknych widoków nie ma, a większość trasy to po prostu lasy, łąki i raczej zamknięte leśne przestrzenie niż bezkresne przestrzenie z zapierającymi dech widokami.
Łącznie na trasie jest 15 punktów odżywczych, a na 11 spotkałam się z moją ekipą. Każdy punkt był rozplanowany pod kątem zmiany plecaka (co w tym plecaku ma być - konkretne batoniki, uzupełniony i odpowietrzony bukłak, wyposażenie obowiązkowe, powerbank, naładowany tracker - (!) organizator twierdzi, że bateria wystarcza na 53 godzin, bzdura. Po 11 godzinach było 50%, ładowane na USB na szczęście.) - miałam 3 plecaki do podmianki, do tego posiłek, napoje i ewentualne rzeczy na przebranie.
Ważne - około 2-3km przed punktem zawsze dawałam znać na co mam ochotę (słone/słodkie), czego się napiję, czy będę zmieniać buty i czy potrzebuję jakieś dodatkowej pomocy. Na prawie każdym punkcie przebierałam skarpetki i kremowałam Sudocremem (wynik - ZERO odcisków!).
Czwartek 14.07.2022, godzina 17:55. Stoję sobie ściśnięta w tłumie panów biegaczy grubo po 40stce przy samej linii startu. Podchodzi do mnie kolega Sławek i Jarek, którzy nabuzowani dobrą energią niecierpliwie przebierają nóżkami. Patrzę trochę nieobecnym wzrokiem wokół siebie - wydaje się sobie taka niziutka, malutka i totalnie nie na miejscu. Lekko odurzona ambiwalentnymi uczuciami staram się skupić myśli na faktach, a nie na "wydaje-mi-się".
Podnoszę wzrok i widzę przed nami gościa od tego całego zamieszania, czyli Piotrka Hercoga i zastanawiam się, czy zdawał sobie sprawę, że Festiwal stanie się jednym z największych wydarzeń biegowych w Polsce i że w 10 edycji będzie tam jakaś Zielonebieganie, starając się sprawdzić granice swoich możliwości...
Przemyślenia przerywa mi krzyk POWODZENIA i łapię się na tym, że wbiegam schodami w stronę Domu Zdrojowego (prawie jak w Rocky!), a potem odbijając w lewo robię pierwsze kroki swojej 240km przygody.
Pierwsze kilkanaście kilometrów leci mi naprawdę przyjemnie. Coś niewinnie kropi, ale po chwili się uspokaja. Staram się biec wolniej niż wolno, podchodzić niż podbiegać i fundować sobie trening uważności, co jest wokół mnie zamiast skupiać się na tym, co mnie jeszcze czeka. Nagle, dołącza do mnie Artur, który rozpoznaje mnie jako Zielonebieganie i lecimy sobie wspólnie powolutku przez kilka kilometrów. Uwielbiam takie spotkania - jestem taka szczęśliwa, że zdecydowałam się na bloga i kanał na YT. To ile pozytywnych osób udało mi się poznać w świecie rzeczywistym dzięki temu przechodzi ludzkie pojęcie!
Po wyjściu z przełęczy Gierałtowskiej po nieco ponad 90min od startu pogoda zaczyna się psuć. Po dwóch godzinach zaczyna się burza, która trwa przez kolejne 5-6 godzin. Trochę tracę rachubę i staram się skupić na tym by nie wymarznąć i dbać o nawodnienie i jedzenie. W takich warunkach człowiek zapomina o tym. Gdy docieram na Kowadło jestem zdziwiona ile osób wciąż biegnie w krótkim rękawku zamiast szczelnie zapiąć kurtkę pod sam nos.
Biegnę grzbietem góry i nagle czarne niebo rozbłyska i pojawia się jeden piorun za drugim. Poziom adrenaliny osiąga gigantyczny poziom, a ja biorę nogi za pas. W tym momencie zaczyna ktoś za mną bardzo równo biec. Zaczynamy gadać i okazuje się, że to Wojtek, który również leci 240km. Rozmawiamy i staramy się przetrwać te godziny w deszczu. Okazuje się, że mamy wiele wspólnych tematów, które pozwalają przetrwać te niekończące się kałuże i błoto. Buty z GORETEX to nie jest dobry pomysł - woda, która raz dostanie się do buta zamienia się w ciepłą zupę, której nie można się pozbyć.
