Marta Dębska
Kiedy zapisywałam się na bieg w Dolomitach nie przypuszczałam, że mnie wylosują. Gdy mnie wylosowali, nie sądziłam, że wszystko wypali na tyle by w Alpy dotrzeć. Gdy już dojechałam, nie wyobrażałam sobie, że będę w stanie biegać na wysokości 2300m n.p.m. Po wszystkim, stwierdzam, że to było jedno z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu.
Tego wyjazdu miało nie być. Poważnie. Mam ciary na myśl, że byłam o krok od odwołania wszystkiego. Od początku maja naprawdę sporo podziało się w moim życiu i zwątpiłam w to, że ten wyjazd uda mi się udźwignąć (logistycznie i mentalnie). Potrzebowałam towarzysza podróży, bo świadomość jazdy samej ponad 2000km przez Europę totalnie mnie przytłaczał.
Raz kozie śmierć, łapię za telefon 2 tygodnie przed wyjazdem i dzwonię do swojego kumpla Szymona.
"Ej byku, pojedziesz ze mną do Włoch okrężną drogą?"
"Jakiś plan? Zakwaterowanie?"
"Zero planu. 3 dni na włoskiej farmie podczas trwania Lavaredo. Poza tym, spanie w namiocie, aucie i pełen spontan. Niskokosztowo, polska cebula do potęgi trzeciej."
"A co z restrykcjami covidowymi?"
"Nie wiem, yolo?"
"OK, jadę."
I tak to się zaczęło. Umówiliśmy się, że zaczniemy podróż przez Węgry nad Balatonem, a stamtąd skakaliśmy dalej. Więcej opiszę w kolejnym poście, bo jest bardzo dużo do opowiedzenia, a nie chciałabym zrobić tego po łebkach. Tak czy siak, z Węgier ruszyliśmy się zaaklimatyzować na wysokości w słoweńskie Alpy Julijskie, a mianowicie - do maleńkiej miejscowości Stara Fuzina przy pięknym jeziorze Bohinj. Tutaj zrobiliśmy sobie 4h wycieczkę biegową, popływaliśmy trochę i korzystaliśmy z uroków jedzenia śniadania w towarzystwie alpejskich szczytów. Szczerze polecam, było SUPER!
Ze Słowenii wybraliśmy się w czwartek w kierunku Cortiny, gdzie nasza przyjaciółka Ola biegła na dystansie 20km w ramach pierwszego dnia festiwalu Lavaredo Ultra Trail. Dotarliśmy około 20, wyściskaliśmy Olę, która po 3 godzinach siedziała uśmiechnięta od ucha do ucha w towarzystwie swoich bliskich, i ruszyliśmy do naszej miejscowości, gdzie mieliśmy spędzić kolejne dni - do Falzes u wrót Dolomitów.
La Sportiva Lavaredo Ultra Trail to impreza organizowana przez "tych gości" od UTMB. Aby móc pobiec, pierwszym krokiem jest wzięcie udziało w losowaniu. Zapisując się na listę do losowania na dystans 80km, nie do końca przemyślałam temat. Wiedziałam, że całym sercem pragnę pojechać na jakiś bieg poza granicami naszego kraju, ale nie do końca rozumiałam z czym wiąże się start w Dolomitach - wysokość, dojazd, koszty i tak dalej ... Miałam się tym zacząć martwić później!
Kiedy 1 grudnia 2021 nadeszły wyniki losowania i otrzymałam e-mail o tytule CONGRATULATIONS musiałam przeczytać go kilkukrotnie, aby przekonać siebie samą, że to nie jest żadne oszustwo ani żart. O BOŻE, SERIO !!!
Tym samym, "wystarczyło" teraz już tylko zapłacić i oficjalnie zostałam umieszczona na liście startowej dystansu 80km, czyli UD - Ultra Dolomites. Nie pamiętam ile zapłaciłam, próbowałam się doszukać tego maila z potwierdzeniem, ale zgubiłam. Chyba coś ok 100 Euro, chyba ...
W kwietniu zrobiłam medyczny check-up, aby móc uzyskać zaświadczenie od lekarza, że jestem zdrowa (na umyśle chyba nie :D) i że mogę bez problemu biegać na wysokości 2300m n.p.m. Wrzuciłam dokument w wersji pdf i do 24h otrzymałam potwierdzenie, że wszystko OK i do zobaczenia w Cortinie.
