Marta Dębska
Oh, jak miło jest w końcu napisać relację z biegu! Już prawie zapomniałam przez pandemię jakie to wspaniałe uczucie być częścią sportowego wydarzenia, które pozostawia same pozytywne emocje na długi, długi czas ...
Kiedy w lutym zapisywałyśmy się z Olą na Love'Las, miałam obawę, czy ten bieg w ogóle dojdzie do skutku ze względu na ciągle zmieniające się obostrzenia pandemiczne. Ku mojej wielkiej radości, już na 2 tygodnie przed samym wydarzeniem, wiedziałyśmy, że na pewno jedziemy do Mielca trochę sobie pobiegać w tamtejszych pięknych lasach.
W pisaniu tego postu pomogła mi Ola - to ta niezłomna dusza, która namówiła mnie by wziąć wspólnie na klatę Bardzo LL 50+ i dzięki której poznałam ekipę Wkurwów, gdzie przyjęto mnie jak swoją ♥️
Wielki szacun dla Organizatorów, czyli Zabiegani Mielec (między innymi Ryszard Kętrzyński z żonką Jagodą, Szymon, Marta i wielu innych wspaniałych), którzy nie tylko zadbali o bardzo czytelną komunikację do Zawodników, ale też nadali jej szczególny charakter. Bardzo pozytywny, komiczny, ciepły i "z dystansem".
Na stronie bieglovelas.pl znajduje się Race Book (czyli Przewodnik), gdzie znajdziemy WSZYSTKIE niezbędne informacje dotyczące trasy, logistyki biegu, parkingów, punktów odżywczych etc. Co więcej, w mediach społecznościowych na bieżąco informowano nas o warunkach na trasie oraz wszystkim tym, co mogliśmy znaleźć w Race Book'u.
Organizatorzy też otwarcie komunikowali, abyśmy uszanowali fakt, że możemy sobie po mieleckich lasach hasać. Mocno podkreślili fakt jak ważnym jest zbieranie po sobie śmieci i dbanie o środowisko. W końcu, to jest Love'Las!
Przypominamy również, że puste opakowanie po żelu jest lżejsze niż to z żelem i łatwiej jest dotrzeć z nim do mety. My naprawdę Kochamy nasz LAS i nie życzymy sobie, żeby ktokolwiek go zaśmiecał, zwłaszcza biegnąć w organizowanym przez nas wydarzeniu.
Do Biura Zawodów nie dotarliśmy w ogóle, bo mieliśmy na tyle szczęście, że znajoma dobra dusza odebrała nasze pakiety i spotkaliśmy się już na miejscu, "u znajomych" na stancji. Biuro Zawodów było zlokalizowane na starcie/mecie - w środku lasu, bo ... nam mało lasu, więc każda okazja dobra by trochę pobyć w naturze :) Pakiecik okazał się bardziej niż spoko - numer startowy, składany bambusowy kubeczek, magnes na lodówkę i numer startowy, a i medal! Nic do szczęścia więcej nie trzeba.
To uczucie, kiedy dociera się do strefy startu 4 minuty przed startem, a trzeba jeszcze ogarnąć czip i go zamontować na bucie 😅 Oh, poczułam ten dreszczyk adrenaliny, gdy wypadłszy z wprawy, starałam się dopiąć swój plecak na ostatnią chwilę, bo na domiar złego - zrobiło mi się ciepło, i postanowiłam zrzucić jedną warstwę ciuchów.
Linię startu przebiegłam nie do końca pewna tego, czy zapięłam plecak, a koszulka w spodniach chyba niezbyt dobrze się ułożyła, bo coś ewidentnie mnie cisnęło. Dobre 10 minut zajęło mi "ogarnięcie się" i wtedy nastąpiło moje przebudzenie.
Ola: Mnie to akurat cieszy, że wpadłyśmy na chwilę przed startem bo zawsze jest to dla mnie stres. Po 10 km już mi jest dobrze. Jestem rozgrzana, i biegnie mi się dobrze. Od około 20km do około 30km gadamy sobie jak to zwykle na długich wybieganiach i czas szybciej płynie.