Z Wojtkiem wyskakujemy z punktu na 35km z Przełęczy Płoszczyna i zaczynamy wdrapywać się na Śnieżnik. Na szczęście deszcz ustaje, ale im wyżej wychodzimy tym zaczyna coraz mocniej wiać, a widoczność spada na dosłownie 10-20cm. Naprawdę, nie żartuję. Do teraz nie wiem, czy to była mgła, czy chmura, ale było to takie mleko, że ledwo widziałam swoje kije, które pomagały mi utrzymać równowagę w tym szaleństwie.
W odróżnieniu do zeszłego roku, podejście na Śnieżnik minęło w miarę sprawnie. Zbieg okazał się jak zwykle wyzwaniem ze względu na zerową widoczność i trudne technicznie (kamieniste) zejście. Pech chciał, że wysiadła mi czołówka i miałam absolutnie minimalne światełko, które przez te ostatnie 5km do punktu musiało mi wystarczyć. Niby miałam zapasowe, ale totalnie nie mogłam sobie przypomnieć gdzie.
Na punkcie w Międzygórzu wciąż nie widzę się ze swoją ekipą. Idę do panów w ambulansie by pomogli mi opatrzyć obtarcie na udzie - jako, że moje luźne szorty były całkowicie mokre zaczęły obcierać o prawe udo i pojawiła się rana. Miły pan ratownik zdezynfekował mi ranę, a następnie nakleił plaster. Zjadłam na punkcie trochę zupy z makaronem, uzupełniłam wodę w bukłaku i po 8.5h na trasie ruszałam dalej z drugą zapasową czołówką oraz muzyką w uszach.
Pierwsza noc poszła mi dość bezboleśnie oprócz jednego małego szczegółu. Wchodząc na Marię Śnieżną coś mi łupnęło w kolanie. O ironio, nic mnie nie zabolało, zaczęło jednak niebezpiecznie rzęzić jakby było mało naoliwione. No pięknie, to po zawodach - pomyślałam. Mimo to, delikatnie parłam na przód, zwracając uwagę na to, czy kolano mnie boli, czy je po prostu odczuwam. Byłam gotowa zejść jeśli coś by się miało dziać.
Do Długopola czeka na mnie długi odcinek przez pola i wysokie trawy (wtedy to zapewne złapałam kleszcza, który znalazł sobie miejsce po lewej stronie od mojego pępka) zanim docieram do punktu na spotkanie z moimi ziomkami po 11 godzinach od startu. Ola zgarnia mnie z reklamówką czystych rzeczy i prowadzi do punktu pomiaru czasu, a potem do toalety. Pomaga mi się rozebrać i umyć, wkładamy czyste ciuchy i po kilku chwilach siedzę już przy naszym samochodzie, wcinając owsiankę z masłem orzechowym oraz popijając świeżo przygotowaną kawusią z aeropresu. Czuję się jak królowa życia.
Po kilkunastu minutach, dostaję świeży plecak i uścisk od wszystkich na dalszy odcinek. Samopoczucie dobre, zmęczeniowo OK, lecę.
Na tym odcinku poznaję Maćka, który umila mi wdrapywanie się na Jagodną. Oboje lecimy na 240km choć Maciek ma wątpliwości, że skończy. We mnie nie ma zwątpienia. Wiem, że muszę dostać się na kolejny punkt i tylko na tym się skupiam. Od punktu do punktu, nic więcej mnie nie interesuje. No dobrze, zaciekawia mnie fakt, że Maciek ma w sobie ogromny życiowy luz i robi sobie Ironmany żabką, a swój górski rower przerobił na szosę. Czuję wobec niego sympatię, która niesie mnie do punktu na Spalonej.
Witamy się z ekipką, która funduje mi cieplutką zupę ogórkową i kanapkę. Mówię, że bardzo dobrze czuję się w Salomonach, które włożyłam na poprzednim punkcie. Nie przebieram się, jem i biorę plecak na zmianę. Czeka mnie teraz mocno leśny odcinek, trochę asfaltu i kolejny punkt na 103km - Zieleniec.
