Marta Dębska
Kiedy w 2018 roku po raz pierwszy wybrałam się na wycieczkę biegową w Tatry, byłam zszokowana tym, że tutaj ktoś realnie może biegać i się ścigać. Od tego czasu minęło dobre kilka lat, a ja pokusiłam się o start w tym kultowym biegu w sercu Tatr i nie żałuję!
Nie ma co ukrywać - moją domeną nie są wysokogórskie biegi na relatywnie krótkich dystansach, czyli pełen ogień, wąskie i techniczne podbiegi oraz zbiegi, czy też ekspozycja. Od lat lubuję się w biegach "po krzokach", czyłi w biegach długodystansowych (tzw. ultra), które odbywają się w znanych i lubianych mi pasmach Beskidów, czy też Bieszczadów. Zawody biegowe w Tatrach od zawsze były mentalnie poza moim zasięgiem.
W tym roku, obiecałam sobie wychodzić poza strefy komfortu i robić rzeczy tak, jakbym się tego nie bała. A zawsze bałam się Tatr. Biegałam w nich na luzie i bardziej krajoznawczo - ale żeby na zawodach?!
Jednak, pełna determinacji zapisałam się na kultowy Bieg Marduły. Sprawdźcie, jak to zapamiętałam!
Franciszek Marduła, poza swoją działalnością lutniczą, był również pasjonatem narciarstwa. Jego miłość do tego sportu była znana wśród lokalnej społeczności Podhala. Narciarstwo, podobnie jak lutnictwo, wymaga precyzji, wytrwałości i zaangażowania, cech, które Marduła posiadał i które były widoczne zarówno w jego pracy zawodowej, jak i w pasjach.
Marduła aktywnie uczestniczył w życiu sportowym Zakopanego i okolic, promując narciarstwo w regionie. Jego zaangażowanie w ten sport przyczyniło się do popularyzacji narciarstwa na Podhalu, które już wtedy było znane jako centrum sportów zimowych w Polsce.
Bieg Marduły, nazwany na jego cześć, stał się jednym z najważniejszych wydarzeń sportowych organizowanych w polskich Tatrach, upamiętniając nie tylko osiągnięcia sportowe Marduły, ale także jego oddanie dla tatrzańskich gór i społeczności. Organizatorem jest Towarzystwo Gimnastyczne "Sokół" Gniazdo w Zakopanem.
Warto wspomnieć, że cykl Biegów z Sokołem, to trzy biegi - Bieg Sokoła (15km) w piątek, Bieg Marduły (30km+) sobota oraz Bieg Zamoyskiego (10km) w niedzielę.
Na "Mardułę" liczba zawodników jest mocno ograniczona. Pamiętajmy, że jest to bieg w Tatrzańskim Parku Krajobrazowym, szlaki są wąskie i mocno techniczne, a poza tym tłum biegaczy, czy po prostu turystów mocno wpływa na utrudnienia w pokonywaniu kolejnych kilometrów. Dlatego też, zapisy, które odbywają się w formie "kto pierwszy, ten lepszy" zamykają się w dobre kilka chwil po otworzeniu rejestracji. Byłam zapisana już 3 minuty po oficjalnym opublikowaniu linku do rejestracji, opłaciłam start (350 zł) i od lutego cieszyłam się na myśl, że wezmę byka za rogi i pobiegam (nie na lajcie) w Tatrach.
Biuro zawodów znajduje się w Kinie Sokół, siedzibie Towarzystwa Gimnastycznego. Otwiera ono swoje wrota od 18 w czwartek. Jednak, w związku z bardzo intensywnymi opadami deszczu (serio, była ściana deszczu i burza), uznałam, że odbiorę pakiet dopiero w piątek. Również od 18. Wszystko poszło bardzo sprawnie i uwaga, dostałam nawet lokalizator Poltrax. Świetna sprawa i cieszę się, że Organizator zadbał o ten temat.