O boże, biegniemy sobie na zawodach. ALE FAJNIE.
Zaczęło się dość niewinnie, bo mieleckie lasy przywitały nas leciutką mżawką, bardzo miękkim podłożem i krętymi ścieżkami wśród budzącej się wokół nas natury. Do tego gdzie się nie obrócić, biegną ludzie. Naprawdę, biegniemy sobie razem - nie jakieś tam wirtualne zawody, ale autentyczny bieg. Serio, dobre pół godziny minęło zanim wyszczypałam się możliwie dużo razy by dać się przekonać, że to nie jest sen.
Na 11, 18, 30 i 44km czekały na nas punkty odżywcze. I to nie byle jakie! Nie miałam jakiś ogromnych oczekiwań, bo przecież COVID, pewnie będą sezamki i najtańsza woda źródlana. Wbiegamy na 11km, a tu przesympatyczna ekipa macha, zaprasza na szybką posiadówkę, ale my z Olką tylko machamy i lecimy dalej - jeszcze nie czas na odpoczynek.
Na 18km wita nas grupka Wolontariuszy, serwują nam herbatę z imbirem (pyszka!), banany, bakalie, ciacha, czekoladę i masę innych smacznych rzeczy. Wypijamy herbatkę, bierzemy banana i lecimy dalej.
Na 30km czeka na nas Dorota z Taysonem - to najbardziej nietypowa grupa Wolontariuszy, którą miałam okazję poznać. Wiecie, że Dorota organizuje Ducha Pogórza i jeśli bym już na ten termin nie miała wybranej imprezki biegowej, na pewno bym w lipcu wpadła. Dziewczyna mega pozytywna, a jej towarzysz na 4 łapach mocno zagrzewał nas do walki 🐕
44km to już prawie taki koniec, prawda? Wracamy pętelką do punktu odżywczego z 18km - tutaj łapię szybko ciastko, trochę kawy i lecimy dalej, bo zaczynają przybiegać osoby z dystansu 25km, a my rzucamy się na ostatnią "prostą" ...
Co ciekawe, aż do 37km biegło się bardzo dobrze. Trzymałyśmy z Olą stałe tempo - między 6:15, a 6:30. Wzniesienia były na tyle nieznaczne, że można było na spokojnie wbiec (oprócz kilku wyjątków). Nie robiłyśmy dłuższych przerw niż to konieczne na siku (albo o zgrozo, na dwójeczkę) i z lekkim sercem napierałyśmy na przód.
Kryzys przyszedł w okolicach 37km. Widzę, że Olka zaczyna zwalniać, a ja czułam się tak jakby moje nogi ważyły przynajmniej tonę. Patrzę na tempo - spada do 7:00, a potem do 7:30. Nie mogę uwierzyć w to, że przed nami wciąż jakieś 13-15km (w końcu to dystans 50+). Nie zatrzymuję się, nie ma taryfy ulgowej. Czas by każdy z nas pobyła trochę w swojej "pain cave".
Ola: 37 km - tak masz rację. Mój zegarek zgubił GPS (nie wiem jakim cudem bo podobno nawet wojsko używa Garminów) i do około 40km nie pokazuje dystansu, liczy tylko czas, co mnie trochę zdeprymowało. Kiedy się zorientowałam, że nie mam na to wpływu, zaczęłam doganiać Martę i na około 40km pytam ile mamy i odetchnęłam z ulgą, że już tylko 4km do punktu.
Wmusiłyśmy w siebie po batonie, trochę izo i staramy się trzymać myśli by dotrzeć do 40km, a potem to już tylko 4 km do punktu. Tam zbierzemy siły. Przez godzinę nie zamieniłyśmy z Olą więcej niż 10 słów, ale przyznam szczerze - świadomość, że ktoś biegnie koło nas, i też cierpi, jest całkiem budująca ...