Na tym odcinku poznaję przesympatyczną Karolinę, która leci swoje pierwsze 130km. Dowiaduję się, że uwielbia biegi OCR i przyjechała z Gorzowa. Tak się nakręcamy, że przemierzamy biegowym krokiem najbardziej monotonną część tego odcinka. Drepczemy równo asfaltem i w oka mgnieniu wypluwa nas na Zieleniec. Jestem przeszczęśliwa, bo rok temu ten odcinek robiłam z gigantycznymi odciskami, ledwo stawiając krok za krokiem. Jestem dumna z siebie, że wyciągnęłam z tego wnioski.
Mentalnie czuję się super, fizycznie również. Nogi nie bolą jakoś szczególnie, a żołądek ładnie współpracuję. Jem sobie batonik albo mus co godzinę, piję wodę z elektrolitami co 20 min - BEZ WYJĄTKU. Gdy zegarek sygnalizuje DRINK - piję.
W Zieleńcu spotykamy się z ekipą. Moczę nogi w misce, wszystkie paznokcie na miejscu. Przezornie naklejam na lewy duży palec żelowy plaster, bo wiem, że to miejsce, gdzie lubią pojawiać się odciski. Smaruje suche stopy Sudocremem, zakładam świeże skarpetki i jestem gotowa do wyjścia. Wrzucam do plecaka powerbank do podładowania zegarki oraz telefonu, zabieram kilka krakersów i ruszam dalej. Już prawie półmetek!
Co się tutaj wydarzyło to ja nie wiem. Do Jamrozowej Polany (na kolejny punkt) dostałam jakiegoś totalnego turbo doładowania. Po wdrapaniu się na Orlicę, gdzie spotykam bardzo sympatycznego biegacza, który niestety mocno oberwał żołądkowo i decyduje się zejść z 240km w Kudowej, mam już drogę prostą do Jamrozowej Polany. Znowu sporo asfaltu, który staram się wykorzystać na swoją korzyść. Nie zamulam, chcę dotrzeć na kolejny punkt.
Wbijam na punkt, a Maciuś czyta sobie książkę. Ola i Szymon śpią w samochodach, a gdy pojawiam się na punkcie z uśmiechem na ustach, dosłownie w 10 sekund wypadli w popłochu z samochodów JAK TO JUŻ JESTEŚ?! Okazuje się, że track niewłaściwie pokazywał moją lokalizację, a ja przybiegłam o 40 min szybciej niż założyli. To było turbo zabawne widzieć ich w takim uroczym popłochu, mega mnie to rozbawiło :D Dostaję pierogi i colę do popicia. Przebieram koszulkę, przemywam twarz i po kilkunastu minutach jestem gotowa do wyjścia.
W głowie wciąż mam obraz siebie sprzed roku, gdzie na tym punkcie byłam chodzącymi (nie biegnącymi) zwłokami. Stopy jak folia bąbelkowa. Teraz śmigałam jak na skrzydłach i nie mogłam się już doczekać obiecanej pizzy na punkcie w Kudowej. Ważne - mimo tego, że track pokazuje 130km, faktycznie jest to 136km (!).
Docieram do Parku Zdrojowego w Kudowej-Zdrój w bardzo dobrym humorze chociaż zaczyna wkradać się zmęczenie. Mija 22h30min od startu i z radością zajadam się pizzą i arbuzem. Maciek z Szymonem dostrzegają, że coś nie do końca jest OK. Wspominam, że zaczyna boleć mnie lewa stopa od góry - tak jakbym miala sznurówki za mocno zaciśnięte. Na razie odczuwam, ale wraz ze zmęczeniem, jest to dość denerwujące combo. Na punkcie spotykam też kolegę Sławka, z którym "lecimy" na Pasterkę.
Ej Sławek, czy Ty też masz taki totalny spadek mocny? Ledwo idę. Pierwsze kilometry po Kudowej zapieczętowały 24 godzin na trasie. Jakie to uczucie? Wjeżdża pierwszy kryzys zmęczeniowy (tj. nogi są ciężkie, kilometry się dłużą, a trasa jak zwykle "niebiegowa") i do tego zaczyna mi bardzo mocno doskwierać lewa stopa. Ewidentnie zacisnęłam za mocno sznurówki, cholera! Praktycznie nie mogę wyprostować stopy, lecę z nadzieją, że ból stanie się do zniesienia. BYLE DO PUNKTU.
