Marta Dębska
Nadchodzi ten wyczekiwany moment, kiedy nareszcie możemy zamknąć komputer, śpiewnym głosem oznajmić światu “bajlando” i wyruszyć w stronę upragnionego urlopu. Pytanie – czy wziąć ze sobą buty biegowe i trochę potruchtać, czy lepiej oddać się błogiemu lenistwu pod postacią leżingu, smażingu i plażingu?
Ostatnio zdałam sobie sprawę, że biegacze odmiennie postrzegają pojęcie czasu. Nie mam na myśli wysiłku, wkładanego w wyeksponowanie dodatkowych godzin na trening w ciągu tygodnia, lawirując pomiędzy pracą, a życiem osobistym. Chodzi mi raczej o tzw. makro i mikro cykle, które wyznaczają pewną oś czasu w kontekście realizacji konkretnego celu treningowego, np. jesienny maraton. Wypracowujemy stałą rutynę, ogarniamy temat treningów oraz staramy się w miarę rozsądku utrzymać zbilansowaną dietę. A tu nagle, niespodzianka – URLOP. Co tu teraz zrobić, gdy urlopix przypada na okres, kiedy jesteśmy bezpośrednio przed zawodami? Czy to naprawdę musi być powodem frustracji przy znalezieniu kompromisu, gdy chcemy i odpocząć, i nie stracić formy?
Bez względu na to, czy czytając to, biegasz regularnie i masz swoje cele biegowe na ten rok, czy lubisz sobie czasami po prostu potruchtać, bieganie na urlopie powinno być przede wszystkim przyjemnością, a nie obezwładniającą spiną. Poniżej kilka sprawdzonych sposobów, które pozwoliły mi nie tylko maksymalnie wyluzować się na wakacjach, ale też podszlifować formę podczas biegowego zwiedzania!
Taka prawda. Kiedy jedziemy na wakacje, wszystkie dobrodziejstwa świata, od których trzymaliśmy się raczej z daleka, bo trzeba trzymać „czystą michę” podczas treningów, nagle – są wszędzie, pachną i smakują intensywniej, a przyjemność jedzenia z kimś jeszcze to potęguje. Jak więc nie mieć do siebie wyrzutu, że tak sumiennie się trenowała i nagle cały wysiłek pójdzie do śmieci?
Pracujemy wiele miesięcy na to, żeby psychicznie i fizycznie być w szczytowej formie podczas zawodów. Jeśli mamy taki cel i stresujemy się, że gałka lodów, czy kieliszek wina tu i tam, sprawią, że cały nasz wkład pracy przepadnie, nie narzucajmy sobie presji! Wrzucając na luz, korzystając z atmosfery wakacji i w granicach rozsądku pozwalając sobie na szereg „grzeszków” (chociaż to pojęcie względne) – w istocie wyjdzie nam to na zdrowie i pozytywnie zaowocuje, gdy wrócimy do rutyny codzienności.
Innymi słowy, na urlopie naszym priorytetem nie powinno być „gdzie wcisnę trening?!”, a raczej – napić się dzisiaj prosecco, białego, czy czerwonego wina? ???? Ewentualnie, dzisiaj lody czekoladowe, czy może wypasiony sorbet? Bądźmy wobec siebie wyrozumiali i korzystajmy z faktu, że możemy odpocząć od codzienności. Bieganie jest elementem naszego urlopu, a nie wyznacznikiem (no właśnie, czego?) – to nie obóz biegowy, pozwólmy sobie być ludźmi.
W tym roku pojechałam na tygodniową wyprawę z plecakiem do Wielkiej Brytanii oraz Irlandii. Zdawałam sobie sprawę, że trzymanie się stricte planu treningowego, który miałam rozpisany, będzie trudne. Dlatego też, od samego początku nie tworzyłam sobie niepotrzebnej presji, że „muszę” zrobić wszystko i w te dni, które mam to wpisane. Przecież, było tyle chodzenia, tyle podróżowania przeróżnymi środkami transportu, że organizm prosił o odpoczynek.
Dlatego też, stworzyłam pewne minimum – mam 3 treningi do zrobienia i mogę sobie nimi żonglować w zależności od okoliczności, w których się znajduję. Tym samym, będąc w Birmingham pogoda sprawiła, że zamiast 8km BNP, zrobiłam “jakieś” 9km w deszczu, wietrze i z ciszą nadzieją w duchu, że taka pogoda nie utrzyma się do końca wyjazdu.
Fajnie będę wspominać długie wybieganie (miało być 20km, pykło 17km), gdy w Irlandii udało się wybrać w Góry Wicklow i zaliczyć traskę na Mount Djouce – do połowy pod górkę, a od połowy z górki. Gdybym miała się stresować faktem, że nie zrobiłam dodatkowych 3km, to chyba bym oszalała. Cieszę się faktem, że po prostu wyszliśmy pobiegać, zamiast spinać się odnośnie założeń treningowych.
Będąc w UK, podróżowałam z moim dobrym przyjacielem, który utożsamia bieganie z czarną magią. Rozmawialiśmy jednak na samym początku o tym, co jest ważne dla każdej ze stron podczas tej podróży. Ustaliliśmy, że w konkretne dni nasze oczekiwania się różnią, np. mój przyjaciel chciał jechać na wycieczkę śladami „Gry o Tron” (hehe), a ja chciałam trochę czasu dla siebie i potrzebowałam dłuższego biegania. W rezultacie, jedną sobotę spędziliśmy osobno – Adrian na wycieczce, a ja zrobiłam sobie luźne wybieganie po Belfaście i zaliczyłam przepyszny lunch w wegańskiej knajpie. Gdy spotkaliśmy się wieczorem, mieliśmy milion tematów do dyskusji.
