Relacje Nie zapłaciłam i pobiegłam - moje 100km w Beskidzie Sądeckim!

Marta Dębska

11 min read
Nie zapłaciłam i pobiegłam - moje 100km w Beskidzie Sądeckim!

Czy istnieje granica naszych marzeń? Czy dystanse ultra zaczynają "maleć", a my chcemy więcej i więcej? Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale wiem jedno - jak człowiek już sobie wymarzy przebiec 100km (TRENINGOWO!) ulubionymi szlakami Beskidu Sądeckiego, to nie ma już drogi powrotnej ...

Jeśli zastanawiacie się, co zrobić, aby biegać ultra i nie płacić za pakiety, mam dla Was fantastyczne rozwiązanie - zorganizować swój własny bieg! 😀 Trochę pół żartem, pół serio, ale nie będę w sumie owijać w bawełnę ... opowiem Wam w jaki sposób zorganizowałam swoją własną setkę w sercu Beskidu Sądeckiego.

Kawał (dobrej) nikomu niepotrzebnej roboty

Jeśli zastanawiacie się DLACZEGO ktoś decyduje się na to, aby w majową noc wyruszyć na szlak celem przebiegnięcia 100km, to spieszę z odpowiedzią.

Przede wszystkim, czuję ogromny sentyment do starej trasy Biegu 7 Dolin (w ramach Festiwalu Biegów), która biegła pętelką z Krynicy przez Rytro i Piwniczną. Po drugie, wiedziałam, że powinnam przebiec jakąś setkę przed startem na Lavaredo, a tym bardziej przed Lądkiem 240km. Żaden z organizowanych biegów nie pasował mi terminowo, ani - nie będę ukrywać - finansowo. Koszt dojazdu, pakietu i zakwaterowania (często taki weekend to 500-800zł) po prostu wykracza poza moje możliwości finansowe.

Co więcej, to również fantastyczna okazja do przetestowania swojej wydolności i sprawdzenia jak bardzo "umiem w ultra" mentalnie po 9 miesięcznej przerwie.

Jaworzyna - 04:22

Kolejną sprawą jest możliwość spotkania się z pozytywnie zakręconymi ludźmi! Nie zdawałam sobie sprawy jak wiele absolutnie fenomenalnych osób przyciągnie idea tego biegu. Sądzę, że w Krynicy rodzi nam się całkiem fajna biegowo-rowerowa społeczność! ❤️

Nie mogę również zapomnieć o supporcie - potraktowaliśmy ten bieg jako trening wsparcia na punktach, przetestowanie logistyki, sprzętu i jedzenia. Mieliśmy całe 100km, aby przetestować co jeść, pić, co (i czy w ogóle) myśleć, jakie buty i czy ultrasowi powinno się kiedykolwiek mówić "teraz już tylko w dół!"...

Trasa i plan punktów odżywczych

Trasa jest naprawdę bardzo przyjemna. Pierwszy etap nocny z Krynicy do Rytra (36km) to tak naprawdę jedno konkretne podejście na Jaworzynę, a potem już elegancko do samego Rytra. Następnie, 1 punkt odżywczy przy Hotelu Perła w Rytrze, a potem długie (13km) podejście niebieskim szlakiem na Przehybę.

Aż do Eliaszówki spokojnie lecimy (trochę w górę na końcówcę) i zbieg zielonym do Piwnicznej. Tutaj czeka nas kolejny punkt odżywczy przy dworcu, a potem ... ostatnie 34km - do góry i w dół do Łomnicy, do góry i w dół na Wierchomlę, kolejny i ostatni 3 punkt odżywczy pod Hotelem w Wierchomli Małej.

Po 3 punkcie zaczyna się ściana płaczu, czyli wejście na stok na Wierchomli, spory zbieg i "niewinne" podejście na Runek, a z Runka już długa w dół aż na metę na deptak do Krynicy.

Pobudka 01:01!

Jak to jest wstawać o 01:00 nad ranem? Nie powiem, że jest to największa przyjemność na świecie, ale chyba z czasem przestaje to być wielką dramą :-) Już mam trochę taki rytuał - wstaję, jem "śniadanie" (kuskus z jabłkiem, cynamonem), piję kawę (z nadzieją, że szybciej przetrawię jedzenie) i przez kolejne 45 min oddaje się błogiemu stanu leżenia i nic-nie-robienia.

