Marta Dębska
Dokładnie tydzień temu o tej porze na trasie zawodów 100km Biegu 7 Dolin, mając już prawie 60km w nogach, zbiegałam z Eliaszówki w stronę Piwnicznej-Zdrój. Pogoda była rewelacyjna, żołądek w pełni ze mną współpracował, a ja czułam się jak prawdziwy biegowy zdobywca górskich dolin i szczytów. No dobrze. Jeśli było tak sielankowo, to wypadałoby dobiec do mety, prawda? A tu psikus! Opisałam osiem kluczowych błędów strategicznych, których suma przesądziła o moim DNF na 88km.
Zanim przejdziemy do zasadniczej części wpisu, który mam nadzieję pomoże debiutującym na tej trasie (oraz dystansie) odpowiednio przygotować swoją strategię, z całego serca dziękuję za ogromny odzew na opublikowaną relację z mojego startu w Biegu 7 Dolin!!! Cieszę się, że zwróciłam się z prośbą o feedback do największej społeczności ultrasów online, bo otrzymałam szczery (czasami aż do bólu) feedback, który nie pozwolił mi na pozostawienie swoich błędów bez konstruktywnych wniosków na przyszłość. Z tego miejsca więc, dziękuję każdej osobie, która zaangażowała się w dyskusję na grupie Ultrarunning Polska, za setki prywatnych wiadomości oraz maili, gdzie otrzymałam zastrzyk pozytywnej energii oraz nieocenione rady na przyszłość. Wszyscy jesteśmy ludźmi i uczymy się na błędach, a ja nie lubię marnować swojej energii oraz czasu – dlatego mam nadzieję, że ten post również będzie “żył swoim życiem”, stanowiąc wartościowy materiał do poczytania :-).
Mimo tego, że obiecałam sobie, że absolutnie nie będę roztkliwiać się nad faktem, że moje wizje przekraczania mety po przebiegnięciu 100km podczas swojego debiutu na tym dystansie w Biegu 7 Dolin, pozostały w meandrach wyobraźni, to pojawiły się na moim ramieniu demony rozczarowania i beznadziejności. Wypowiadając wojnę tym myślom, które do niczego konkretnego nie prowadzą, postanowiłam odnaleźć korelacje ze swojego życia, gdzie sytuacja, będącą typową porażką, nie tylko wyszła mi na zdrowie, ale sprawiła, że wróciłam do gry silniejsza, ciesząc się, że życie ułożyło się właśnie w ten sposób. Stąd też historia o eLce.
Jakieś milion lat temu trzęsłam się jak osika, siedząc w czerwonej Toyocie Yaris na placu manewrowym Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego (pieszczotliwie zwanego WORDem) w Katowicach, podchodząc po raz drugi do próby zrobienia tak banalnej rzeczy jak łuk tyłem.
OK. Odpalam samochód. Ruszam! Cholera. Zgasł. No nie wierzę! Setki razy robiłam łuk, a teraz nawet nie potrafię ruszyć z miejsca. Odpalam znowu. Jadę!!! Bum. Uderzam w słupek starając się ogarnąć łuk tyłem. Wychodząc z samochodu czuję ogromne rozgoryczenie, żal i złość na siebie. Coś, co absolutnie nie sprawia mi problemu podczas próbnych jazd, stanowi wyzwanie nie do przejścia na egzaminie.
Pełna złości na sytuację, wracam do domu i całkowicie zmieniam strategię działania. Zaczynam od zmiany instruktora (potem zdaję sobie sprawę, że poprzedni ostro zszargał moje nerwy, czemu najpierw usilnie zaprzeczałam), testuję swoje siły na zupełnie innym samochodzie i “klepię” setki tysięcy razy łuk przód-tył do tego stopnia, że śnię tylko o tym manewrze. Mobilizuję się do mozolnych ćwiczeń pod okiem nowego instruktora, nie mogę już patrzeć na plac manewrowy, ale uparcie wstaję, jem, myję się i znowu jestem na placu manewrowym. Patrzę jak inni kursanci się z tym borykają. Angażuję się w 100 procentach. Dopiero wtedy zaczęłam zdawać sobie sprawę z braku odpowiedniego przygotowania i liczenie na cud pod tytułem “coś tam wiem” (no niestety, mała, to nie wystarcza).
