Marta Dębska
Mamy szczęście! Złota polska jesień rozpieszcza nas kolorami i zapachami. Nic tylko założyć buty i biec przed siebie bez względu na to, czy korzystamy z uroków miejskiego parku, lasu, czy górskich szlaków. No dobrze, ale co jeśli mamy za sobą bardzo intensywny okres przygotowań i kończymy sezon biegowy? Z jednej strony chciałoby się trenować i korzystać z pogody, ale chyba … warto wrzucić na luz ;-).
Od ponad miesiąca poważna cisza na blogu … Spokojnie, żyję i jestem w jednym kawałku! Po starcie w Biegu 7 Dolin potrzebowałam potężnej dawki regeneracji. Bardziej tej psychicznej niż fizycznej. Muszę przyznać, że mimo bardzo intensywnych 9 miesięcy przygotowań, bieganie “nie przejadło mi się”, a DNF nie sprawił, że “obraziłam się na bieganie”. Oczywiście, szargały mną ambiwalentne uczucia, bo z jednej strony pojawiły się te związane z poczuciem satysfakcji przebiegnięcia w całkiem niezłym stylu 88km, a z drugiej strony – niesympatyczny wewnętrzny głos, który starał się mnie przekonać, mój wysiłek poszedł na marne. Będę szczera i przyznam, że ostatnie 5 tygodni to walka z samą sobą, że zasługuję na to by odpocząć, a roztrenowanie wyjdzie mi na zdrowie. Jak wyglądał mój ostatni miesiąc od B7D i czy roztrenowanie faktycznie jest mi potrzebne?
Początkowo zamierzałam opublikować post na temat roztrenowania i dostarczyć Wam konkretów na temat wykorzystania tego czasu tak by zaowocował świetnymi wynikami i radością biegu w nadchodzącym sezonie. Coś się jednak nie kleiło. Zbierałam się do pisania ponad 2 tygodnie – materiały miałam przygotowane, światłowód hulał aż miło, a wolne weekendy sprzyjały leniwym porankom z kawą przed monitorem komputera. Mimo wszystko, nie napisałam ani słowa. Wiedziałam, że powinnam napisać i naturalnym wydawało mi się, że kolejny post aż prosi się o temat roztrenowania. Jednak, po głębszym przemyśleniu, uznałam, że posiadając umiejętność lawirowania w wynikach wypluwanych przez Google, bez problemu znajdziemy treści, których szukamy. Zrozumiałam, że to nie jest to o czym chcę pisać właśnie teraz.
OK. Wyeliminowałam tematy, o których pisać nie będę, ale pytanie pozostało – o czym chcę napisać? Zwróciłam się więc do Google. Niezmiennie niezawodny! I tak też, bez względu na wklepywane zapytanie, nie znalazłam ani jednego wyniku, który zaadresowałby to z czym kompletnie nie mogłam sobie poradzić, czyli z wewnętrznym rozbiciem. Z brakiem konkretnego celu treningowego. Ze spadkiem formy. Z rozrywającym mnie od środka poczuciem porażki po starcie w B7D. Z chandrą i krótszymi dniami. Z niemożnością racjonalnego wytłumaczenia skąd we mnie tyle goryczy. Gdzie znikł mój optymizm i entuzjazm do biegania? Koło frustracji samo się napędzało.
Obiecałam sobie, że po sezonie startowym, którego zwieńczeniem było B7D, wrzucę na luz. Do września cały mój rok był podporządkowany tylko temu jednemu celowi – by zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby stanąć na starcie B7D i podjąć się wyzwania. Zrobiłam to, a ten rok był jednym z najbardziej intensywnych (zawodowo i życiowo), bo obfitował w zmiany na praktycznie każdej płaszczyźnie mojego życia. Przeprowadzka, obrona pracy naukowej, całkowita zmiana ścieżki kariery, liczne podróże, focus na relacjach rodzinnych i osobistych. Bez cienia wątpliwości, to było 9 miesięcy ciągłego życia poza strefą komfortową, co (o ironio) wprowadziło ogromny spokój i balans. Miałam w końcu jeden cel – doprowadzić życie do porządku na tyle, aby mieć siłę i energię, aby trenować oraz cieszyć się bieganiem po górach. Wszystko pięknie, ale…
…nagle, bum! B7D staje się wspomnieniem, a ja tracę grunt pod nogami.