Wszystko zostało przygotowane dzień wcześniej, czyli - spakowane 3 plecaki (1 zakładam na starcie, a 2 pozostałe są na wymianę na 2 punktach odżywczych), bo uznałam, że szybciej będzie wymienić plecak niż wymieniać wodę w bukłaku i dopakowywać batony. Do tego, ubrania na zmianę oraz buty, elektronika (powerbank, kable), folia NRC, mokre chusteczki itd. Dodatkowo, jedzenie i picie (naleśniki, bułki, vege kabanosy, batony, cola, woda) oraz baniak wody. Wszystko było spakowane w 2 koszyki i postawione w korytarzu wraz z lodówką (na napoje i jedzenie).

Pakujemy się i o 02:20 wyjeżdżamy. Na niebie nie widać gwiazd, jest za to bardzo ciepło - ponad 17C! Wyjeżdżamy w ciemną noc i kierujemy się na Czarny Potok, gdzie spotykamy się z Maćkiem Skibą. Zgarniamy go i jedziemy na Deptak.

Etap I (nocny) - Krynica-Zdrój > Rytro (36km)

3:00. Ciemno. Całkowicie opustoszały Deptak w Krynicy-Zdrój. Ani jednego emeryta na ławeczce. Przed Starym Domem Zdrojowym stoję ja z Maćkiem i Szymon.

"Ej, zostało Wam 8 sekund! 8..7... ", usłyszałam jak Szymon wykrzykuje 1!!! i ruszyliśmy z Maćkiem przed siebie. No to hop, do zobaczenia za jakieś kilkanaście godzin, cześć!

3:00, Krynica-Zdrój

Pierwsze kilometry biegu lecą bardzo szybko. Najpierw kilometr asfaltem w stronę Czarnego Potoku, a potem już wchodzimy na leśne ścieżki w kierunku Czarnego Potoku. Mówię Maćkowi, że mam dzisiaj gorszy dzień wydolnościowo i potrzebuję więcej czasu, aby się rozkręcić. Nie wierci mnie w brzuchu jakoś za bardzo z nerwów, cieszę się, że tu jesteśmy i nie muszę biec sama w ciemną noc.

Na Jaworzynę dobiegamy w podskokach w 1h45min - powoli zaczyna robić się jasno, wyłączamy czołówki i lecimy w stronę Runka. Jest zaskakująco sucho - tam, gdzie normalnie trzeba skakać przez kałuże i błoto, warstwa ziemi jest cała popękana. Bardzo dziwny widok.

Widok z Jaworzyny, 4:22

Słońce powoli wstaje i nieśmiało wyłania się zza chmur. Pędzimy aż do Hali Łabowskiej i tutaj wita nas przepiękne słońce. Jestem zachwycona, bo Schronisko na Hali mijamy już po 2h32min. Zagadujemy się z Maćkiem i budzimy się dopiero w okolicach Chaty Cyrla. Tutaj się z Maćkiem rozdzielamy - ja idę się wysikać w jedną stronę, a Maciek w drugą. W międzyczasie, mimo tego, że nie odczuwam za bardzo głodu, bardzo pilnuję się z jedzeniem i piciem - jem co godzinę (2 batony i 1 mus) i wypijam 1L wody z izo.

Przed Halą Łabowską, 5:15

Wychodzę z krzaczków, Maćka nie widać - dooobra, na pewno poleciał przed siebie. Lecę więc i gdy po 10min go nie widzę, dociera do mnie, że pewnie poleciał szybciej i zasuwam jak oparzona, aby go dogonić... Dziwi mnie tylko, że wokół tak cicho i spokojnie, jakbym była zupełnie sama na świecie ...

Etap II: Rytro > Piwniczna-Zdrój (30km)

Dobiegam do punktu o godzinie 7:20, czyli po 4h20min i widzę jak macha do mnie Szymon. Uśmiecham się i pytam, gdzie jest Maciek? Szymon osłupiały mówi, że nie ma Maćka i strwożony pyta się, czy naprawdę zgubiłam osobę, która dawała mi w nocy pełne bezpieczeństwo na trasie 😅 Okazało się, że Maćkowi trochę zeszło, bo wybrał się nie do krzaczka, a do Chaty Cyrla i przybiegłam ponad 10 min szybciej niż on. Sorry Maciek, nie chciałam Cię zgubić!