Egzamin. Podejście trzecie. Robię łuk. Wyjeżdżam na miasto. 10 minut. Zdałam!
Jaki wniosek? Czy zostałam mistrzem łuku tyłem? Na pewno nie. To, co okazało się zbawienne dla mnie jako kursantki i kierowcy – zyskałam pewność siebie. Pracowałam bardzo ciężko i musiałam polegać na swojej wytrwałości, która bezpośrednio przełożyła się na poziom mojej pewności siebie jako uczestnika ruchu drogowego – odrobiłam lekcję, do której wcześniej podeszłam “po macoszemu”. Teraz, jestem wdzięczna losowi za taki obrót spraw. Poszerzyłam swoje zainteresowania jazdą do tego stopnia, że odwiedzałam zaprzyjaźnionego mechanika i przypatrywałam się jego pracy, obudziła się we mnie ciekawość i chęć utarcia nosa swojej własnej opieszałości i oczywiście, “ja im pokażę!”. Dałam radę i umiem wymienić świece zapłonowe w swoim samochodzie, o!
W bardzo podobny sposób patrzę na swój DNF w Biegu 7 Dolin. Spójrzmy prawdzie w oczy. Ja nie miałam szans by go mądrze ukończyć w związku z aspektami czysto strategicznym. Ba, cieszę się, że zdjęli mnie z trasy po 88km – gdyby “udało mi się” dobiec do 100km, wzięłabym to za fart. Byłaby walka, oczywiście. Ale fartem przemieściłabym się do mety. Nie miałabym tej bolesnej lekcji “porażki”, która pozwala spojrzeć z zupełnie nowej perspektywy na to wyzwanie. Analizując swoje notatki i feedback, który otrzymałam, kolorowe wykresy z aplikacji po biegu – mam ochotę poklepać po plecach Martę z zeszłego tygodnia (tak jakby dzieliły nas lata świetlne) i powiedzieć Kochana, czeka Cię jeszcze wiele setek godzin na placu manewrowym.
Poniżej znajdziesz listę moich najpoważniejszych ośmiu błędów, które popełniłam podczas swojego debiutu w ultra na trasie 100km Biegu 7 Dolin i które sprawiły, że nie dałam rady przekroczyć linii mety.
1️⃣ Niewłaściwie opracowana strategia czasowa
Na tydzień przed biegiem, zrobiłam planszę, na której rozrysowałam trasę biegu z poszczególnymi przewyższeniami oraz limitem czasowym. Muszę przyznać, że wykluczając pierwszy odcinek (Krynica – Rytro), który przebiegłam treningowo 3 razy, “na oko” wprowadzałam pewne ramy czasowe do pozostałych odcinków na podstawie strzępków informacji (np. 3 lata temu przebiegłam odcinek Piwniczna – Łomnica w 40 minut), co okazało się niewymierne i niedokładne.
Na planie były dwa przepaki, gdzie miałam się spotkać ze swoim zespołem. W Rytrze zaznaczyłam, że będę między 6.30, a 7.30, co pozwoliłoby niejako zmobilizować się porą nocną na pierwszym odcinku i umożliwiłoby przygotowanie wszystkiego, aby zmniejszyć ilość czasu na przepaku. W rzeczywistości, byłam w Rytrze o godzinie 7.45 (4.45h od startu, jest źle), co mocno mnie rozczarowało i poddało w wątpliwość A. odpowiednie założenia w planie oraz B. moją siłę i szybkość. Zaczęłam się również zastanawiać nad tym, czy te limity czasowe zostały “równo” ustalone, czy powinnam była przyspieszyć na konkretnych odcinkach, wiedząc, że przy kolejnych punktach pomiaru czasu będę potrzebowała więcej minut. Jednak, żółtodziób taki jak ja nie miał o tym pojęcia.