Ponad 150km rowerowo. Wciąż w Beskidach. Biegania brak. Czuję awersję patrząc w stronę swoich Salomonów, więc po ich wypraniu, wkładam je głęboko do szafy między ubraniami zimowymi, a stertą pudeł. Wydaje mi się to nienaturalnym, że nie mam celu biegowego. Zaczynam przeszukiwać biegi na 2019, ale czuję brak entuzjazmu – raczej obowiązek. To niedobrze. Jestem nieznośna, dla siebie, i otoczenia. Nie śpi mi się za dobrze.
Wracam do Warszawy. Czuję się trochę zagubiona po powrocie do bycia całkowitym anonimem na ulicach stolicy. Zamęt, tłok i spaliny. Zero przewyższeń. Staram się nie wariować, idę na lekką przebieżkę po Lasku Bemowskim. “Lekka” to 12km na start. Nogi ciężkie, męczę się psychicznie przy każdym kroku. Po co był mi taki dystans po takiej przerwie? Błąd! Wracam na rower. Do końca tygodnia nie chcę słyszeć o bieganiu. Przeprosiłam się również z siłownią i powolutku wracam do treningu siłowego.
W drugim tygodniu, los spłatał mi figla. Bardzo pozytywnego, który niejako mnie otrzeźwił od tzw. pity-parties, wystawianych na własną cześć. Zyskałam partnera biegowego. Takiego, który z bieganiem miał do czynienia jakieś 15 lat temu. Takiego, z którym musiałam zwolnić i wrócić do podstaw. Takiego, który sprawił, że zachciało mi się wyjść i potruchtać. Bez spiny i presji.
Zaczęły się marszo-biegi. Dużo spacerów i rozmów o bieganiu. Spojrzałam na bieganie z zupełnie nowej perspektywy. Mocno zwolniłam – również w aspekcie swoich oczekiwań względem własnej siebie. W końcu zaczęłam w pełni się regenerować – psychicznie i fizycznie. Dane z Garmina mało mnie interesują w tym czasie.
Rower stanowi mój podstawowy środek transportu. Pogoda rozpieszcza. Upajam się luźnymi przebieżkami i marszo-biegami. Już zapomniałam jak ogromną przyjemnością jest biegać z kimś, rozmawiać i umilać sobie kilometry przez wspólne spędzanie czasu. Chodzę na basen, 3 razy w tygodniu trenuję siłowo, rozciągam się i nie zapominam o rollerze. Jestem zafascynowana faktem, obię około 25 – 27km biegowo.
Podczas jednego z biegów, fundujemy sobie mocniejszy akcent 10 x 100/100m i sprawdzamy swoje możliwości. Nogi lekkie, cieszy mnie podkręcenie tempa. Uśmiecham się do siebie i chcę więcej. Finalnie, w weekend biegnę 15km. Nie planowałam takiego dystansu – nogi same niosły. Czuję się świeżo, kończąc tydzień #4, mam biegowe 40km na liczniku. Powoli wraca mój entuzjazm do biegania. Pogoda dopisuje spacerom i przebieżkom po lesie.
Czasami łapię się na tym, że czuję wyrzut sumienia, że zamiast mocnego 1.5h treningu biegowego, idę na luźne 7-8km, chwilkę się porozciągam i siadam do książki. Przez ostatnie miesiące przed B7D, treningi były tak intensywne, że wracałam często na miękkich nogach do domu. Przez ostatnie 5 tygodni próżno szukać w moich biegach takich zakończeń. Uczę się tym samym, że aktywność fizyczna nie musi doprowadzać nas na granice naszej wytrzymałości by była udaną / dającą satysfakcję.