Jeśli wydaje Wam się, że znaleźć dobre zakwaterowanie w okolicy biegu w ROZSĄDNYCH piniondzach i w miarę OK standardzie, to przygotujcie się na zimny prysznic ... W okolicach Cortiny totalnie nie opłaca się wynajmować czegokolwiek jeśli jedzie się w mniej niż 4 osoby. Ceny za noc (za osobę) to nawet 300-400zł, a standard jest "o", szału nie ma.
Trochę pomędziłam, ale znalazłam w końcu fajną miejscówkę - 55 Euro za dwie osoby za noc - Niedermairhof. Jest to rodzinny dom gościnny przy przeogromnej farmie (pachniało mocno krówkami rano, ale poza tym OK) z dala od turystycznego zamieszania. Może i nie mieliśmy widoku na najwyższe szczyty, ale wokół było zielono, a posiadanie dobrze wyposażonej kuchni, wygodnego łóżka i ogródka dało bardzo fajny komfort. Na start biegu mieliśmy 25 min, a do Cortiny - 60 min.
Analizując tę traskę (dokładnie 24h przed biegiem po raz pierwszy) NIC mi ona nie mówiła. Pierwsze podejście (ponad 1000m) wyobrażałam sobie jak podejście na Pilsko haha. A te ostatnie "góreczki" miały być bułką z masłem, a w praktyce to właśnie tam były podejścia po 30-40% i przepaście w dół.
Trasa stanowi o tyle wyzwanie, że technicznie musimy się sprawdzić w przeróżnym terenie - od miękkiego ubitego szlaku leśnego, czy luźnych pojedynczych kamieni, przez skały i skałki oraz skarpy w dół. Dziękowałam sobie, że spędziłam tak wiele czasu w przeróżnych górach - od Beskidu Sądeckiego aż po Tatry. Mega mi się przydało obycie na technicznych zbiegach i mozolnych długich kamienistych podejściach.
Założenie miałam proste - aklimatyzować się przez pierwszą połowę biegu (wejście na Grunwaldjoch oraz Forcella Sora Forno i wziąć pierwsze 40km super luźno. Od pierwszego punktu w Malga Ra Stua miałam zacząć się rozkręcać, a od Passo Giau (63km) do końca zakładałam podkręcenie tempa i moc aż nogi będą piec.
Pakiet odebraliśmy w piątek, 24.06.2022, w Cortinie na stadionie, gdzie od razu zorganizowano Expo (tyłka nie urwało) i można było powolutku czuć atmosferę biegu. Oprócz numeru startowego, otrzymałam również mały tekturowy kartonik, który okazał się trackerem, który w czasie rzeczywistym pokazywał moją lokalizację na trasie biegu. Super pożyteczna rzecz, która pomogła śledzić moje poczynania podczas trwania zawodów.
Po raz pierwszy w swojej karierze spotkałam się z tak długą listą (według mnie w większości niepotrzebnego) sprzętu obowiązkowego:
W rezultacie, nie byłam w stanie wziąć więcej niż 1.5L wody, bo większość mojej kamizelki biegowej zajmowały ciuchy (których nie założyłam) i kupa rzeczy, które tylko przekładałam podczas wymiany wody w bukłaku. Bojąc się wyrywkowej kontroli, większość biegaczy miała turbo wypakowane plecaki - ja rozumiem, że to Alpy i tak dalej, ale przy patelni 25-30C i słońcu, długie spodnie i długi rękaw obowiązkowy? No kurde.
Aczkolwiek, rozmawiałam potem z Kasią Solińską (której serdecznie gratuluję całym serduszkiem 3 miejsca na najdłuższym dystansie! ❤️), że to wyposażenie obowiązkowe jest zasadne zwłaszcza dla dystansu 120 oraz osób, które kończyły 80km w nocy. Fakt, dałam upust swojej frustracji w odniesieniu do siebie, czyli osoby, która ukończyła całość relatywnie szybko. Jednak biorąc pod uwagę osoby początkujące bądź takie, którym potrzeba troszkę więcej czasu na ukończenie tak długich dystansów - takie wyposażenie jest w pewien sposób fundamentem.
Poza tym, co wyżej, miałam spakowane 4 batony, mus owocowy, słuchawki i telefon oraz chusteczki. Minimalizm, a plecak wypchany na maksa!