W Piwnicznej zjawiłam się o 13.20 – wcale na tym odcinku nie przyspieszałam, bo wydawało mi się, że jeśli dotarłam do Eliaszówki o 12, to mam 2.5h do limitu w Piwnicznej i spooookojnie dam radę. Najchętniej dałabym tamtej Marcie pstryczka w nos. Zamiast odpuszczać sobie i luźno biec z przeświadczeniem, że przecież potrzebuję siły na kolejne 40km! powinnam była szybciej przebierać nogami i nie wrzucać na luz. Ta decyzja kosztowała mnie przynajmniej 20 minut, które bym zyskała szybszym tempem.
Od Piwnicznej biegnę do Wierchomli. Biegnę? Nie, wdrapuję się najpierw na około 700 m n.p.m, zbiegam do Łomnicy, a następnie czeka mnie kolejne podejście i kamienisty zbieg do Wierchomli. Tutaj też zaczyna padać, czego myśl wcześniej odrzucałam od siebie. W momencie zbiegu po kamieniach, niebo jest całkowicie zaciągnięte i spadają pierwsze krople. Wysuszone w słońcu kamienie pokrywają się czarnymi plamkami przez krople deszcze, a jedyna myśl, która mi świta to skojarzenie do łaciatych krów.
Niewątpliwa, moja najmądrzejsza i odkrywcza myśl podczas biegu, a która na pewno bardzo mi pomogła biec szybciej i sprawniej. Gdy łaciate kamienie pokryły się całkowicie kroplami deszczu, a moja kurtka po 10 minutach przemokła całkowicie, wybiegłam na asfaltową drogę w stronę hotelu pod Wierchomlą. No i tutaj, kolejna “mądra decyzja”. Na zbiegu wyprzedziło mnie kilka osób, które na asfalcie zaczęło iść. Mimo tego, że sama czułam w sobie jeszcze siłę, to zwolniłam i przeszłam w marsz, trochę truchtu, za chwilę szybciej, znowu wolniej, marsz … Uznałam, że osoby przede mną są na pewno bardziej doświadczone (wiek, wyposażenie, zdecydowanie w ruchach), a ja powinnam w takim przypadku podpatrzeć, co “Ci mądrzejsi” robią. W konsekwencji wbiegam pod hotel 8 minut przed limitem. WOW! Mam ochotę palnąć się w czoło, tak głośno by usłyszeli to na deptaku w Krynicy.
Na 77km wbiegam po dokładnie 12.53h, czyli kilka minut przed 16. Dowiaduję się (mimo tego, że przecież to zapisywałam), że zostaje 2h na dotarcie do Bacówki na 88km. Mam mroczki przed oczami – czy to kiepski żart, bo przecież … jak ten czas tak szybko może upływać? Jestem na siebie zła za odpuszczenie tempa przed hotelem i od Eliaszówki. Zaczyna do mnie docierać ile czasu zmarnowałam na przepakach. Rozgoryczona, ale i mocno zdeterminowana, zabieram dwa ziemniaki do kieszeni kurtki. Chlup. Cholera, zapomniałam. Wyjmuję ziemniaki, wylewam wodę z kieszeni, wpycham jednego ziemniaka do ust, a drugi ląduje w prowizorycznie osuszonej kieszeni. Biegnę.
Na 83km jest kolejny pomiar czasu. Zaraz u podnóża stoku narciarskiego, docieram tam po 1.09h od wyjścia spod hotelu. Jest godzina 17.09, mam 51 minut by dotrzeć do Bacówki. Resztę historii już znacie :-). Tutaj nie mogę sobie zarzucić braku walki. Szkoda tylko, że wcześniej nie miałam świadomości jak reaguje ciało na tak długi wysiłek i ciągła mobilizację. Po 15h nogi są już tak sztywne, że trzeba się upewniać, czy tam cały czas są.
Żołądek nie sprawiał problemów, ale i tak miałam wrażenie, że jego zawartość uformowała się w wielką stalową kulę, która swoją ciężkością nie ułatwiała kolejnego kroku. Nie przewidziałam też pogody. W ogóle nie wzięłam pod uwagę, że bez względu na przewidywane słońce i brak opadów, coś się może zmienić. Mam wrażenie, że zadbałam o miliard detali, które bardzo mi pomogły i odciążyły mi głowę, zadbałam też o ciągłe jedzenie i nawadnianie, ale nie wykorzystałam tego – właśnie przez błędy żółtodzioba, gdzie kluczowe aspekty były dla mnie niewidoczne.
