Marta Dębska
Czerwiec obfitował w wiele interesujących wydarzeń - debiut biegowy w Górach Świętokrzyskich, ucieczka w Bieszczady na samozwańczego Rzeźnika, powrót na basen i sporo rowerowych kilometrów. Bardzo dobrze się bawiłam, a regeneracja na rowerze i przejechanie ponad 500km wpłynęło znacząco na moją wydolność. Jazda na szosie zaczyna mnie coraz bardziej wciągać ...
Ten miesiąc był bardzo ciekawy ze względu na spore zróżnicowanie aktywności - bieganie, rower, nawet pływanie! A wszystko to, na totalnym luzie.
Pierwszy dzień czerwca, a ja zaliczyłam ponad 100km wycieczkę rowerową w Beskidach. Niby byłam z powrotem w Warszawie, ale na weekend udało się wyrwać w Góry Świętokrzyskie - tutaj pobiegliśmy klasyczną trasą czerwonym szlakiem na Łysicę, a następnie Łysą Górę.
Poszło naprawdę bardzo sprawnie - chociaż miałam wrażenie, że dopiero z powrotem nogi zrobiły się lekkie. Fajna rozgrzeweczka przed zbliżającym się Rzeźnikiem (niby nic, ale 1000m przewyższenia wpadło).
Niecierpliwe przebieranie nóżkami przed wyjazdem w Bieszczady. Mamy dwie luźne dyszki w tlenie, 90min roweru i jedna sesja ćwiczeń wzmacniających. Nic szczególnego. A jak było na Rzeźniku, przeczytacie tutaj. Dzień po wyzwaniu naszych charakterów wybraliśmy się nad Solinę (czyt. słodkie nic-nie-robienie), a w niedzielę wraz z Kasią postawiłyśmy sobie za cel wbiegnięcie na stok w Bystre. A jak się idzie biegać z dziewczyną, która łamie 40 min na 10km to jest ostro!
Po powrocie z Bieszczad kompletnie nie umiałam wysiedzieć w miejscu. Biegałam leciutko - trzy razy 60 min i w sobotę wpadło 120 min. Starałam się wszystko utrzymywać w tlenie. Biegałam, bo miałam ochotę, a to dość dobrze działało na moją głowę.
Udało się zrobić dwa porządne treningi rowerowe - jeden 50km i jeden lżejszy, bo coffee ride na Górę Kalwarię. Nawet byłam dwa razy na basenie - poszłam w piątek w ramach regeneracji, a z soboty na niedzielę kompletnie nie mogłam spać, obudziłam się jakoś po 3 i uznałam o 5, że pójdę na basen, bo nie mam co ze sobą zrobić ...
W niedzielę stała się rzecz niezwykła ... TATUAŻ! Zamarzyło mi się wytatuowanie profilu trasy B7D w miejscu, które będzie na tyle dyskretne, że to przede wszystkim mnie będzie przypominać o tym fantastycznym "pierwszym razie". W głowie miałam to już przygotowane od 2018 ...
Przyznam Wam, że pierwsze podejście miałam w listopadzie - ale odwołałam wizytę, bo tutaj przeprowadzka, bo coś tam ... i ej, przestraszyłam się. Jednak, trochę czasu minęło i coraz bardziej chciałam wrócić do pomysłu tatuażu. Udało się znaleźć ekstra studio z polecenia plus fantastyczna ekipa. Tatuaż zajął niecałą godzinę, a ja wygodnie leżałam sobie na kozetce - bo tak się zestresowałam, że zasłabłam od samego widoku igły! Ale w skali bólu 0 - 10, oceniam cały zabieg na maksymalnie 1.5. Poważnie. Gojenie się naprawdę przebiegło dobrze - obawiałam się ropy, krwi i osocza, a przez pierwszy tydzień oprócz kruszącego się tuszu nie było nic. Oczywiście, mocno o niego dbam - higiena miejsca jest tym bardziej ważna, gdy mimo wszystko starałam się po 4 dniach wrócić do aktywności fizycznej (lekkiej!).
Słodkie 3 dni sportowego NIC. Tym samym, nadrobiłam wszystkie zaległości w robocie, zrobiłam przemeblowanie w salonie i kupiliśmy naszego pierwszego kwiatka:
Dodatkowo, zarządziłam wielką selekcję ciuchów, a na deser rozebrałam swój rower i wyczyściłam każdą jego część:
Nie przeczytałam ani jednej książki. Rafał za to brylował w kuchni, czego rezultatem były między innymi gofry nie z tej ziemi! Tak tak, takie totalne 3 dni luzu były mi bardzo potrzebne ...
W ciągu tego tygodnia wpadło jeszcze mniej niż 30km biegowo (na luzie) oraz dwie fajne rowerowe wycieczki. Najpierw wybrałam się na Gassy, czyli tak 50km pod wiatr (ja nie wiem, jakoś zawsze #wiatrwmordę), a w niedzielę wyszła nam fajna wycieczka do Warki. Początkowo chcieliśmy pojechać do sławnej Góry Kawiarni, ale gdy naszym oczom ukazał się tłum rowerzystów i zero szansy na relaks w cieniu, postanowiliśmy, że pojedziemy kolejne 25km do Warki. Tam okazało się, że rowerzyści docierają w znikomych ilościach, a my mogliśmy w spokoju raczyć się szarlotką i kawą (win-win!).
Ostatni tydzień czerwca znowu przywitałam poniedziałkiem, który w pracy prawie rozłożył mnie na łopatki. No cóż, taka pocovidowa rzeczywistość - trzeba umieć się odnaleźć! Ale nie ma tego złego, udało się zrobić wolniutko 10km w tlenie, co pozwoliło odpocząć głowie i dotlenić trochę mięśnie po 130km wycieczce rowerowej poprzedniego dnia. Obiecałam sobie też wrócić do 30-40 min treningów wzmacniających 4-5 razy w tygodniu.
A miesiąc (jak i post) kończę pierwszymi interwałami w tym miesiącu - 5km luz + 2 x 200/200 + 5 x 300/300 + 2x200/200. Fajnie jest znowu poczuć 4:32 min/km. Dobre zwieńczenie miesiąca!
Trzymajcie się ciepło i do następnego, M.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