Pierwszy raz od lat czułam ścisk żołądka z nerwów. Obudziłam się ok 4:15 i czułam buzującą adrenalinę w żyłach. Idę do kuchni i widzę, że Szymon przygotowuje śniadanie - kawa i kuskus na słodko. Niestety, trochę się przesypało daktyli, które mocno zadziałały na moje jelita, a w połączeniu ze stresem zafundowały mi ciekawą wizytę w łazience. Psioczyłam pod nosem jak oszalała, a co miałam zrobić - tak już bywa i trzeba to wziąć na klatę.
Około 5:40 (kiedy byłam już w stanie w miarę "wyjściowym"), ruszyliśmy do San Vigilio, ok 25min od naszego zakwaterowania. Wjechaliśmy praktycznie od razu na zawijasy, które doprowadziły nas do tej uroczej miejscowości. Niestety, organizator nie przewidział żadnych toi-toi, dlatego większość biegaczy, których samochody zostały zaparkowane gdziekolwiek (dosłownie) jakieś 700-800m od startu, szukali WC w okolicznych krzakach, na tyłach domów, czy w restauracjach. Mi się udała miejscówka z tyłu jakieś szopy, więc po tzw. "jedyneczce" mogłam z pustym pęcherzem stawić się na starcie.
Zakładam kurtkę, bo rano temperatura oscyluje między 10, a 12C. Czuć jednak, że to będzie piękny i słoneczny dzień. Stoję na starcie, ściśnięta między innymi 1000 (!) biegaczy, którzy niecierpliwie przebierają z nóżki na nóżkę. Słyszę odliczanie ... tre ... due ... uno ... LECIMY!
Pierwsze kilometry to wydostanie się z miasta asfaltem. Trwa to naprawdę chwilkę, bo w mgnieniu oka jesteśmy na szutrowej drodze, która zabiera nas na szlak w stronę Grünwaldjoch. Po 2km pojawia się szlak wzdłuż rwącego potoku, który funduje nam kilka przepraw drewnianymi mostami i skakanie po kamieniach.
Problem polega na tym, że w wielu miejscach zaczynają się robić korki (wyobraźmy sobie 1000 osób, które jednocześnie startują ...) i trzeba swoje odczekać, aby przeprawić się przez rzekę, czy podejść na wodospad. Nie ukrywam, że to mocno mnie frustrowało i przez te pierwsze 20km, spokojnie mogłabym zaoszczędzić 20-30 min, które straciłam idąc za ludźmi (zamiast biegnąć) albo stojąc w kolejce do jakiegoś przejścia.
Kiedy mijamy już pierwszą ściankę z wodospadem, przechodzimy na teren bardziej zalesiony, który wyprowadza nas na otwarty teren ze szczytami, rzucającymi cień na nasze spocone czoła. Kilka chwil wcześniej zdejmuję kurtkę, jest przyjemnie chłodno, ale widząc wychodzące słońce zza gór wiem, że to będzie to bardzo upalny dzień.
Podejście na Grünwaldjoch mija mi bardzo szybko. Zastanawiam się jak zareaguję na przewyższenia - w końcu, w niecałe 100 min robię ponad 1000m przewyższenia i podziwiam świat z wysokości 2200m n.p.m. Samo wejście na szczyt jest dość ciekawe, bo biegnie wąską kamienną ścieżka wzdłuż ściany skalnej ... jeden krok i cześć, nie ma Cię.
Docieram na szczyt i moim oczom ukazuje się absolutnie fenomenalny widok na Dolomity, witając mnie ponad pięciokilometrowym (bardzo przyjemnym) zbiegiem do punktu kontrolnego w Malga Foresta. Staram się nie blokować czwórek i delikatnie stawiam stopy na zbiegach, czując jak rotują mi się kostki. Na szczęście, spędziwszy godziny w sezonie zimowym na piłkach fizjoterapeutycznych pozwoliło mi utrzymać elastyczność kostek, które nie obrywają za bardzo nawet na najbardziej technicznych zbiegach.
W Malga Foresta czeka pomiar prędkości i jak przy każdym schronisku/budce/chatce, kranik z zimną wodą. Piję dwa kubeczki (każdy ma swój kubeczek), oblewam sobie twarz i lecę dalej. Turyści wraz z organizatorami mocno dopingują biegaczy, a wszechobecne ALLE ALLE! wykrzykiwane przez wszystkich dookoła uskrzydla nas do dalszego biegu.