Docieramy do Pasterki na 145km, gdy jest widno - w okolicach 20:00. Sławek siada sobie przy ognisku z GOPRowcami, a ja trafiam pod opiekuńcze oko Oli, która kieruje mnie do schroniska. Podział ról w moim teamie był bardzo prostu - Ola opiekowała się mną jak "kobieta kobietą", czyli pomagała mi się umyć, przebrać, a jak byłam średniej kondycji psychicznej, weryfikowała, czy nadaję się na dalszy bieg. Chłopaki - Szymon i Maciek ogarniali jedzenie, pakowanie plecaka, elektronikę, sprzęt i wszystko pozostałe.
Ola włączyła mi prysznic i kazała mi tam siedzieć, gdy ciepła woda spływała po całym moim ciele. Ku mojemu zdziwieniu nic mnie nie piekło - nie miałam obtarć od plecaka, żadnych odparzeń na pachwinach (dzięki za systematyczne smarowanie się Sudocremem!). Potrzebowałam chwilę posiedzieć w ciepłej wodzie, wymyć się i osuszyć ręcznikiem. Ola dała mi suche ubrania, opatuliła kocem i odprowadziła na krzesełko przed samochodem, gdzie natychmiast zaserwowano mi makaron z sosem meksykańskim i herbatę. Zjadłam i cały czas narzekałam na tę stopę. Obiecałam 2 godziny pospać, ale z tego spania wyszło 40min wiercenie się i martwienie się nogą.
Dostaliśmy od innego team'u maść i spray przeciwbólowy, popsikaliśmy stopę, ubraliśmy mi szerokie New Balance'y, a potem uznaliśmy - będzie, co będzie. Uparcie twierdziłam, że jest lepiej i zobaczymy na kolejnym punkcie. Jestem gotowa zejść jeśli będzie lipa.
Dostaję naładowaną czołówkę i ruszam na Szczeliniec.
Szczeliniec robię w trybie ekspresowym. Głównie dzięki fali świeżutkich i wypoczętych biegaczy z K-B-L, którzy mnie pociągnęli ładnym tempem przez skałki. Spotkałam bardzo sympatycznego gościa z 240, któremu również doskwierał ból stopy. Trochę podniosłam go na duchu (i gościu to ukończył!!!) i poleciałam dalej.
Kryzys zaczął się jakieś 5-6km od Szczelinca. Od północy do 3 w nocy przeżyłam mentalną sieczkę. Przede wszystkim, biegliśmy terenami, które nie oferują nic szczególnego oprócz skał, korzeni, obalonych drzew i ogromnej ilości igliwia na podłożu. Problemy zaczęły się, gdy włączył mi zawias - usiadłam sobie na kamieniu, jadłam batonika i sobie oglądałam jak jedna latarka mija mnie za drugą. Nagle, trochę jak ze snu, wyrwał mnie znajomy głos kolegi Łukasza, który kazał mi się wziąć do kupy i go gonić, bo on biegnie K-B-L na 17 godzin i mam go nie stopować. Uznałam, że to wstyd tak kogoś stopować i ruszyłam. Łukasz mi uciekł, ale ja złapałam tempo. Zaczęłam rozmawiać z ludźmi, pytać jak się czują, coś pośpiewałam i nawet spotkałam kilka osób, które znają mnie z YT i o filmikach pogadaliśmy. To było turbo pozytywne!
Kolejnym etapem były halucynacje. Patrząc pod nogi miałam nieskończone połacie igliwia i nagle zaczęły mi się z tego igliwia tworzyć obrazy. Widziałam obrazy kobiet z lat 20/30 XX wieku w wielkich kapeluszach i sukniach. To nie jest tak, że ja nie wiedziałam, że to jest nierzeczywiste. Ja o tym wiedziałam, a i tak pojawiał się jeden obraz za drugim.
Druga lampka alarmowa pojawiła się wtedy, gdy strasznie mi się chciało sikać (PS. daję sobie kudosy za picie płynów, bo sikałam średnio raz na godzinę lub dwie, no i kolor moczu był lekko żółty / przezroczysty, więc sukces!) i słuchajcie, musiałam iść za drzewko. Schodzę na lewo pod choinkę, dosłownie na ułamek sekundy przymknęłam oczy, mrugnęłam i chciałam już rzucić kije na ziemię, a zorientowałam się, że stoję na totalnie odsłoniętym poboczu bez ani jednego drzewa.
