Marta Dębska
Ta relacja będzie inna niż wszystkie poprzednie razem wzięte. Po raz pierwszy w swojej biegowej "karierze" byłam szczerze zadowolona na linii mety. Po raz pierwszy też, doceniłam się za włożone serce w cały wysiłek i czułam po prostu radość.
Na Turbacz Winter Trail wracam ponownie - poznałam tę imprezę dokładnie rok temu, kiedy trochę przypadkiem zapisałam się na dystans 47km. Pamiętam, że zima była, jak malowana - brodziliśmy po kolana w śniegu, a ja po 7 godzinach takiej śniegowej przepychanki, miałam naprawdę wszystkiego serdecznie dość. Jednak, organizacja i atmosfera biegu, jak i klimat Gorców tak pozytywnie zapadły mi w pamięć, że obiecałam sobie tam wrócić.
Wracając w zeszłym roku z Nowego Targu do domu, wiedziałam, że chcę jeszcze raz dać szansę trasie AK-47. W 2023 warunek był dla mnie bardzo wymagający - dużo kopnego śniegu, zapadałam się po kolana, a często zbiegi wyglądały tak, że walczyłam o przetrwanie i niewiele miało to wspólnego z poruszaniem się na przód.
W tym roku, pogoda płata figle. Na początku lutego zaczęła się odwilż na południu Polski. Mimo dużej ilości zalegającego śniegu, czuć było wiosnę, gdy przyjechaliśmy do Nowego Targu. Oznaczało to, że przyjdzie mi zmierzyć się z tą samą trasą, ale w zupełnie innej odsłonie.
Chciałam też ponownie zawitać na gorczańskie szlaki, bo w związku ze zmianami w moim treningu, ponowne skonfrontowanie się z danym dystansem w ramach zawodów, da mi pewien punkt odniesienia. Bardzo mi zależało na tym, by odczuć różnicę w swoim przygotowaniu fizycznym (jak i psychicznym) rok do roku. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się aż takiej różnicy.
Dobra, treningi szły świetnie - mentalnie też czułam się całkiem nieźle aż do ostatniego poniedziałku przed zawodami. Mieliśmy jechać do Nowego Targu w piątek, a od poniedziałku czułam się jak sik pająka. W tamten tydzień nastąpiła kumulacja stresu z każdej możliwej strony - w pracy zapiernicz po pachy, dużo spraw rodzinnych do ogarnięcia, a do tego w ogóle nie mogłam się zrelaksować i trudno mi się spało. Na domiar złego, wszyscy wokół kichali i smarkali, a ja często również bywałam w szpitalach, więc byłam przekonana, że coś złapię. Co dziennie mówiłam "oho - coś mnie bierze".
Finalnie, nic mnie nie wzięło i na szczęście na dzień przed biegiem udało mi się porządnie wyspać, odpuścić oraz zrelaksować. Uznałam, że nie ma co się nakręcać, jak stara zardzewiała karuzela, i po prostu zaakceptowałam to, że mam dużo nerwów okołożyciowych, a bieg ma być dla mnie odskocznią, dobrą zabawą, a nie kolejną cegiełką nerwową.
Oczywiście, dzień przed startem stwierdziłam, że ja w sumie nie umiem biegać. Że czuję się dziwnie, że pewnie nie dam rady tak długo biec (ostatnie biegi 30-40km+ biegłam w sierpniu podczas GSB) i że ja to się nie nadaję do tego wszystkiego.
Pomimo takich myśli, pozwoliłam im płynąć między jednym, a drugim uchem, ale postanowiłam nie zgadzać się na to, co starałam sobie sama wmówić. Uznałam, że najrozsądniej będzie stanąć na starcie, wybawić się przez kilka godzin na trasie i dopiero wtedy stwierdzić, czy serio nie nadaję się do tego biegowego światka.
Pobudka 3:40. Wstaję zadziwiająco pełna wigoru - wygląda na to, że udało mi się zamknąć konkretny cykl senny i czułam się, jak po przespaniu odpowiedniej liczby godzin. Dobry początek.
Szybka owsianka z bananem, kawa, smarowanie pachwin i stóp Sudocremem, przypinanie trytytką czipa do sznurówki (w Salomonach są Quicklace'y, więc nie chciało mi się już kombinować z wymyślnymi supełkami), pusto w głowie, tryb działanie.
Finalnie, godzina 4:40 jesteśmy gotowi z Szymonem do wyjścia. Podjeżdżamy na Długą Polanę, gdzie możemy zostawić samochód - dosłownie 200m od startu. Szymon idzie ze mną, a potem planuje drzemeczkę w samochodzie.