Po wybiegnięciu z Malga Foresta, biegnę jeszcze kawałek w dół i docieram do idyllicznie pięknego Lago di Braies, gdzie po raz pierwszy spotykam kogoś z Polski na trasie - a mianowicie Gosię z Gdańską, którą serdecznie pozdrawiam! To tutaj zaczyna się ponad 5km podejście z 700m przewyższenia.
Oh, to podejście bardzo mi się dłużyło. Znowu zaczęły robić się korki na trasie, więc bardziej męczyło mnie wymijanie ludzi niż faktycznie skupianie się na tym by lecieć na przód. Wstyd przyznać, ale w okolicach 21km miałam pierwszy kryzys. Znowu wchodziliśmy na wysokość ponad 2300m n.p.m., a organizm nie do końca rozumiał co się dzieje. Nogi robiły się coraz cięższe, gorzej mi się oddychało, a pociłam się jak nigdy w życiu. Czułam ogromną potrzebę zjedzenia czegoś słonego i modliłam się w duchu by Szymon na punkcie miał kanapki z hummusem!
Kryzys został zażegnany, gdy w końcu dotarłam po 4 godzinach do Rifugio Biella, skąd rozpościerał się zapierający widok w piersiach na Alpy. Stałam jak wryta i z otwartą buzią nie mogłam nachapać się pięknem, które mnie otacza. Od tego momentu do punktu kontrolnego na 34km czekał nas już tylko zbieg. Czułam się już znacznie lepiej, bo pojawiły się na niebie chmurki, a na wysokości ponad 2000m jest też znacznie chłodniej.
Na punkt wbiegam sprintem po 3km odcinku leśnym i wpadam na Szymona, który nawiguje mnie do samochodu, gdzie czeka już świeża woda (1.5L wypiłam podczas tego odcinka) i bułka z hummusem. Na punkcie odżywczym łapię dodatkowo ziemniaka i jedno jajko na twardo. Zapijam colą i po 6 minutach lecę wzdłuż strumienia w dół mocno błotnistą dróżką z wystającymi korzeniami ...
Żegnam się z Szymonem z do połowy dojedzoną bułką i dwoma ziemniakami za pazuchą. Zaczynam zbiegać bardzo stromą leśną ścieżką z licznymi wystającymi korzeniami i kamieniami. Problem polegał na tym, że w niedalekiej odległości płynął strumień, co sprawiało, że całe podłoże było totalnie wilgotne. To tutaj właśnie spadłam z wielkim BUM na tyłek, a kije poleciały w dwie różne strony. Niedługo po tym wydarzeniu widzę jak jedna z biegaczek idzie pod prąd i pyta się, czy to jest trasa dla 80km, bo jest sporo osób z najdłuższego dystansu (mieli czerwony numer startowym). Odpowiadam, że tak, bo ostatnie 45km są wspólne.
Zaczynamy rozmawiać i okazuje się, że to laseczka przed pięćdziesiątką z UK, która z rodziną jakiś czas temu przeprowadziła się pod Chamonix, aby móc być bliżej gór. Tak fajnie nam się gadka kleiła, że w mgnieniu oka dotarłyśmy do Plan de Loa, skąd zaczęło się podejście do Val de Travenanzes, czyli do długiej doliny rzeki o tej samej nazwie. Jeszcze w zeszłym roku uczestniczy biegu musieli brodzić po kostki rzece, a w tym roku - płynął strumyk, a my biegliśmy po kamienistej pustyni aż do podejścia pod Col de Bois. Tutaj w żółtym namiociku czeka pomoc medyczna, gdyby komukolwiek potrzeba byłoby pomóc.
Zanim dotrę do drugiego punktu odżywczego, gdzie czekał Szymon z drugą kanapką i słonymi czipsami oraz colą, muszę zaliczyć jeszcze jedną górkę, która daje mi mocno popalić. Trochę tak jakbym liczyła na to, że po zaliczeniu wysokości 2300m już nic nie będzie dla mnie przeszkodą. A jednak ta ostatnia góreczka mocno daje w kość. Z dobrych motywów - zbieg z 2300m był mega przyjemny i można było przez 2-3km rozprostować nogi do tempa bliżej 5min/km niż 10min/km :D
Na punkcie (53km; Rifugo col Gallina) wita mnie Szymon, który zgarnia mnie ze zbiegu przed matą do pomiaru czasu, bo okazuje się, że znaleźć miejsce w tym biegowym zamieszaniu graniczyło z cudem. Szymon zaparkował zastawiając kilku gości i po prostu musiał być przy samochodzie - a cały zjazd z punktu przełęczą był jednym wielkim korkiem.