Pobudka 5:00. Owsianka z bananem, kawa i szybka wizyta w toalecie. Samopoczucie bardzo dobre, zapowiada się ciepły i słoneczny dzień. Czuję się lekko, choć w środku czuję takie napięcie. Fajnie, będzie się działo!
Wyruszamy na start o 6:40 - mamy kilkanaście minut truchtem do Parku Miejskiego, skąd odbywa się pierwszy start. O 6:55 startujemy na Krupówki całą grupą, gdzie zaczyna się tzw. "ostry start", czyli nie ma zmiłuj i lecimy.
Jest bardzo ciepło, jak na tak wczesną porę. Mam koszulkę bez rękawków, swój biegowy kapelusz i okulary przeciwsłoneczne. Nasmarowałam się podwójną warstwą kremu do opalania (takiego do aktywności sportowej, co by z potem nie spływał za bardzo). Wzięłam Salomony Thundercrossy - dowiedziałam się, że Dolina Białego to jedna wielka ślizgawica po ostatnich opadach, a właśnie to Thunderom najbardziej ufam w kwestii przyczepności.
OK. Dobra, zaczynamy co?
7:02 LECIMY!
Pierwsze 3km to bieg asfaltem drogą przez Zakopane. Lekko pniemy się pod górę, po 30m up na każdy kilometr. Biegnę komfortowo, staram się nie patrzeć, jak zasuwają inni, bo wiem, że jest to bardzo złudne. Następnie, skręcamy w lewo na zielony szlak na Nosal. I tu się zaczyna komedia.
Najpierw, dostaję kilka uwag odnośnie nie przestrzegania regulaminu ze względu na to, że mój numer startowy był przypięty nie tam, gdzie powinien. Spoko, kumam. Ale abstrahując od tego, to sposób w jaki zostało to wypowiedziane sprawia, że kompletnie nie zrobiło to na mnie wrażenia. Gorąca prośba o to, że mimo ferworu walki, czy emocji - nie traktujmy siebie nawzajem, jak wrogów i śmieci. Fakt, że ktoś coś robi nie tak, nie wynika z jego umyślnego robienia na złość. Więc serio, trochę dystansu, a wszystkim może to nam wyjść na zdrowie!
Potem, jak już wbiłam się na to strome (acz krótkie) podejście, dostałam ataku paniki. I to nie byle jakiego. Jestem osobą, która lubi przestrzeń, spokój, swoje tempo i ciszę. Tu, znalazłam się w "wirówce" ludzi na bardzo wąskim podejściu, gdzie ledwo można było złapać oddech. Strasznie się tego bałam i bach, stało się. I co teraz?
Uznałam - dobra, wyprzedzam powoli, uprzejmie, ale stanowczo. Gdy zaczęłam przesuwać się spokojnie na przód, usłyszałam komentarz, że "tak się nie biega, trzeba spokojnie zaczynać, a nie tak gnać na początku i pewnie nie skończysz". Pozdrawiam bardzo serdecznie pana, który rzucił ten komentarz i mam nadzieję, że dobiegł w zdrowiu i nie marnował już sił na tego typu uwagi pod kątem innych.
Więc tak, początek był dla mnie kwintesencją tego, czego nie lubię i dlaczego się tego startu obawiałam. Doszłam do wniosku, że jeśli to już mam za sobą, to może dalej jakoś pójdzie. Nie zdezerterowałam. Leciałam dalej.
I jak tylko wleciałam na Nosal, poczułam przestrzeń i na zbiegu nogi mi się rozluźniły, a ja oddalałam się coraz bardziej od miejsca "wirówki. Ufff, mogę oddychać".
Zbieg do Kuźnic był naprawdę bardzo przyjemny z pięknymi widokami. Były fragmenty takich drewnianych schodków, kamienie, czy korzenie, ale nie wymagało to zbyt dużych umiejętności. Leciałam swoje, nie pędziłam na złamanie karku. Musiałam jeszcze ochłonąć po tych emocjach na Nosalu.
