Marta Dębska
Bieganie w deszczu posiada swój własny mistycyzm. Walczymy na przekór siłom natury, aby zrealizować swój cel. Nic nie może nas powstrzymać, prawda? Jednak, zanim zdobędziemy się na heroiczny akt wyjścia z domu – trzeba pokonać szereg wewnętrznych przyzwyczajeń, które usilnie sprawiają, że mamy czuć się zniechęceni niekorzystnymi warunkami i zostać w domu.
Pomysł na posta powstał dość spontanicznie. Biegałam dzisiaj w parku mimo absurdalnej ulewy i zachodziłam w głowę jakim cudem podchodzę do treningów w każdych warunkach kompletnie bezdyskusyjnie. Pogoda jest jaka jest. Raz świeci słońce, raz pada i tyle. Zaakceptowałam ten fakt. Zaczęło podobać mi się bieganie w niekomfortowych warunkach – stało się również dla mnie przyjemne oraz bardzo satysfakcjonujące. Chętnie podzielę się z Wami moimi przemyśleniami jak udało mi się dojść do tego momentu!
Czy mamy wpływ na pogodę? No nie. To jest faktem, z którym nic nie zrobimy. Możemy się wkurzać, że pada i że krzyżuje nam to nasze plany. Jeśli jednak serio tak bardzo nie lubimy deszczu, to przygotujmy sobie alternatywę – zamiast biegu na dworze, wybieramy trening na bieżni na siłowni. Nie szukamy wymówek – a rozwiązania!
Odseparujmy emocje, np. “o boże, ale fatalna pogoda”, “ile może padać”, “głupia pogoda, nie zrobię treningu”, które skazują nas na porażkę. Nie powiem bym ja witała deszcz cała w skowronkach, ale niejako akceptuję ten fakt i zaczynam zastanawiać się jak najlepiej mogę na to zareagować by zrealizować daną jednostkę treningową.
Deszcz jest niewygodny. Jest mokro i ślisko. To kolejny fakt. Bywa też niebezpiecznie. Często wracamy do domu całkowicie przemoknięci. Po kilku chwilach “oszczędzania” butów przed kałużami, idziemy na całość i pozwalamy sobie brodzić stopami na całego, bo w końcu – i tak już jesteśmy mokrzy.
Dla mnie deszcz jest świetną okazją do tego by oswoić się ze świadomością, że na zawodach pogoda może stanowić wyzwanie. Pół biedy jeśli są to starty na dystansie do maratonu. Mimo wszystko, 4 godziny we względnie niekorzystnych warunkach, nie doprowadzą nas do kompletnego szaleństwa. Sprawa ma się inaczej podczas biegów górskich 30/40km +. Wyobraźmy sobie, że dopada nas ulewa i co teraz? Często taki bieg może nam zająć do kilkunastu godzin. Musimy zaakceptować fakt, że pogoda jest kiepska i jeśli nie ma dosłownego armagedonu, warto jest się przemóc i zawalczyć.Nie po to tyle trenowaliśmy, co?
Innymi słowy, motywuję się tym, że wizualizuję sobie siebie, gdy zderzam się z faktem, że na zawodach warunki pogodowe nie będą sprzyjające. I co teraz? Myślę wtedy, że w sumie nie muszę się spinać i stresować, bo dzisiaj to tylko trening, ale warto go zrobić, bo to malutki kroczek w stronę wzmocnienia swojej głowy. No bo, to już udowodnione – biegamy głową, prawda?
Nawiązując do poprzedniego punktu – jesteśmy sumą nawyków. W życiu liczy się, które nawyki pielęgnujemy – jak często je powtarzamy aż stają się naszym “drugim JA”. Gdy mam zaplanowany trening, to po prostu idę go zrobić. Doszłam do wniosku, że jest to kompletnie irracjonalną stratą energii jeśli szukam wymówki i staram się znaleźć argumenty za tym, że należy odpuścić trening. Wyobraźmy sobie, że tę determinację do odpuszczenia treningu przekuwamy w motywację do jego wykonania.
Easier said than done? Niekoniecznie. Moim sposobem na wejście we flow treningowym było od samego początku skrupulatne zapisywanie jak wyglądają moje treningi. Po każdym treningu zapisuję ile zrobiłam kilometrów w odniesieniu do założenia treningowego, wpisuję również jaka była pogoda i jak się czułam. Fizycznie oraz psychicznie. Po każdym tygodniu sumuję przebiegnięte kilometry, po miesiącu również. Takie wracanie do własnych notatek pozwala uzmysłowić się ile już udało nam się osiągnąć 🙂
Pamiętacie jak jakiś czas temu pisałam o wyznaczeniu priorytetów w kontekście startów biegowych? Dla mnie jest to B7D, gdzie zakładam, że 15h spędzę w górach. Nie mam kompletnie wpływu na pogodę. Jednak, na sprzęt zabrany ze sobą tak.
Dlatego, mając to na uwadze, każdy trening w “niepogodę” traktuję jako trening specjalny, gdy wyciągam sprzęt do przetestowania w warunkach specjalnych. Buty trailowe, plecak, kurtka, czy np. krótkie vs. długie spodnie. Tak naprawdę, to cieszę się na deszcz, bo wyciągam zawsze coś nowego z szafy, co czeka już sobie na wrześniową seteczkę.
Biegniemy w deszczu. Ledwo widzimy na oczy – woda jest dosłownie wszędzie. Przebiegamy przez pasy i mijamy skulonych pod parasolami przechodniów, którzy złoszczą się na kolejną kałużę przed nimi. A my biegniemy lekko. Jest nam obojętne – i tak jesteśmy mokrzy, a mamy robotę do wykonania. Czujemy się ponad to – ponad problemy przyziemne.
Trochę to metafizyczne, co? Ale tego typu narracja jest turbo potrzebna. Ja zawsze odczuwam mega satysfakcję z biegania w deszczu, bo ma pewne właściwości oczyszczające i mam wrażenie, że wracam z luźniejszą głową. Jakbym uwolniła się od schematu frustracji, spowodowanej deszczem.
Dzisiaj miałam fajną sytuację. Biegłam sobie przez Park Skaryszewski w Warszawie i natrafiłam na jednego jedynego spacerowicza z pieskiem. Miał na sobie długi przeciwdeszczowy płaszcz i kalosze. Stanął na przeciwko mnie i krzyknął “Wspaniałe. To, co pani robi jest imponujące. Proszę nie przestawać!”. Ten komentarz całkowicie poskładał mnie na łopatki (pozytywnie!) i obiecałam sobie, że będę o nim pamiętać, gdy inne metody motywacyjne nie będą działać.
Hej, nie przejmuj się pogodą do bani. Wyjdź pobiegaj. Zrób to dla tajemniczego przechodnia w kaloszach, którego zadziwisz i może – zmotywujesz go również do wyjścia ze strefy komfortu!
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