Wciągam słone czipsy, jem bułkę i popijam colą. Proszę Szymona, aby nalał mi wody do bukłaka i wrzucił elektrolity, bo czuję jak z potem wychodzą wszystkie moje mikroelementy. Zaczynam się zastanawiać, czy nie wypakować tego całego bezsensownego wyposażenia obowiązkowego, ale Szymon mi to odradza, upychając jak może te zbędne ciuchy i sprzęt... No, ale co się może najgorszego stać? Pytam. Uzyskuję odpowiedź, że mogą mi naliczyć czas i w sumie, to narobić niepotrzebnego zamieszania. Racja. Z grymasem na twarzy biorę wypchany połową swojej garderoby plecak i ruszam dalej. Macham Szymonowi na pożegnanie i do zobaczenia za jakieś 9km - 62/63km - w zależności od tego, co podpowiada GPS.
Wybiegam z punktu w otoczeniu włoskich turystów, którzy klaszczą, krzyczą BRAVA, BRAVISSIMO, VAI! VAI! i moje ulubione ALLE, ALLE! Słuchajcie, to w jaki sposób Włosi angażują się w kibicowanie jest naprawdę wzruszające - za każdym razem czułam się tak jakbym leciała po złoto i do tego OPEN.
Gdy emocje już zaczęły opadać, a moje słuchawki się podładowały, wkładam je do uszu i odpalam muzykę. Nie byle jaką! Hity lat 90. Lecę równiutko przed siebie, mam już 8 godzin w nogach i zaczyna włączać się typowe zmęczenie mięśni. Byłam bardzo ciekawa jak mój organizm zareaguję na podejście na najwyższy szczyt na trasie - ponad 2400m n.p.m. Szczerze powiedziawszy ... przez godzinę męczyłam bułę, tj. czułam zmęczenie fizyczne, a nogi mocno mi ciążyły. Parłam na przód, ale już bez lekkości.
Tak naprawdę momentem przełomowym było, gdy w oddali zaczęło majaczyć schronisko, a za moimi plecami pojawił się niesamowity widok na Tre Cime. Trochę jakbym zapomniała o bólu nóg i w miarę wartko dotarłam na najwyższy punkt - spod schroniska (Refugio Averau) dostałam wiatru w skrzydła i aż do samego Passo Giau nie było mocy, która miałaby mnie zatrzymać.
Po dość agresywnym zbiegu szutrową ścieżką ze schroniska wpadłam na półkę skalną, z której ciągnęła się ścieżka wzdłuż zbocza, wiedziałam, że muszę to przebiec w całości. Skałam między jednymi, a drugimi skałami, tu ominęłam jakąś parkę, to jakiegoś na w pół żywego gościa - ale leciałam jakby ktoś mi dopalacz odpalił. MIAZGA.
Dobiegam do przeogromnych skał, za którymi dostrzegam już schronisko i przełęcz. To tutaj czeka Szymon (mam nadzieję, że ma jeszcze czipsy) i po raz ostatni będziemy się widzieli przed metą. Zbiegam na punkt szerokimi schodami, które staram się ominąć poboczem, ale to mało skuteczne - i dosłownie wpadam na Szymona, który zgarnia mnie na zieloną trawkę, daje colę i czipsy. Mówię, że nie potrzebuję zmieniać wody w bukłaku, bo mam jeszcze sporo i chwytając kilka żelek oraz batonów, ruszam na ostatnie 17km.
Aha, rzucam jeszcze JA ICH WSZYSTKICH JESZCZE PRZEGONIĘ. Szymon strwożony pyta się mnie, czy może nie mam jakieś choroby wysokościowej, a ja mówię, że na ultra wyścig zaczyna się dopiero po jakiś 3000-3500m w pionie, gdy wychodzi tak naprawdę, kto naumiał się biegać na zmęczeniu. Czuję świeżość (jak to możliwe?!) w nogach i w głowie. Zostaje mi 17km i wiem, że z 50 miejsca wśród kobiet na pierwszym punkcie kontrolnym uda mi się uczknąć jeszcze kilka dodatkowych miejsc.
Wybiegając na ostatnią część biegu, tj. 17km do Cortiny, wiem, że czuję się doskonale. Dziękuję sobie w duchu za te wszystkie treningi na zmęczeniu, wielogodzinne wycieczki rowerowe i wstawanie o 3 rano, aby zdążyć na wschód słońca na jakimś szczycie. Prze te 3 godziny biegu ja po prostu lecę, lekko i w zachwycie.