88km – 4 minuty po czasie. DNF. Auć!
Punkty odżywcze. Wbiegając na punkty odżywcze, zazwyczaj zabierałam banany, suszone owoce, wypijałam herbatę i szybko w drogę. Jednak, za każdym razem, gdy było to schronisko – leciałam szybko do toalety. Wtedy czułam się zwycięzcą świata, bo wysikałam się (przepraszam za dosadność) w normalnych warunkach i poleciałam dalej. Nie rozumiałam wtedy kluczowej rzeczy, to wszystko “rozleniwia” biegacza. Z założenia, wbiegam na punkt, zabieram, co mam zabrać i w drogę. Tutaj, traciłam po 5-6 minut totalnie bez sensu. Oczywiście, wtedy wydawało mi się, że jestem d e m o n e m szybkości.
Przepaki. Ciekawy temat. Na trasie biegu nie zatrzymywałam się ani razu, napierałam do przodu (raz wolniej, raz szybciej) z myślą, że odpocznę na przepakach. Kolejny błąd. Widząc mój team, od razu czas przestawał istnieć. Dajcie jeść, dajcie pić, pozwólcie usiąść na chwilę, zmienię buty, muszę szybko jeszcze do łazienki. Zamiast 5-6 minut, traciłam dodatkowe 15 minut. Z tej perspektywy wydaje mi się to błędem wynikającym z braku doświadczenia. Co ciekawe, ja wiedziałam, że ma to być szybka akcja, a w praktyce – wyszło niezbyt optymalnie czasowo. Nie ukrywajmy. Bardzo podstawowy błąd początkującego ultrasa. Eh!
Z jednej strony, byłam bardzo wdzięczna grupie ultrasów, którzy przekonali mnie, że więcej skorzystam dynamicznym marszem przy wejściu na Przehybę niż gwałtownymi zrywami, które na tym odcinku nie opłacą się w dłuższej perspektywie. Faktycznie, energetycznie rewelacyjnie. Zamiast jednak wykorzystać tę energetyczną przewagę – tam, gdzie miałam przyspieszyć, to nie robiłam tego, zachowując energię na później. Tak jak napisał jeden z ultrasów (pozwolę sobie na cytat) w ultra chodzi o to “jak balansować na limicie możliwości przez cały dystans”. Szkoda, że ja w głowie miałam wyłącznie swoją ukrytą mądrość pt. wydaje ci się, że możesz wolniej? Zwolnij! Masz jeszcze monstrualną liczbę kilometrów do wykazania się. Niestety, ale nie wykorzystałam nadwyżek energii na odcinkach, które na to pozwalały.
Z drugiej strony, sytuacja do hotelu pod Wierchomlą. Pada. Biegacze przechodzą do marszu, czasami lekkiego truchtu. Mocno zwalniają. Ja mogę biec, ale zwalniam. Podpinam się pod najszybciej maszerującą grupę, ostatnie 600m podbiegam do Wierchomli. Całościowo mogłam na tym odcinku oszczędzić do 7-8 minut.
Startując z Krynic o 3 rano, wiedziałam, że pierwszy odcinek będzie fascynujący. Nie oznacza to, że nie dawałam czadu na zbiegach. Co ciekawe, naprawdę przez te pierwsze 36km wydawało mi się, że daję z siebie tyle, ile przewiduje ustawa. Dopiero teraz, analizując swoje czasy i pokłady energii, stwierdzam, że mimo naprawdę dobrego “rozgrzewkowego” tempa przez pierwsze 20km, na kolejnych 16km powinnam była przyspieszyć o przynajmniej 10-15%. Zbiegałam bardzo asekuracyjnie, obiecywałam sobie oszczędzać czworogłowe. Gdy trenowałam na odcinku Krynica – Rytro, to byłam w stanie dotrzeć do hotelu w 4 h 10 minut. Teraz byłam na zawodach i ja rozumiem, że noc i te sprawy. OK. Ale straciłam ponad 30 minut właśnie zbyt asekuracyjnym podejściem. Fakt faktem, nie wywróciłam się ani razu i cieszę się, że było to dla wszystkich części mojego ciała pierwsze, a nie ostatnie ultra :-).
