Wielka Prehyba 44km - relacja

Marta Dębska

8 min read
Wielka Prehyba 44km - relacja

Pieniny Ultra Trail to biegowe wydarzenie, które na długo pozostanie w mojej pamięci. Nie tylko ze względu na niesamowitą trasę i atmosferę, ale przede wszystkim przez totalne wyjście ze swojej strefy komfortu.

Stresować się tak bardzo, czy tylko trochę?

Nie śmiejcie się proszę, ale decydując się na dystans 44km, każda komórka mojego ciała się przed tym buntowała. Jak wiecie, moja głowa i ciało preferuje raczej biegi dłuższe, a najlepiej takie, gdzie dzień zaciera się z nocą, a człowiek zapomina, co właściwie robi - a tu mamy zaserwowane 44km naprawdę szybkiej jazdy.

Stresowałam się trochę, bo Wielka Prehyba to pierwszy "szybszy" bieg dla mnie - chciałam go przebiec w dyskomforcie, ale tylko do takiego poziomu, aby móc ukończyć bieg i nie paść trupem. Realnie, nie umiem biegać w trupa w kwestii intensywności. Potrafię za to paść trupem po 100, 200, czy 500km. Tak, to umiem. Ale 44km ostrej jatki, MATKO! HELP.

Mimo to, postanowiłam potraktować to jako ciekawą próbę charakteru i przełamania swojego przekonania, że ja nie umiem szybko, tylko długo oraz wolno. Z drugiej strony, przez to, że to dla mnie całkowicie niezbadany teren - uznałam, że nie ma sensu narzucać sobie żadnej presji, bo to dla mnie zupełna nowość i powinnam potraktować siebie, jako "żółtodziób" w tym całym bieganiu MOCNIEJ.

Kilka dni przed startem spontanicznie nagrałam odcinek na temat nie-stresowania się, co sprawiło, że na spokojnie poukładałam sobie ten temat w głowie.

Odebranie pakietów, trasa i logistyka zawodów

Pieniny Ultra Trail to impreza biegowa, która przez ostatnie lata rozwinęła się do niesamowitego rozmiaru. Był moment, kiedy byłam tym totalnie onieśmielona i przytłoczona. Jak się okazało, całkowicie niepotrzebnie!

Przyjechaliśmy z Szymonem do Szczawnicy popołudniu w piątek i od razu udaliśmy się do "miasteczka biegowego". Po drodze dołączyli do nas nasi przyjaciele - Bartek i Ola. Dla Bartka to był pierwszy w życiu start (również 44km), więc i emocje były ogromne!

Zostawiliśmy samochody w pobliżu Parku Górnego (około 2.5km spacerkiem) i po około 30 minutach byliśmy na miejscu. Oprócz ogromnego namiotu z ulokowanym biurem zawodów, mogliśmy przeglądać bez końca produkty dla biegaczy na licznych stoiskach, jeść różne pyszne smaczki, a w wolnej chwili usiąść na leżaczku i posłuchać rozmów Kuby Pawlaka ze znamienitymi gośćmi (Andrzej Orłowski, Martyna Młynarczyk, Kasia Solińska i wielu innych!). Naprawdę, miasteczko na tip-top!

A w międzyczasie, ekipa Kingrunner ULTRA nadawała na żywo od piątku do niedzieli ze studia - muszę przyznać, że nawet będąc w hotelu po swoim biegu, z wypiekami sprawdzałam, jak idzie pozostałym zawodnikom ...

Odbieramy pakiety, idziemy coś zjeść (poszliśmy na pierogi, ale nas nie zachwyciły) i ruszyliśmy do hotelu. Jak się okazało, wszyscy zabukowaliśmy ten sam hotel, więc nasze rozmowy pełne podekscytowania przeciągnęły się aż do samego wyjścia z winy... OKEJ. To dobranoc!

3...2...1... START i sporo przewyższeń.

Start 44km odbywa się o bardzo przyzwoitej godzinie, bo o 9:00. Są to Mistrzostwa Polski, więc zakładam, że Mistrzowie, jak my, musimy się wyspać. Bardzo słusznie.

Będąc przyzwyczajoną do startów w okolicach północy, 3 rano, a już luksusowo - o 5, bardzo doceniam możliwość wyspania się do przynajmniej 7, śniadanko, wizytę na tronie w spokoju oraz pojawienie się na starcie za dnia.

Wyruszamy z Bartkiem na start około 8:30 - zanim tam dotarliśmy, ogarnęliśmy sprawę toi-toi'a i się zgubiliśmy, było zaledwie kilka minut do startu. Przeciskam się początek, bo średnio mi się uśmiecha rozpychanie się na pierwszym podejściu. Świetnie to pamiętam z Lavaredo i na myśl tych korków na szlaku robi mi się słabo.

Wróćmy jednak do pienińskiej biegowej opowieści - trafiam na start, a tam mój dobry znajomy Lech i Maciek, którego wesołe okrzyki sprawiają, że odnajduje nas jeszcze Pietrek. Nie wierzę! Za to po Bartku ani śladu. OK, nieważne. Na mecie się spotkamy.