Za to w Irlandii spotkałam się z notabene ultrasem, z którym od samego początku nakręcaliśmy się w odniesieniu do ataku na Mount Djouce. Ważne jest to, że Peter jest szybkim skurczybykiem, a ja przy nim to taka średnio kulejąca kozica, która rozpędza się dopiero po połowie biegu. Mówiąc o naszych różnicach otwarcie, nie tylko uchroniliśmy się od frustracji, ale przede wszystkim – wspieraliśmy na trasie. Peter sprawił, że udało się wbiec na największe podbiegi, a ja cisnęłam od drugiej części biegu i motywowałam kumpla.
W przypadku ostatnich kilku dni, gdy będąc w Bukowinie Tatrzańskiej wspierałam swoją drugą połówkę podczas Tour de Pologne Amatorów, narodził się spontaniczny pomysł – hej, jeśli nie mamy żadnych planów, to w sobotę bym pojechała w Tatry sobie pobiegać. Masz coś przeciwko? Jako, że wszystko było git majonez, wyruszyłam przed 5 rano, zrobiłam, co miałam zrobić i każdy był zadowolony (opiszę tę wyprawę w osobnym poście, obiecuję!).
Jak widzicie, podróżując z osobą lub osobami, które mają inne priorytety wypoczynkowe niż my, nie oznacza, że „nie możemy” biegać. Kwestia otwartej komunikacji i znalezienia kompromisu. Może pobiegać o poranku, gdy druga połówka jeszcze śpi?
Idziemy na imprezę. Fajnie się bawimy i pijemy znacznie więcej niż przewiduje norma. Złościmy się na sytuację, bo w sumie jest bardzo sympatycznie i jeszcze byśmy zostali, ale obiecaliśmy sobie, że koniecznie trzeba pójść pobiegać po plaży nazajutrz.
Wstajemy umordowani, ledwo widzimy na oczy, ale wciągamy spodenki na zgrabne poślady i zakładamy buty do biegania. Jest już prawie 11, więc słońce wysoko i jest bardzo ciepło, ale my zawzięcie wyruszamy. Po 15 minutach ogłaszamy stan agonalny i ledwo jesteśmy w stanie dowlec się do miejsca startu.
Pół żartem, pół serio – nic za wszelką cenę. Pozwalając sobie na siedzenie do późnej nocy, czy picie alkoholu nie jest niczym złym i nie musimy „wypacać” tego na treningach. Jeśli chcemy koniecznie zrobić trening, odczekajmy przynajmniej do wieczora lub przełóżmy na kolejny dzień. Urlop to wyluzowanie, a nie spinanie.
Moja ulubiona część wakacji – zwiedzanie na biegowo. Uwielbiam wstać wcześnie (tak, należę do tego typu zwariowanych osób), zjeść śniadanie i wypić kawę, a następnie wyruszyć przed siebie spokojnie biegnąć i budząc w sobie ciekawość do mijanych nowych miejsc.
Praktycznie najpiękniejsze części Belfastu udało mi się poznać właśnie na biegowo, podobnie w przypadku mojej wizyty na kompletnym odludziu w okolicach Hollywood (lol) między Dublinem, a Cork. Tutaj po prostu wyszłam pobiegać by zobaczyć, co jest wokół. Nie planowałam konkretnej trasy, dałam się ponieść.
Ciekawym był pobyt w Bukowinie, bo tutaj miałam w sumie 2 treningi do zrobienia – podbiegi i długie wybieganie. Już po samym przyjeździe, okazało się, że brakowało kilku rzeczy, które musieliśmy dokupić. Doszłam więc do wniosku, że wygugluje najbliższy sklep przemysłowy i hop siup. W teorii wyszło na to, że potrzebuję z 30 min na całą operację, więc pobiegłam. Sklep okazał się sklepem widmo i nie istniał, ale przynajmniej zrobiłam sobie piąteczkę powitalną w Bukowinie.
To jak – trenować, coś tam pobiegać, czy odpuścić?
Mam nadzieję, że spojrzycie na temat biegania podczas urlopu z dozą dystansu. Dystansu do codzienności, planu treningowego i diety. Okres urlopu jest bardzo krótki (bez względu na to ile trwa!), a potem trzeba zregenerowanym wrócić do rzeczywistości. Nie narzucajmy sobie więc zbyt dużej presji treningowej, gdy tak naprawdę mamy prawo do tego by odpocząć. Ba, nawet obowiązek regeneracji – w końcu, jest to też jednostką treningową.
Śmiesznie, bo z założenia “nie musisz trenować w ogóle”, przebiegłam więcej kilometrów w nowych miejscach niż w normalnym tygodniu treningowym. Ten wywczas dał mi naprawdę niesamowicie pozytywnego kopa.
Jeśli zabieracie ze sobą buty biegowe, pamiętajcie by dobrze się bawić. Bieganie to przyjemność i tak powinno pozostać. Wybiegając w nowe miejsce starajcie się pobudzać swoją ciekawość, a nie katować szybkimi/wolnymi jednostkami. Bądźmy spontaniczni, bawmy się treningiem. Docierajmy w nowe miejsca.
W kontekście używek jedzeniowych i alkoholu – wszystko jest dla ludzi. Jeśli jemy i pijemy z umiarem raz na jakiś czas, naprawdę nic nam się nie stanie. Nie zakazujmy sobie wszystkiego, bo oszalejemy. Świadomie wybierajmy to, co w danym momencie sprawia nam frajdę.
Przyjemnego urlopowania i samych pozytywnych biegowych kilometrów!
Trzymajcie się,
Marta
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