No dobra, zebrałam się w sobie i lecę dalej. Powoli zaczęliśmy wychodzić z gęstego lasu. Zauważyłam kątem oka, że pojawił się koło mnie gościu, który bardzo rytmicznie uderzał kijami o podłoże. Tak bardzo weszło mi to do głowy, że w mojej głowie wytworzył się obraz drewnianej postaci, która pojawiła się dokładnie między nami i wymachiwała rękami. Przerażona obróciłam głowę w prawo, a tam był tylko ten gościu z kijami, który notabene bardzo szybko mi uciekł.
Piszę Szymonowi, że mam jakieś totalne jazdy i staram się skupić na tym by lecieć na przód, do punktu. Tylko to się liczy. Do teraz nie wiem, czy miałam omamy, czy w momencie, gdy to pisałam wyprzedził mnie gościu w sandałach, białej sukience i kapeluszu. Nie wiem. Naprawdę, nie wiem.
Kiedy z łzami w oczach dotarłam do Ścinawki (punkt miał być 3km wcześniej niż faktycznie!) od razu zapakowali mnie do samochodu, gdzie była już Ola z Paksuwą. Po fakcie dowiedziałam się, że narobiłam im takiego stracha, że Ola miała wybadać, czy nadaję się do dalszego biegu. W końcu były to już ponad 30 godziny...
Posiedziałyśmy zawinięte w śpiworki, piłyśmy herbatę i jadłyśmy czipsy, a ja miziałam Paksuwę za uchem. Dostałam opieprz, że jem za mało i obiecałam, że na następnym punkcie zjem więcej musów, bo nic innego nie mogłam przełknąć przez te cholerne halucynacje. Ola stwierdziła, że trzymam się w kupie, po prostu jestem zmęczona i przestraszona, ale ona mnie puści do kolejnego punktu. Lekko zregenerowana ubieram się ciepło (temperatura spadła do 7C!) i wyruszam w ciemność.
Ekipa czekała na mnie na 191km. Wiedziałam, że będzie to pora śniadaniowa, więc nie mogłam się doczekać już owsianki. Zanim pojawił się kryzys po wschodzie słońca związany z niewłaściwym odczytem GPS, całkowicie straciłam kontakt z rzeczywistością.
Pierwsza godzina po Ścinawce jakoś poszła, ale w okolicach 5 rano poczułam niesamowitą senność. Wciąż napierałam na przód, ale czułam, że coś jest nie tak. Mam totalnie urwany film przez około 40-60min, biegłam na przód, ale nie wiem, co i jak. Nagle się "obudziłam" i nie wiedziałam, gdzie jestem. Wiedziałam tylko, że mam lecieć za chorągiewkami i że jest jakiś bieg. Ale nie wiedziałam, gdzie jestem i jak się nazywam. Nie nabijam się, naprawdę nie wiedziałam. Miałam wpisane w działanie, że za chorągiewkami mam lecieć i tam coś czeka. Nie wiedziałam, co.
Jakoś około 183/4km zaczęłam się budzić i odzyskiwać świadomość. Zostało mi do punktu z 90 min. Miał być na 191km. Miał być. Bo gdy dotarłam do 191km, okazało się, że mam jeszcze 3.5km. Byłam tak zmęczona, że się rozpłakałam jak dziecko. Zadzwoniłam do Szymona i powiedziałam mu, że schodzę i że nienawidzę jak ktoś mnie oszukuje i że już nigdy tu nie wrócę. Biedny Szymon, bardzo Cię za to przepraszam! Szymon powiedział, że nie ma problemu - ale mam dojść do punktu, nawet na czworakach. Tylko to. Do punktu, nic więcej.
No i dotarłam, i znowu się rozpłakałam.