Uwaga, pokusiłam się nawet o rozgrzewkę. Obowiązkowo też wizyta (na jedyneczkę) w toi toi, i o 4:56 staję na starcie. Zaczyna kropić deszcz - dziwne, miało dzisiaj w ogóle nie padać.
Zakładam kaptur, ciesząc się, że wzięłam wysoce nieprzemakalną kurtkę. Jest na tyle ciepło, że wystarczy mi koszulka termo i kurtka. Mam na sobie długie spodnie (w wersji nieocieplanej) z bocznymi kieszeniami, które mam wyładowane pociętymi w trójkąty kanapkami z masłem orzechowym i dżemem, a drugie z humusem i serem. Wyglądam trochę, jak wielbłąd, ale jest mi wygodnie. Do tego wzięłam Salomony Thundercrossy (but do zadań specjalnych, mój faworyt wszech czasów) i zastanawiam się, czy przydadzą mi się spakowane w plecaku raczki.
Zastanawiam się też nad tym, czy żołądek będzie współpracował. Raczej nie miewam z nim problemów, ale dzisiaj po raz pierwszy od ponad 4 lat, będę testować na zawodach kombinację żel-normalne jedzenie-żel. Kiedy przeszłam COVID po raz pierwszy, wróciłam do jedzenia nabiału, a zarazem nie mogłam stolerować żadnych żeli. Tym razem, wzięłam GU i modliłam się w duchu by moje jedzeniowe założenia się sprawdziły. Jeść, co 30-40 min, dużo pić. W dwóch flaskach po 500ml miałam naturalny izotonik - woda, miód, cytryna i sól.
Skonsumowana myślami o konsumpcji, prawie przegapiłam start.
5:00 - lecimy.
Odpalone czołówki, kaptury naciągnięte, ostry dźwięk uderzanych metalowych kolców raczków u któregoś biegacza. Lecimy w ciemny las.
Początkowy odcinek to około 3km podejście. Szczerze? Niewiele z tego pamiętam. Tylko tyle, że w pewnym momencie track wskazywał inną drogę niż oznaczenie na szlaku, co spowodowało wszechogarniającą konsternację. Wtedy też, wpadłam na dwie dziewczyny - jak się potem okazało, w trójkę leciałyśmy "w czubie".
Po chwili chaosu, ogarniamy temat i każdy zaczyna biec swoim tempem. Docieramy do zbiegu i cała na przód. Szkoda tylko, że nie na długo - po dosłownie 100m wpadam nieświadomie na zlodowaciały odcinek, moje nogi nagle znajdują się w powietrzu, a ja przejmuję pozycję horyzontalną. W trakcie lotu uderzam w jakiegoś gościa i oboje zjeżdżamy po tym lodzie dobre kilka sekund. Mam tylko nadzieję, że nie rozwaliłam sobie spodni. Gdy okazują się całe, a ja niepołamana - wybieram drogę "boczkiem" i staram się nadgonić stracony na upadku czas.
Od tego momentu, bardzo zachowawczo podchodzę do jakiejkolwiek szansy oblodzonej powierzchni. Wybieram drogę skrajem, często w zmrożonym śniegu. Lepsze to niż zjeżdżanie na tyłku.
Między 6, a 8km czeka kolejny podbieg - kompletnie nic nie pamiętam. Nic, null. Zero. Byłam tak skoncentrowana na biegu, jedzeniu i piciu, że nic nie zarejestrowałam z mojego otoczenia.
Zbieg za to pamiętam dobrze - najpierw przywitał nas ubity elegancko śnieg, który potem przeszedł w lód i finalnie w rwący potok, niosący ze sobą tonę luźnych kamieni. Mimo tego, że powoli świtało, to wciąż miałam włączoną czołówkę. Co ciekawe, w ogóle nie przywiązałam uwagi do faktu, że tam było tak ryzykowanie zbiegać. Ja się po prostu tam puściłam, muskałam bieżnikiem kamienie, starałam się wyczuwać grunt i patrzyłam się przed siebie. O ironio, dotarłam pod sam punkt odżywczy w jednym kawałku bez ani jednej sytuacji "skręcenia", czy upadku. Szok.
OK, szybko napełniam flaski wodą i lecę dalej. Wiem, że czeka mnie teraz ponad 8km łagodny podbieg wzdłuż tras narciarskich (biegowych). Rok temu wspominam to traumatycznie - dłużyło mi się, jak jasny pieron. Tym razem jednak, wiedziałam, co mnie czeka i co więcej - dbałam o jedzenie, aby dało mi stały dopływ mocy.