Dobiegam do Kuźnic i od razu kieruję się na żółty szlak Doliną Jaworzynki aż do Murowańca. Nie no, ten fragment kocham. Robiłam tutaj bardzo fajny trening na rekonesansie całkiem niedawno przed biegiem, więc teren znałam i czułam się pewniej. Zawodnicy zaczęli dawać sobie większą przestrzeń, a ja nie bacząc na innych, biegłam swoje. Równo na przód. Dopiero przy pojawieniu się mocnego podejścia około 7km przechodzę do dynamicznego marszu pod górę.
Przełęcz między Kopami na 1499 witam z ulgą, bo już słońce daje się mocno we znaki. Teraz w sumie większość do Murowańca jest w dół. Puszczam nogi. Lecę. Jest super. Cieszy mnie to, że na zbiegach cisnę równo i pewnie. Zaczynam się wyluzowywać.
Wpadam na punkt, gdzie bardzo sympatyczna wolontariuszka nalewa mi wody do flasków i każe lecieć szybciutko na przód. Tak też robię.
Nie mam pojęcia, która jestem i która mogę być. Absolutnie mnie to nie interesuje i najbardziej zależy mi na tym, aby biec swoje, nie zdechnąć w tym upale i nie odpuścić do samego końca. Aż do Czarnego Stawu biegnę ramię w ramię z kilkoma dziewczynami, z którymi mijamy się co jakiś czas. Tempo dobre, można napierać.
Wchodzimy na Karb. Idę krok w krok za dziewczyną przede mną, zahipnotyzowana ruchem nóg. Wpadam w taki trans, ale w pewnym momencie jest mi już za wolno. Wyprzedzam z lewej najpierw jedną, potem dwie, a finalnie 4 dziewczyny na tym podejściu i docieram na Karb. Co za widok!
Pamiętam, że zbieg z Karbu mocno dał mi popalić na rekonesansie. Mam astygmatyzm i biegając bez okularów (i soczewek), jednolity kolor kamieni zlewa mi się w jedno, nie do końca wiem, gdzie mam stawić stopę. Jednak, tym razem poszło mi bardzo gładko i docieram aż do rozwidlenia w bardzo dobrym humorze. To tutaj, odbijamy w lewo na czarny szlak w stronę Świnickiej Przełęczy.
I to, co tutaj zastaje wyrywa mnie z butów.
Podchodzi mi się (bo nie ukrywajmy, nie podbiegamy) naprawdę dobrze. Czuję ten gorąc, ale piję systematycznie, bardzo pilnuję jedzenia. Kilka kęsów batonika, przepić, przełknąć tą papkę. Naparzam też żele, ile wlezie. Byleby mnie w ten upał nie odcięło. Wychodzi jakieś 70-80g węgli na godzinę.
Przełęcz Świnicka była niesamowicie ciekawym doświadczeniem. Niby na dystansie 436 metrów jest "zaledwie" 167m przewyższenia, ale wierzcie mi - trudne techniczne, trzeba się często podciągać do góry, spora ekspozycja ... łańcuchów brak, ale trzeba uważać. Do tego spadające kamienie z góry. Zrobiłam to w niecałe 20 min, ale mam wrażenie, jakby to trwało 3 x dłużej! Nie żartuję. Byłam tak skupiona na każdym kroku, byleby nie polecieć w dół. Miazga.
Jestem na Przełęczy i wolontariusz wskazuje mi już drogę na Kasprowy - niedaleko, biegnij!
Od Przełęczy Świnickiej na Kasprowy mamy mniej niż 2.5km. Biegnie się wygodnie, czuję się dobrze. Pcha mnie też świadomość, że od Kasprowym już strzała w dół. Czeka na mnie też tam Szymon z kompletem flasków i świeżymi żelami.