Ola poszła ze mną za samochód, ściągnęła mi brudne ciuchy, umyłyśmy mnie, ja się przebrałam w świeże ciuchy, a potem usiadłam na krzesełku. Dostałam kubełek owsianki i herbatę. Powiedziałam, że ze stopą OK (przestałam rejestrować dyskomfort) i że mimo spuchnięcia dam radę, ale chcę zmienić buty na asfaltówki. Nakarmili mnie i zapakowali w śpiwór. Po 10 sekundach spałam jak zabita. Obudziłam się sama po jakiś 75minutach i czułam się jakbym przespała 8 godzin. Strzepnęłam sen spod powiek i nagle ktoś otworzył drzwi do samochodu. Dostałam od Oli śniadanie i croissanta, popiłam kawą i czułam się jak nowonarodzona.
Wyszłam z samochodu, a tam już czekał na mnie plecaczek, buciki z założonym czipem. Wychodzę, dam radę. Wyprzytulana przez wszystkich wyruszyłam na ostatnie 50km.
Do Bardo bardzo dobrze mi szło. Wbiegając do Bardo miałam równe tempo i naprawdę dobrze się czułam, odżyłam. Problemem już nie była nawet ta stopa, co gardło. Wpadłam na punkt kontrolny, gdzie czekały na mnie słodkie maślane bułeczki i kawa, a w ramach gratisu dostałam tabletki na gardło i tabletki przeciwbólowe. Aha, miałam też ciepły barszcz - pomogło. Zostało niecałe 37km, wszyscy we mnie wierzą. Dam radę.
Na Kłodzką Górę udało się w miarę sprawnie dostać, znowu poczułam energię. Dobrze mi się wchodziło i sprawnie zbiegało. Miałam "zaledwie" 12km do kolejnego punktu, ale przyznaję, że te ostatnie 6km dały mi mocno popalić. Profil trasy miał być o wiele łaskawszy, a w praktyce poczułam się jak w Beskidzie Wyspowym. Starałam się nie skupiać na tym, że boli mnie gardło, ani że w kurtce mi za ciepło, ale bez kurtki za bardzo wieje mi po karku. Skupiałam się na każdym metrze do przodu. Optymalne biegowe tempo to było około 9-10 min/km. Śmiejcie się, ale mając 200km w nogach organizm już inaczej funkcjonuje.
Pamiętam, że przed samym punktem miałam mieć 3km w dół i co? DUPA. Cały czas miałam albo pod górkę albo ścianki z kamieniami w dół. Tak się wkurzyłam, że wleciałam (znowu) popłakana ze złości na punkt ze słowami, że jakiś kompletny oszust tworzył ten profil trasy i że takie zawody nie powinny być w ogóle dopuszczone :D Mój support team włożył masę serca by przekuć tę złość w coś konstruktywnego. Po standardowej wymianie plecaka, nakarmieniu mnie kaszotto i kawie, dostałam w łapę Tantum Verde na gardło i set tabletek uśmierzających ból. Kilka chwil przed wyjściem bardzo mocno się rozpadało, więc wjechała kurtka i rękawiczki. Leciałam.
Wiedziałam, że mam do kolejnego punktu 13km - dwie większe górki, w tym Ptasznik. Skupiłam się na tym by zrobić 2 x 5km i bonus 3km. Nie wiem jakie procesy chemiczne zaszły w moim mózgu, ale zrobiłam te 13km w jakimś chorym tempie. Dostałam takiej pary w nogach (KOŃCZMY TO!) i wleciałam na Ptasznik jak poparzona, wyprzedzając 3 kobiety, a w drodze na Orłowiec wyprzedziłam kolejne 2. Ból nóg mi totalnie nie przeszkadzał, czułam się jakby upojona faktem, że daję z siebie 100% po ponad 45h ciągłego biegu. Pogoda była naprawdę piękna, a ja znalazłam się na szlaku zupełnie sama.
Wbiegłam na punkt pod kościołem w Orłowcu o godzinie 18 i wiedziałam, że jest dobrze. Maciek pyta się, czy siadam i co chce jeść. Proszę o bułkę słodką i wodę, bo @##@$ kończmy to! Spędzam na punkcie dosłownie chwilę i biegiem lecę na ostatnią górkę.
Podbieg asfaltowy mija mi bardzo szybko. Wbiegam na szutr i bardzo żwawym krokiem udaje mi się wyprzedzić 11 osób (!). Staję na szczycie i zaczynam zbiegać jakbym dopiero zaczęła bieg. Gościu koło mnie mówi bym uważała na stopy, bo o kontuzję nietrudno. Pomyślałam, że jak zejdzie mi adrenalina to chyba zdechnę, ale na ten moment czułam się jakbym dostała jakiś strzał dopaminy.