Biegnie się średnio wygodnie, bo śnieg jest mokry, ale nie ma go zbyt wiele. Staram się zachować równe tempo. Non-stop przede mną widzę jednego gościa, którego ni cholery nie potrafię wyprzedzić. Numer 81 (pozdrawiam). Bardzo ładnie biegnie i jak się okaże, uda mi się go wyprzedzić tylko raz, a tak naprawdę do samej mety będziemy biec praktycznie łeb w łeb.
Docieram do końca podbiegu, uciekając już z 2 razy w krzaczki (na jedyneczkę) - bez kitu, ale stopy są bezustannie wilgotne, albo śnieg, albo kałuże, a do tego jeszcze pot. Nie ma co walczyć z reakcją pęcherza - szybka akcja (zajmuje mi to średnio 20-23sek) i napieram dalej.
Rok temu zbieg na 20km był najgorszym - śniegu po kolana, a ja tymi moimi krótkimi nóżkami grzęzłam bez szansy na normalne tempo. Teraz było troszkę lepiej, ale i tak - tempo na zbiegu w okolicach 8:00. Noooo, trochę mi morale siadły. Jednakże, wiedziałam, że to jest kwestia 2-2.5km i wyskoczę na szutrową drogę. Ta myśl pozwoliła mi się skupić tylko na kolejnym kroku. Aż minęły te 2.5km i mogłam lecieć.
Docieram do punktu, biorę wodę i proszę o całego banana. Wciągam to na jedną rączkę, a potem brodzę po połowę łydki w wodzie - szlak zamienił się znowu w rwący potok. Przede mną - Turbacz.
Obiecałam, że dam Szymonowi znać na 20km. Jakoś kompletnie straciłam poczucie czasu i byłam przekonana, że ten punkt jest właśnie na 20km. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam, że mam 3h na liczniku i 25km. Byłam bardzo zdziwiona - zaczęłam przeklikiwać się przez różne tarcze zegarka, aby upewnić się, ze nic się nie zepsuło.
Jak to możliwe, że ja mam takie tempo? Ja?! To była moja pierwsza myśl.
Napisałam Szymonowi szybkiego smsa, że przede mną jakieś 7km i będę na Turbaczu. Pamiętam, że na tym podejściu było trochę lodu lecz już przy rozejściu się niebieskiego i czerwonego szlaku (na Starych Wierchach), pojawiło się więcej śniegu. Dobrze pamiętam ten fragment - 2 tygodnie wcześniej robiłam sobie rekonesans trasy, a po drugie ożywają wspomnienia z GSB. To tutaj z Lechem i Maćkiem walczyliśmy z moimi słabszymi momentami oraz zwątpieniem.
Dobra, wracając. Podbieg na Turbacz czerwonym szlakiem to bajka. Biegnę równo i sprawia mi to dużo frajdy. Znowu sikam. Znowu jem, piję. Nikogo przede mną, ani za mną. Nie przyspieszam zbytnio, ale w oddali znowu widzę tego gościa. Jakoś nie mogę go złapać.
Wpadam w swoje flow i dosłownie niewiadomo kiedy, pojawia się ostatnia "prosta" pod Turbacz. Zaczynam deptać temu gościowi po piętach, widzę przed sobą jeszcze dwóch innych biegaczy. Nie działa na mnie to jakoś specjalnie stymulująco, nie czuję potrzeby ich wyprzedzić.
JEDNAK. Widzę kątem oka za sobą dziewczynę. Wiem, że przede mną leci dziewczyna z pierwszego miejsca, zakładam, że ja jestem na drugim, a za mną jest trzecia. Poczułam, jak podnosi mi się ciśnienie i obiecałam sobie, że nawet, jak mnie wyprzedzi (wtedy założyłam, że jestem taki cienki bolek, że tak będzie), to nie przed Turbaczem. Dostałam takiego powera, że przegoniłam 3 gości przed sobą i sprintem leciałam do punktu na Turbacz.
Tutaj widzę Szymona, który się pyta, czy chce coś pić - mówię, że nie i że lecę w dół. Zakręcam w wąską część trasy, a Szymon stara się siedzieć mi na ogonie. Krzyczy do mnie, że dziewczyna z pierwszego miejsca jest kilka minut przede mną, a z trzeciego - 20 sekund.
Wiecie, co ja wtedy pomyślałam?
Super, to się zaraz zmieni.
Ale nie w takim sensie, że ja będę tę pierwszą gonić. Ja założyłam, że odpuszczam. Że jak już ktoś się do mnie zbliżył, to znak, że jest za dobry i poddaję się. Podświadomie, chciałam uchronić się przed rozczarowaniem, że mimo poniesionego wysiłku, poniosę porażkę.