Biegnę na Forcella Giau, a moim oczom ukazuje się bajeczny kolor zieleni i strzeliste szczyty. W oddali majaczy szczyt Giau, gdy zaczynam podejście na przełęcz (35-40% nachylenia!). To właśnie ten moment, gdy podkręcam muzykę w słuchawkach i zaczynam śpiewać do siebie polskie piosenki. Oniemieli moim wspaniałym (ehem) głosem biegacze schodzą mi z drogi, a ja pruję przed siebie aż na sam szczyt. Tam rzucam soczyste FUCK widząc niesamowity widok na przełęcz.
Biegnąc na Mondeval czuję się trochę tak jakbym była na bieszczadzkich połoninach, a gdzieś w ramach bonusu pojawiają się białe strzeliste szczyty (rodem z księżyca). To właśnie tutaj skręcam za ostatni winkiel i czeka mnie 11km zbieg, na który z utęsknieniem czekałam. Jestem podjarana na maksa pięknymi widokami i swoją mocą w nogach. Na niecałych 2km do ostatniego punktu kontrolnego mijam 6 osób i cisnę dalej.
W jednym z ostatnich wiadomości mailowych od organizatora zostaliśmy poinformowani o zmianie ostatniego odcinka trasy ze względu na wycinkę leśną. Faktycznie, puścili trasę bardzo wąską leśną dróżką (całkowicie przeoraną przez biegaczy), ślisko jak cholera, wystające korzenie i luźne kamienie, ale ALLE! ALLE! leciałam bez opamiętania, starając się skupić na każdym ostatnim kilometrze, bo co tu ukrywać ... te ostatnie kilometry dłużą się zawsze!
Po wybiegnięciu z lasu docieram na asfaltową drogę, która ma mnie zaprowadzić w stronę mety w Cortinie. Na poboczu siedzą lokalsi dopingując i machając. Mega rozczulający widok :-) 3km przed metą ktoś wystawił całą lodówkę (!) z napojami i uwaga, prysznic! Byłam tak spocona, zasmarkana i przegrzana, że wleciałam cała pod ten prysznic. No dobra, to przynajmniej będę w miarę wyglądać "świeżo".
Ostatni kilometr to już bieg chodnikiem w Cortinie. Strażacy kierują nas na główny deptak, gdzie pod kościołem czeka meta. Ostatnie 500m. Mam ostatnie metry z jakimkolwiek przewyższeniem i nogi zaczynają konsystencją przypominać budyń. Skręcam w prawo za winklem i jestem na głównym deptaku.
Ludzie zaczynają wiwatować, machać, niektórzy krzyczą za mną i biegną koło mnie. Widzę już żółty baner na mecie LAVAREDO i biegnę od prawej do lewej przybijając piątki. ZAWSZE O TYM MARZYŁAM. Taki doping jaki dostałam na mecie ... no na samą myśl jestem wzruszona. Przebiegam przez metę i ... FINITO. Z 50 pozycji wśród kobiet wpadam jako 33 i 15 w kategorii, ja pierdziu !!!
Uśmiecham się jak głupi do sera, a tu ... nie ma medali! Serio, nie przywiozłam sobie takiej ładnej pamiątki, bo po prostu nie dawali medali dla dwóch najdłuższych dystansów! Za to dostałam fajną kamizelkę od La Sportiva i piwo oraz jedzonko. Byłam zadowolona.
Wychodząc ze strefy mety, wpadam na Szymona, który mi gratuluje i pyta jak się czuję. Super! Jakbym miała sponsora jakiegoś, co by mi masażystę zafundował, biegłabym do 120! Śmiejąc się idziemy na parking, gdzie czeka już na mnie nasz cyganowóz. Szymon mówi, że może i medalu nie ma, ale ma dla mnie niespodziankę - otwieram bagażnik, a do moich nozdrzy dociera przyjemny zapach. PIZZA! Wciągnęłam na raz, popiłam piwem i w tym momencie byłam najszczęśliwszą osobą na świecie.
Serdecznie dziękuję WSZYSTKIM osobom zaangażowanym na mediach społecznościowych, bliskim i Szymonowi ❤️❤️❤️ za wspaniały doping, support i pozytywną energię, która doprowadziła mnie w pięknym stylu na samą metę 80km biegu z 4600m przewyższenia przez włoskie Alpy. GRAZIE!
Best, M.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