Staram się możliwie rozsądnie podchodzić do aktywności – marszo-biegi łączę z biegami na samopoczucie. Staram się biegać około 4-5 razy w tygodniu, gdzie 2 lub 3 to marszo-biegi. Czuję się wypoczęta. Uzupełnieniem aktywności jest 2 x siłownia, obowiązkowe rozciąganie po każdym bieganiu + ćwiczenia wzmacniające. Rower wciąż w grze. Zwieńczeniem tygodnia jest mój niedzielny bieg – 12km, gdzie 5km @ 5.10min/km. Biega mi się lekko, nie patrzę na zegarek – pozwalam nieść się przed siebie. Jestem w ogromnie ciężkim szoku, gdy kończę 12km w nieco ponad 63 minuty. Tydzień #5 to 54km biegowej frajdy.
Bez względu na stopień zaawansowania, dla biegacza okres roztrenowania to wrzucenie na luz. To przede wszystkim znaczne zmniejszenie objętości treningów biegowych lub też całkowita z nich rezygnacja. Oznacza to więcej czasu na spotkania towarzyskie, które mogą się tym razem przeciągnąć do późnych godzin nocnych, bo w końcu nie musimy się zrywać z samego rana w niedzielę na długie wybieganie ;-). Tym samym, pozwalamy sobie na odstępstwa od standardowego planu żywieniowego i co jeszcze ważne, śpimyyyy!
Chill out. Oj tak, ostatnie 5 tygodni to przede wszystkim pozwolenie sobie na chill out. Zdarza mi się przeleżeć całą sobotę lub niedzielę (wyjście po bułki do sklepu się nie liczy) i nadrabiać zaległości na Netflixie, czytać książki, rysować oraz próbować nowych wegańskich przepisów w kuchni (wspominałam, że po roku nareszcie mam piekarnik? :D). W trzecim tygodniu od zawodów nareszcie porządnie się wysypiam, przychodzę do pracy wypoczęta, a biegi oraz treningi na siłowni stanowią urozmaicenie dnia, a nie jego centralny punkt.
Ludzie. Ostatnie tygodnie to chęć spotkania się ze wszystkimi, najlepiej codziennie 🙂 Tak się cieszę z powrotu do Warszawy właśnie ze względu na przyjazne dusze, które stanowią dla mnie nierozerwalną część tego miasta.
Jedzenie. Co ciekawe, nie folgowałam za bardzo. Wręcz przeciwnie – zrzucając presję treningów i “odpowiedniego” jedzenia (to temat na zupełnie inny post), jem pełnowartościowe posiłki w oparciu o dietę roślinną, wierząc w zasadę 80 – 20. Oznacza to, że 80% mojej diety stanowią warzywa, owoce, produkty zbożowe, orzechy i nasiona, a 20% – produkty przetworzone, czekolada, słodycze. Fakt, że coś ma etykietkę “vegan friendly” nie oznacza, że jest magicznym produktem prozdrowotnym. Wierzę w zasadę, że jedzenie z umiarem, intuicyjne i takie, które pozwala pozyskać energię na całodzienną aktywność oraz daje dużo radości, jest słuszną drogą. Każdy ma już na to swoją metodę.
Ten post ma troszkę inny charakter niż pozostałe 😉 Może dlatego, że nagromadziło się we mnie dużo emocji, a ja po raz pierwszy stanęłam twarzą twarz ze świadomym roztrenowaniem? Wybaczcie więc lekki chaos, ale bardzo potrzebowałam uporządkować w ten sposób swoje myśli.
Jak długo będę na roztrenowaniu? Docelowo do końca roku. Dopiero od stycznia chcę wystartować z poważniejszymi planami treningowymi, a do tego czasu chcę się po prostu cieszyć aktywnością fizyczną bez tzw. spiny. Jest to też dla mnie świetną okazją do zadbania o siebie z innego powodu niż zrealizowanie konkretnego celu biegowego. Stawiam na równowagę wewnętrzną, bo tylko ona pozwoli mi wejść z entuzjazmem w sezon biegowy 2019. Ba, jestem przeszczęśliwa, że tym razem będę miała bratnią duszę, która będzie mi w tej biegowej przygodzie towarzyszyła :-)!
Keep tight,
Marta
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