Na punkcie przebieram koszulkę, wciągam naleśnika i popijam colą. Stwierdzam, że bardzo dobrze się czuję w Salomonach i nie przebieram butów. Zabieram drugi plecak, przekładam dokumenty i oblewam sobie twarz wodą. Szymon liczy mi dokładnie czas (deadline nas gonią!!!) i wybiegam po 8min na trasę. Przede mną zabójcze podejście (które notabene bardzo lubię) niebieskim szlakiem na Przehybę. Wciąż jest bardzo ciepło, ale powietrze robi się cięższe, a czuję, że coś wisi w powietrzu ... Dopiero po kilkunastu minutach od punktu dociera do mnie, że zapomniałam rękawków i kurtki, które bezpiecznie leżą w bagażniku samochodu ...

Po 5 godzinie biegu zaczynam wcinać batonika i nagle widzę, że biegnie w przeciwną stronę inny biegacz. Zagaduje mnie i okazuje się, że to Zenuś, który widząc mnie krzyczy "O, słyszałem o Twojej akcji! Jesteś zielonebieganie!" Ja zaczynam się śmiać i podchodzę, aby z gościem przez chwilę pogadać. Mega dużo pozytywnej energii dodało mi to spotkanie, dzięki!

Przed Przehybą (46km o 09:04, 6h za mną) pogoda robi mi psikus. Zrywa się bardzo ostry wiatr, chmury tworzą kopułę anty-słoneczną i w oka mgnieniu jest ciemno. AHA, zaraz lunie! No i lunęło. Przez kolejne 45min leje jak z cebra. No pięknie, ciekawe, czy mocno zmarznę! Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, deszcz okazał się naprawdę ciepło i przyniósł mi więcej ulgi po tym podejściu na Przehybę niż szkody.

Biegnę leciutko na Radziejową i staram się nie połamać na tym cho-le-rnym zbiegu aż do podnóża Wielkiego Rogacza. Korzeń na korzeniu, a w dodatku masa luźnych kamieni i ślisko po deszczu, zabawnie! Moje kostki wciąż się mają nieźle, samopoczucie bardzo dobre.

Wielki Rogacz łykam na raz, myk i już jestem na Obidzy, która wita mnie pięknym słońcem. Przebiegam przez przełęcz i docieram do linii lasu - stąd już tylko 3km do Eliaszówki. Cały czas spokojnie biegnę, staram się utrzymywać równe tempo. Pilnuję się też z jedzeniem - do Eliaszówki grzecznie jem i piję w swoim ustalonym trybie. Żołądkowo czuję się super, mięśniowo też.

Widok z Wielkiego Rogacza, 10:00

Z Eliaszówki mam 8km w dół do punktu w Piwnicznej. Tutaj zamarzyło mi się posłuchać muzyki, bardzo potrzebowałam takiego motywatora. Lecę w dół i nie mogę się doczekać na spotkanie Maćka Majdy i Szymona na punkcie. Czas leci szybko i z ogromną ulgą witam ostatnią polankę przed Piwniczną. Już tuż, tuż!

Etap III: Piwniczna-Zdrój > Krynica-Zdrój (34km)

Cześć Marta! Słyszę jeszcze zanim przebiegnę przez mostek w stronę dworca. O, to Maciek i Szymon! Czekają na mnie i lecą ze mną ten kilometr do punktu. Śmiać mi się chcę, bo Szymon jeżdżąc od punktu do punktu, wybiegał ze mną ponad 10km na tym całym ultra! Chyba ktoś tu powoli łapie bakcyla biegania długodystansowego ... OK, po 8h50m, czyli 11:50 jestem w Piwnicznej.

Piwniczna-Zdrój, 12:00

Standardowo, Szymon z zegarkiem odlicza czas do wyjścia z punktu, a w międzyczasie wpycha mi w ręce naleśnika, bułkę, dolewając wody do kubka. Zaczynamy sobie żartować z Maćkiem, mówić o jakiś głupotach i nagle, zaczynają opuszczać się szlabany na przejściu kolejowym (przez które mieliśmy za chwilę przechodzić) i widzę jak Szymon robi się zielony ... Maciek w śmiech, że pewnie zaraz pójdzie przestawić ten nadjeżdżający pociąg, abyśmy wyszli na czas :D Na szczęście, nie trzeba było ryzykować niczyjego zdrowia, bo pociąg zafundował nam zaledwie 3 minuty opóźnienia, które spożytkowaliśmy na śmiechy-chichy i jedzonko, a potem pognaliśmy w stronę Łomnicy-Zdrój.

Pierwsze podejście jakoś poszło. Maciek przerażony, że zbiegam jak oszalała, bo miał nadzieję, że już będę bardziej zmęczona 😅 Spoookojnie, nadeszło podejście do Wierchomli i słońce tak mi przygrzało, że pod Hotel na III punkt odżywczy ledwo się już dotoczyłam ...