Brak kijów. Brak porządnej kurtki przeciwdeszczowej. Tutaj chyba nie trzeba komentarza. Niestety, nie miałam okazji trenować z kijkami i mimo tego, że mogłam je sobie kupić na zawody – nie za bardzo wiedziałam jak podejść do tematu. Instruktaże na jutjubie to jedno. Praktyka to drugie. Na przyszły rok wiem na pewno, że zaopatrzę się w kije i poruszę niebo oraz ziemię, aby znaleźć ultraska, który niejako wprowadzi mnie w temat i by stanowiły moje oparcie w walce o kolejne minuty, a nie dodatkowe obciążenie.
Kwestia kurtki to tak naprawdę kupa śmiechu. Dosłownie. Coś, co miało być nieprzemakalne i wiatroszczelne, okazuje się ładnie wyglądającą kurteczką i nic więcej podczas konfrontacji z deszczem na górskich ścieżkach. Nie ma co ukrywać, to kluczowy detal, który przesądza o wygranej lub przegranej. Zimno i przemoknięcie mocno odbijają się na samopoczuciu, no i szybko mogą doprowadzić do osłabienia organizmu.
Na przepaku w Piwnicznej wypijam połowę puszki Redbulla. Dodam, że ostatnio piłam napój energetyczny na maturze, czyli jakieś 9 lat temu. Początkowo wydawało się, że wszystko jest OK, a ja odczuwam zastrzyk energii. Szkoda tylko, że nie myślałam w dłuższej perspektywie. Praca serca przyspieszona, zaczyna puchnąć lewa ręka. Zaczyna mi dudnić w uszach. Po prostu cudownie. Nie przypisuję tego całkowicie na energetyk – sądzę jednak, że przesądził o tym jak źle się czułam w związku z przyspieszonym tętnem, nawet, gdy nie wrzucałam najwyższego biegu. To nie było dobrym pomysłem, absolutnie. Powinnam była wytrwale pozostać przy szotach magnezowych, izotonikach i elektrolitach. Może cola też by nie zaszkodziła. Wiem jednak, że energetyk nie dodał potrzebnej pary skrzydeł.
Źródło: https://pics.me.me
O ileż łatwiej by mi było, gdybym biegła z kimś bardziej doświadczonym ode mnie. Mając naturę “nie chcę być piątym kołem u wozu”, jest bardzo duża szansa, że chcąc zrównać tempo, dałabym z siebie o wiele więcej niż faktycznie mój organizm by na to pozwalał, co też nie jest optymalnym rozwiązaniem. Sądzę, że bardzo by mi pomogło towarzystwo osoby, która narzuciłaby o 15-20% wyższe tempo i byłaby konsekwentna w tym. Nie pozwalała na marnowanie czasu na przepakach. Oczywiście, kwestia treningów oraz wywiadu środowiskowego przed biegiem, to inna historia – tutaj piszę o towarzystwie kompana-ultrasa na trasie. Jestem przekonana, że ucząc się na własnych błędach, mocno zapamiętam tę lekcję, ale nie obrażę się jeśli w przyszłym roku udałoby się choć jakieś odcinki przebiec z kimś :-).
Tak jak pisałam we wcześniejszym poście, Festiwal Biegowy w Krynicy już od 5 lat jest stałym punktem w moim kalendarzu biegowym. Jednak, rok temu zadecydowałam, że fizycznie jestem w stanie podjąć się wyzwania przygotowania pod 100km. Wybór padł na Bieg 7 Dolin ze względu na moją znajomość szlaków, gdzie organizowany jest bieg oraz możliwość przeniesienia się do Krynicy na 4-5 tygodni poprzedzających zawody. Plus, sentyment do Festiwalu.
Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, że nie brałam pod uwagę innych biegów na tym dystansie. Ostatnie 9 miesięcy to realizacja jednego celu – wytrenować się na tyle by udźwignąć 100km w Beskidach na Festiwalu. Udźwignęłabym, gdybym poświęciła więcej czasu na przygotowanie strategii (tutaj – wywiad pogłębiony z ultrasami, którzy już biegli tę trasę) w oparciu o materiały online, jak i rozmowy bezpośrednio z osobami, które już biegły na tej trasie. Mimo tego, że męczyłam kilka osób pytaniami, to żadna nie popełniła tych błędów, które opisałam powyżej. Te, które opisali – uwzględniłam (np. perfekcyjnie ogarnęłam kwestię jedzenia, obuwie oraz odzież przetestowana, tapering przed zawodami, systematyczne rollowanie etc.). Wydawało mi się, że wyrobię się w 15h. Jak najbardziej, gdybym tylko miała te dane, które zgromadziłam w zeszłym tygodniu.
Pytanie, czy to zbyt trudny bieg. Nie wiem. Wypowiem się jak przebiegnę (w końcu hehe) 100km i porównam to empirycznie z innym biegiem.
Bardzo podobało mi się stwierdzenie jednego z ultrasów, że biegi ultra to “pieprzona chłodna kalkulacja”. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że dokonałam szczątkowej kalkulacji, licząc w dużej mierze na wygraną w oparciu o wynik rachunku prawdopodobieństwa.
Moim celem udziału w Biegu 7 Dolin było przetestowanie swoich możliwości w dłuższej perspektywie. Przez ponad 9 miesięcy działałam w taki sposób by móc być i trenować w Beskidach oraz stanąć przygotowaną (tak mi się wydawało) na starcie 8 września 2018 na deptaku w Krynicy. Wierzę, że gdyby nie moje zawzięcie, nie nauczyłabym się czym jest trening adaptacyjny, nie poznałabym swojego potencjału w treningu wytrzymałościowym, nie zmobilizowałabym się do napisania i obrony pracy magisterskiej w zaledwie kilka miesięcy, nie zmieniłabym swojej ścieżki zawodowej i nie dałabym sobie szansy na regenerację. Mogę szczerze przyznać, że ostatnie 9 miesięcy to wspaniały okres w moim życiu.
Czy żałuję startu? Czy jestem na siebie zła, rozczarowana?
Absolutnie nie. Nie zyskują ci, co nie próbują. Tak jak pisałam w poprzednim poście – aby móc porwać się na bieg ultra, to są lata przygotowań. Ja mówię o pełnym focusie przez zaledwie 9 miesięcy, gdzie autentycznie żyłam tym biegiem całą sobą. Co to jest w porównaniu do tysięcy godzin na treningach doświadczonych biegaczy. Nie zmieściłam się w limicie czasu. Świetna nauczka i pstryczek od losu.
Wnioski są bardzo proste. Wiem, że fizycznie jestem w stanie udźwignąć taki dystans na tej konkretnej trasie jeśli dopilnuję strategii. Zakwasy miałam przez 2 kolejne dni, potem wskoczyłam na rower i dla rozruchu zrobiłam 50km, bo już nie mogłam wysiedzieć. Czyli rezerwy sił są, byłam też dobrze zaaklimatyzowana. Wiem na pewno, że w przyszłym roku podejdę do 100km ponownie. Tym razem mądrzejsza, pokorniejsza i jeszcze bardziej skoncentrowana na lepszym przygotowaniu treningów oraz kwestii taktyki na biegu. Na pewno będę robiła, co w mojej mocy by poprawić wyniki na krótszych dystansach, częściej bywać w górach, wzmocnić się treningiem siłowym oraz pozwolić sobie na regenerację.
Piszcie śmiało jeśli macie coś do dodania – piszę tego posta przede wszystkim dla wszystkich biegowych dusz, które po raz pierwszy podejdą do dystansu ultra oraz tej konkretnej trasy Biegu 7 Dolin. Feedback ZAWSZE mile widziany! Wasze opinie są dla mnie bardzo cenne.
Dzięki i wszystkiego dobrego!
Keep tight,
M.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