Wbiegam na Kasprowy, kompletnie nie zauważając Szymona. Lecę przez coraz większe grupki turystów. Specjalnie ciężko dyszę, mając nadzieję, że wezmą mnie za głodnego niedźwiedzia. Strategia działa - schodzą z drogi.
Witam się z Szymonem, pospiesznie ładuję się bananami z punktu i już lecę dalej. Nie trwa to dłużej niż 15 sekund. I cyk, już lecę w dół zielonym szlakiem. Coraz więcej ludzi, a ja coraz głośniej dyszę. Już nie mam siły przepraszać, prosić o przejście. Część turystów jest OK, pełna kulturka. Ale nawet nie chce mi się marnować tutaj miejsca na opisanie tych wszystkich sytuacji, kiedy agresywna "madka" stara się wymierzać sprawiedliwość biegaczom, bo jej nie pozwalają zrobić zdjęcia na środku mostku. Ach, marzy mi się kultura dopingu, jak we włoskich Alpach ...
Mniejsza z tym, jest jak jest i trzeba z tym żyć.
Mknę na złamanie karku z Kasprowego i docieram do Kuźnic z prawie pełnymi flaskami. Nie uzupełniam i lecę dalej. Tutaj mamy około 1.5km podejścia na Kalatówki. Powiem Wam szczerze, że od tego momentu miałam kryzys. Taki, że mi się już nie chciało. Czułam to ciepło i wilgoć lasu, czułam się jak wielki flak, z którego uchodzi powietrze. Tego odcinka nie znałam i chyba to mentalnie na mnie tak podziałało.
Lekko podbiegam, ale większość dynamicznie podchodzę. Wolontariuszka wskazuje skręt w prawo na czarny szlak. Wdrapujemy się na Wyżnią Przełęcz Białego - grząski teren, sporo korzeni, las. Nie mam czym oddychać, jest tak duszno. Staram się nie zamulać, nie wiem dokładnie, jak rozłożyć tu siły, bo nie znam tego odcinka i nie do końca go przeanalizowałam - mój błąd.
Nagle, zaczynamy zbiegać i zastanawiam się - czy to już będzie w dół, czy to fałszywy szczyt? I znowu będziemy podchodzić?
OK, biegniemy w dół i wygląda na to, że teraz już tylko w dół na metę. CAŁA NAPRZÓD!
Lecę przez Dolinę Białego, jakbym nie miała w nogach ponad 25km w tym ukropie. Orzeźwia mnie chłód rzeki. Na ostatnich kilometrach wyprzedzam sporo osób, jestem w szoku. Sporo dziwnych sytuacji z turystami na szlaku - a we mnie narasta coraz większa frustracja i złość.
Wbiegam do Zakopanego na asfalt. Przede mną ostatni kilometr i meta. Ktoś za mną zaczyna sprintować, ale ja lecę swoje. Widzę metę, jest piękna!
Ufffff. JEST!
Dobiegam do Parku Miejskiego w Zakopanem w 4h38min i jestem bardzo szczęśliwa! Za mną ponad 2000m i 30km w trudnym technicznie terenie. Mój debiut na zawodach w Tatrach uważam za bardzo udany - plasując się na 11 miejscu wśród kobiet. Taki ultras, jak ja! Startując chciałam zrobić czas między 5, a 5:30. No cóż, trochę więcej wiary!
Bieg Marduły jest kultowy nie z byle przyczyny. Charakter nie do podrobienia, kawał historii, pasję w organizacji, piękne widoki, trudne szlaki. Cieszę się, że się odważyłam pobiec na zawodach w Tatrach. Czy to dla mnie? Na ten moment, to nie jest zabawa dla mnie ;) o wiele lepiej czuję się na długich spokojnych wycieczkach w Tatrach, a ścigać wolę się w swoich "krzokach".
Aczkolwiek, fajnie wyjść ze swojej strefy komfortu i zrobić coś, co jeszcze rok temu jawiło się jako mission impossible.
Polecam - dobra zabawa!
Best, M.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