Słuchajcie, jak to powiedziałam, to dosłownie poczułam, jak przechodzi przeze mnie prąd. Tak strasznie się zdenerwowałam na siebie, że sama odbieram sobie szansę na to, aby się rozwinąć. Żeby rywalizować. Że na początku, to sama sobie podkładam świnię pod tytułem "nie dasz rady, odpuść".
Na litość boską, *** się w końcu od siebie! Powiedziałam z łzami w oczach, i to, co wydarzyło się przez kolejne 15km nie zapomnę nigdy.
Pierwszy raz w swojej biegowej historii, wrzuciłam wszystko, co miałam do pieca, aby nie odpuścić. Byłam przerażona na początku, że jak mi się nie uda, to wyjdę na głupka. Starałam się jednak wpuszczać te myśli jednym uchem i wypuszczać drugim. Miałam po prostu biec.
Kilkanaście minut po wejściu na Turbacz, tracę Szymona i zbiegam w lewo w stronę Waksmundu. Kompletnie nie pamiętam tego fragmentu z zeszłego roku. Teraz jadę na lodzie, potem brodzę po połowę łydki w błocie by finalnie wypluło mnie do rzeki. Czeka mnie już jedno z ostatnich podejść, i jestem w domu.
Podbieg jest ubity, przyjemna utwardzona droga. Trochę błota, ale biegnę cały czas. Obracam się do tyłu i nikogo nie widzę. Czy to możliwe, że ta dziewczyna gdzieś mnie przegoniła? Czy pomyliłam trasę?
Nie no, widzę tego gościa z numerem 81 przed sobą. Lecę dobrze. Track OK, chorągiewki są - nie panikuj!
Zbieg do Waksmundu to jedno wielkie błoto z elementami lodowiska. Wypluwa mnie na asfalt, zaliczam punkt odżywczy - nic nie chcę, chcę już tylko biec. Mam ostatnie 4km z hakiem.
Ten fragment wspominam traumatycznie rok temu - jezus, jak mi się już nie chciało.
Patrzę na tempo - na płaskim lecę po 5:30. Znowu się chyba zegarek zepsuł.
Mam przed sobą ostatnie asfaltowe podejście i czeka mnie zbieg stokiem do mety. Biegnę i wyrywa mnie z otępienia wielki wóz z dwoma masywnymi końmi. Typek na wozie się do mnie uśmiecha, a potem rzuca jakiś instruktaż do osób, które pracują w polu. Przemyka mi myśl, że oni muszą mieć mnie za dziwaka. Normalnie aż mi się głupio zrobiła, że ja sobie tu tak biegam, a oni w sobotę od rana harują na polu. Popatrzyłam na te konie i myślę - w poprzednim wcieleniu na pewno nie byłam koniem wystawowym, za to taki pociągowy, to naprawdę kawał mocnego kopyta.
Od tego momentu pamiętam tylko asfaltowe strome podejście i na -set metrów przed metą wolontariuszkę, która skierowała mnie w dół stoku. Wpadam w błoto, ale udaje mi się nie wywrócić. Ale jaja, widzę już metę w oddali. Lecę i ostatni raz patrzę się do tyłu - nikogo nie ma. Nie wierzę.
Dobiegam na metę w 6 godzin 01 minut. Poprawiłam czas na ten trasie o prawie 1.5h. Jestem z siebie szalenie dumna.
Mówi się, że jesteśmy sobie największym przyjacielem lub wrogiem. Muszę przyznać, że wydawało mi się, że na GSB będę miała swój "AHA moment". Że wtedy mnie oświeci i że poczuję się "godna" miana biegaczki. Jak zrobię coś WOW. Finalnie, tak się nie wydarzyło.
Na Turbaczu w tym roku doświadczyłam tego AHA. Szalenie ważnym było dla mnie na tym biegu, aby dać z siebie to do czego jestem zdolna. Zdenerwowała mnie myśl krzywdząca wobec siebie. Niezgoda na takie traktowanie sprawiła, że obudziłam w sobie na długo uśpioną nutę rywalizacji.
Jest to jedno z najprzyjemniejszych uczuć, których doświadczyłam dzięki bieganiu - poczułam na tym biegu radość całą sobą, że mogę biegać, robię to dobrze i się rozwijam. Lubię to, kocham góry i nigdy, ale to nigdy nie dam sobie wmówić, że tutaj nie pasuję. Bez względu na wynik, jeśli w głowie jestem wystarczająca, to na każdym biegu i w każdej życiowej sytuacji tak będzie.
Fajnie było. Nie mogę się doczekać dalszej części roku!
Best,
Marta
Zdjęcie tytułowe: Katarzyna Gogler: https://www.facebook.com/media/set?vanity=TurbaczTrail&set=a.903183461815901
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