Przede mną 5km zbieg. Zaczyna do mnie dochodzić, że to już naprawdę koniec tej przygody. Cały czas czuję, że to nierzeczywiste. Pada deszcz, a wilgotny materiał kurtki przykleja się do golizny mojego ciała. Czuję się żywa jak nigdy. Dokonam tego, naprawdę. Nie czuję jakieś fali emocji - nie mam na to po prostu siły. Biegnę tempem 8 min/km i dziwię się skąd we mnie jest jeszcze siła.
Wbiegam na asfalt w Lądku-Zdrój. Mijam strażaka, który mówi, że już tylko kilometr. Zaczynam mijać przechodniów i słyszę Ej, to ta jutjuberka! Dawaj, dawaj! Śmieję się trochę ze wzruszenia, trochę z rozbawienia. Widzę w oddali Szymona, Olę i Maćka. Zostaje mi 100m do mety. Czuję wzruszenie w powietrzu. Krzyczę do Maćka, że ma speakerowi powiedzieć, że ja nie jestem z Warszawy, tylko z Krynicy i że nie chce mieć ze stolicą nic wspólnego XD
Wbiegam na metę, trzymam równy krok. Ludzie krzyczą, słyszę swoje nazwisko MARTA DĘBSKA Z KRYNICY FINISZERKA 240KM !!!
BOŻE ZROBILIŚMY TO! Przeskakuję przez metę i wciąż czuję się jak całkowicie oderwana od rzeczywistości. Maciek krzyczy ZROBIŁAŚ TO! Dostaję medal i koszulkę finishera, wpadam w ramiona tylu bliskich mi osób, że ze wzruszenia nie mogę wypowiedzieć słowa. Tyle znajomych twarzy, które towarzyszyły mi na tym biegu, wirtualnie, w całym procesie przygotowań ... Widzę Sławka, który też dotarł i mówi, że się o mnie bał, bo słyszał, że miałam kryzys i że niesamowicie się cieszy, że odrodziłam się jak feniks z popiołu.
Uśmiecham się pod nosem. Dotarłam. Strategia od punktu do punktu okazała się strzałem w dziesiątkę. 240km w 49h56min.
ULTRA to sport zespołowy. Może i na trasie jesteśmy sami, ale tak naprawdę, liczy się tylko to by lecieć od punktu do punktu. Tam czeka ciepły śpiworek, rosołek i życzliwi ludzie, którzy pomagają nam zrealizować nasze szalone pomysły. Warto jest się uśmiechać, być życzliwym i ciekawym. Wszyscy biegniemy do mety i dobrze jest być po prostu pozytywnym!
Awykonalnym jest zrobienie trasy "na raz" - przebiegnę 240km. To trochę jak powiedzieć PRZEŻYJĘ ŻYCIE. Tracimy wtedy z oczu to, co jest tu i teraz. Od samego początku leciałam tylko odcinki od punktu i punktu, co sprawiło, że nie czułam się przytłoczona.
Biegnąc nie miałam presji ukończenia. Byłam turbo wdzięczna za zmiany w swoim życiu, które przyszły w związku z procesem przygotowań do moich ULTRA marzeń. Dużo bolesnych zmian, które wyszły mi na dobre. Już na starcie czułam się jak zwycięzca. Czułam wdzięczność za to co, jest i za ludzi, którzy nie tylko akceptują moje szalone marzenia, ale poświęcają swój czas i energię, aby mi pomóc je zrealizować.
240km to magiczny dystans. Przesunięcie granicy między jawą, a snem. Absolutny test siły psychiki, zaufania do siebie i swojego supportu oraz lekcja pokory. Warto? Warto. Ale trzeba tego bardzo, bardzo, bardzo chcieć i wierzyć, że to totalne szaleństwo w ostatecznym rozrachunku wychodzi nam na dobre. Na ten moment jestem ukontentowana doświadczeniami biegania non-stop przez prawie 50 godzin, na razie mi wystarczy ekstremalnych doznań. Czas odpocząć!
Do następnego, M.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