Jesteśmy na 44km. UFFF. Wbijamy na punkt odżywczy, a tu prawdziwy chaos. Biegacze napierają z każdej strony. Oho, wygląda na to, że przecinają się tutaj trasy. Szybko łapiemy co dają, kilka łyków kawy i wody, i wio.
Ola: Po ostatnim punkcie od 45km już dzida i przekleństwa, czasem mi się jakiś mem o bieganiu przypomni i mówię o nim Marcie. To tak dla rozluźnienia napięcia.
Ola: Jest raźniej, bo masz wsparcie. Ziomek wyjmie Ci coś z plecaka/kamizelki, pożyczy rękawki czy rękawiczki jak nie potrzebuje, jak opadasz z sił to masz kogo gonić i na odwrót - jak Twój ziomek opada z sił to on Cię goni.
Masz do kogo się odezwać, zaklnąć, odwrócić uwagę od dystansu na coś innego. Jasne, że często ultrabiegacze są sami. Dochodzi zmęczenie i wtedy łatwo o konflikty. Ale chociaż część dystansu fajnie razem pokonać, bo się nie czuje po tym biegu tak psychicznie zmęczonym.
Psychicznie mam na myśli tak jak ja to nazywam, że "zmiotło z planszy". Bo tak, ultra często tak działa, że czasem psychicznie się jakiś czas dochodzi do siebie i do tego co się na trasie przydarzyło.
Już ostatnim tchnieniem rzucam do Olki "Ty chyba żartujesz, że mamy na tę górę wbiec!", gdy zobaczyłam, że czeka nas spore wzniesienie, a potem już tylko w dół do mety ... Miałam w sobie całkowity chill-out mode, ale nogi nie nadawały się już do sprintowania. Proszę Olę byśmy wkroczyły jak baletnicę na metę, bo przecież jesteśmy dzisiaj uosobieniem relaksu i życiowego dystansu.
Ola: Ja bym na koniec przyspieszyła, bo lubię na koniec sobie trochę pocisnąć, ale Marta prosi byśmy tego nie robiły, więc wbiegamy wspólnie na metę. Jak team work to team work!
Na mecie podchodzi do nas Rysiek [organizator], gadka szmatka do mikrofonu i za chwilę dostajemy statuetki za drugie i trzecie miejsce. Jesteśmy zdziwione, bo biegłyśmy w miarę wolno, traktując to jako start kontrolny.
Bo tworzą go ludzie, którzy kochają biegać i kochają też naturę, las. Każdy kilometr to trochę takie celebrowanie momentu poza miastem, poza tym pandemicznym światem. Ekipa Zabiegani Mielec dopieściła każdy najmniejszy detal logistyczny, dbając o to by biegacze wiedzieli, co się święci. Trasa świetnie oznaczona (oprócz ostatniego serca, gdzie było małe zamieszanie) i bardzo ciekawa. No halo, kto nie lubi robić serduszek po lesie?
Ola: Bo są piękne lasy i fajna, rodzinna atmosfera. Zawsze się znajdzie dobra dusza, która pomoże. To impreza od biegaczy dla biegaczy, więc kto nie zrozumie lepiej biegacza jak drugi biegacz.
Ludzie, którzy biorą udział w LL to naprawdę wyluzowani i niesamowicie sympatyczni biegacze (i Wolontariusze). Ja miałam wielką frajdę odnaleźć się w ekipie Wkurwów i wiem na pewno, że jeszcze nie raz się spotkamy gdzieś na trasie.
Powiedziałabym, że LL to wypadkowa zaanagażowania organizatorów, wolontariuszy, biegaczy i wszystkich tych, którzy chcą w rodzinnej atmosferze przeorać się biegowo, dobrze zjeść (i wypić), mieć gdzieś troski dnia codziennego i po prostu cieszyć się TU i TERAZ.
Czy wrócę na kolejną edycję, tym razem w listopadzie? Jasne, że tak!
PS. Dziękujemy za piękne zdjęcia - Magda Sedlak 📸
Trzymajcie się, M&O.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