Zbieg do Wierchomli, 13:10

III punkt pod Hotelem w Wierchomli. Szymon daje mi do łapy Radlera 0% (DZIĘKI BYKU) i karze mi chwilę odpocząć. Faktycznie, jak zmęczenie mnie rąbnęło, to raz. Jem co godzinę grzecznie, ale czuję, że tak po 10 godzinach to jedzenie już mi nie idzie ... Wniosek: uwzględnić więcej słonych i tłustych przekąsek zamiast samych węgli.

Spędzam prawie 10min przy aucie i po tym czasie, wyruszamy w pełnym słońcu na Wierchomlę. Na szczęście, wieje mocny wiatr i ten upał udaje się jakoś znieść. Wchodzimy ponad 45 min, ale w końcu witamy piękne widoki na szczycie. Ufff, dało mi to mega popalić. Weszłam typowo w tryb "nic nie mówię, ale mów do mnie, ale i tak nie odpowiem", bo tak bardzo już chciałam zaliczyć tę Wierchomlę.Ku mojej wielkiej radości na szczycie wpadamy na Justynę, która wyściskała mnie do granic możliwości, a potem kopa w tyłek i długi zbieg do Szczawnika.

Wierchomla, 14:15

Od tego miejscu do Runka pozostaje nam ok 7-8km? Niby nie ma stromego podejścia, ale wierzcie mi, że mając 88km w nogach, nawet najmniejszy wznios sprawia, że nogi pracują wolniej ... Mimo to, docieramy do Bacówki nad Wierchomlą. Maciek zagaduje mnie i opowiada śmieszne historie, które naprawdę (i szczerze) bardzo mnie rozweselają. Jestem przeszczęśliwa, że zaoferował się mnie mentalnie wesprzeć na tym odcinku. W dodatku, pilnował też bym jadła - piłam według planu, ale od Wierchomli nic mi się już nie chciało jeść. Zwłaszcza takich batonów, czy musów ... Masakra.

Maciek wciska we mnie żelki, popijam wodą i jakoś docieramy na Runek. Tutaj moje oczy napełniają się wodą ze wzruszenia, bo wychodzi nam na przeciw Ola, która uśmiechnięta dodaje nam świeżości. Podwijam kiecę i lecę! Podnoszę dzielnie nogi i napieramy w stronę Słotwin, gdzie ponownie wpadamy na Justynę. W 4 żartujemy i śmiejemy się, a ja staram się nie patrzeć na zegarek, bo te cholerne kilometry dłużą się i dłużą!

Na Słotwinach widzimy się też z Maćkiem Skibą i ich Paksi, którzy robią nam fotki, dodają energii i dopingują na tych ostatnich kilometrach.

Słotwiny, 17:10

Ostatnie 2.5km ... 2km ... przebiegamy przez stok w Krynicy-Zdrój i już jest ostatni skręt w lewo wzdłuż ogródków działkowych i już jest poczta! Tutaj skręcamy w prawo, Maciek robi nam bezpieczne przejście przez pasy i mamy deeeeptak! Robimy trochę zamieszania, nagle dobiega do nas Szymon i lecimy tak wszyscy na metę - widzę swoich rodziców, którym przybijam piątkę i z wielkim uśmiechem na ryjku zamykam 100km w 14h26 min! ❤️

Podsumowanie

Jak to jest przebiec samej 100km? Ehem. Nie przebiegłam jej sama 🙃 To była fantastyczna praca zespołowa, która sprawiła, że byłam w stanie taki dystans na nóżkach pokonać.

Ogromne pokłony w stronę support team'u, czyli Szymona, który uzbrojony w Excela i swój entuzjazm spisał się na 6! Nie tylko zadbał o to bym zawsze wychodziła z punktów cała i zdrowa, ale też zatroszczył się o to by każda osoba mi towarzysząca dobrze się czuła. Czapki z głów, pełna profeska!

Dziękuję pięknie Maćkom, Oli i Justynce za absolutnie cudowny czas na szlaku. Niebezpieczeństwa mroku, upał i ostre słońce, a potem zmęczenie w ogóle były bez znaczenie w obliczu tak mocnej ekipy! Kocham bieganie po górach właśnie za możliwość bycia z tak cudownym ludźmi, wspólna pasja mocno zbliża!

Dziękuję też za wsparcie online - na FB,IG, discordzie ... no kurde, tyle dobrej energii, że nie mogę! ☀️

Dzięki. To było moje najpiękniejsze biegowe doświadczenie.

To co? Do następnego szalonego pomysłu! M.

Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