10,9...1 ... i lecimy!

Czy ten podbieg się kiedyś skończy?

Zaczynamy od eleganckiego biegu promenadą, aby po niecałych 3km rozpocząć podejście żółtym szlakiem w stronę Bereśnika. Czuję się dobrze, choć mam wrażenie, że moje nogi zamieniły się w jakąś gąbkę. Niby biegnie mi się dobrze, ale zastanawiam się, czy odzyskam "władzę" nad swoimi nogami. Może to z emocji?

Robiłam ten podbieg dziesiątki razy, znam go na pamięć. Biegnę równo, na granicy II zakresu. Wskakuje mi średnio 165 uderzeń i wiem, że to mój sweet spot. Mijamy skrzyżowanie na schronisko pod Bereśnikiem, a ja wyprzedam kolejne osoby. Czuję się lekko. Błoto nieobecne w ilościach przeze mnie przewidzianych.

Dzwonkówkę mijam nawet nie wiem kiedy i zaczyna się ostry zbieg w dół. Jakaś sympatyczna dziewczyna krzyczy "Dawaj Marta!" - nie mam pojęcia kim byłaś, ale dzięki! Wiedziałam, że na Przehybę nie ma przelewek. Czekają mnie dwie większe ścianki, ale potem już się w miarę wypłaszczy.

Nie daję sobie taryfy ulgowej. Staram się aktywnie wbiegać lub podchodzić na bardzo stromych odcinkach oraz zbiegać. Bardzo pilnuję się z jedzeniem - co 30 min żel, a drugie 30 min to batonik. Chociaż nie idzie mi super. Żele wciągam, jak nałogowiec, za to batoniki jem na 3-5 razy. Ciężko. Popijam swoim izo.

Docieram na Przehybę w 1h40min. Wait. What? Przecież to jest prawie 15km i 1000m do góry. Pukam w ten zegarek i myślę - zepsuło się dziadostwo. Niemożliwe, że zrobiłam to w takim czasie. Chciałam zrobić to w miarę spokojnie na Przehybę, a potem do Obidzy przyspieszyć, a od Małych Pienin to już dzida na maksa.

Na Przehybie ktoś do mnie macha i woła "Marta, myślałem, że później przybiegniesz. Ale fajnie, bo już zmarzłem!" - to Zenek! Trzęsie się, jak osika, ale i tak kawałek ze mną biegnie i odstawia mnie uśmiechem oraz "dawaj czadu!". OK, tak zrobię.

Na Przehybie nawet się nie zatrzymuję, mam jeszcze sporo izo we flaskach. Dam radę dobiec do Obidzy.

Agrafka, czyli na biegowym wybiegu na Obidzy

Uwielbiam fragment czerwonym szlakiem między Przehybą, a Wielkim Rogaczem. To jeden z moich ukochanych części GSB. To moje tereny i biegam tam z wielką przyjemnością. Tak mi się dobrze biegło, że nim się obróciłam, już byłam na niebieskim szlaku.

Fakt, byłam tak skupiona na biegu, że nawet nie wyciągnęłam telefonu by zrobić choć jedno zdjęcie. Ale nie dało się nie poczuć tego piękna wokół nas. Tych emocji, ale też spokoju natury. Kurde, my się wyżyłujemy, a góry tam sobie są. Pogoda tam jest. Wszystko jest bez względu na naszą walkę, frustracje, czy radości. To zawsze mnie fascynuje.

Wracając. Biegnę niebieskim szlakiem w stronę Obidzy. Wiem, że muszę uzupełnić wodę. Przyspieszam.

Robimy agrafkę, czyli w Bacówcę na Obidzy jest zawrotka, a potem lecimy w stronę przełęczy Rozdziela. Mijam kilka znajomych twarzy, uśmiecham się, przybijam piątkę. Zbiegam betonowymi płytami i docieram na punkt. Odkręcam kureczek z wodą i nalewam do pełna. Piję colę. Pytam, czy mogę wziąć całego banana zamiast kilku kawałków. Słyszę, że pewnie. Zabieram, przegryzam z batonikiem już w biegu. Podchodzę płytami, bo jest stromo.

Nie chwal dnia przed zachodem - PRAWIE w dół!

Z Obidzy aż na Przełęcz Rozdziela jest bardzo elegancki leśny szlak. Błoto zaczyna się nieubłagalnie pokazywać. Ale spoko, byłam na to przygotowana. Trzeba się mentalnie przygotować na to, że zanim dotrzemy do najbardziej błotnistego fragmentu, skakania przez korzenie i kamienie, jeżdżenie na stromych trawiastych odcinkach przed Przełęczą pod Wysokimi Skałkami, mamy jeszcze na DWA strome i dające w kość podejścia.

Jak to już przeżyjemy, docieramy już do "prawilnych" Małych Pienin. Ah, przepraszam - zapomniałam Wam wspomnieć o pogodzie. Panował bardzo przyjemny chłód - biegłam w długich spodniach oraz koszulce termoaktywnej. Było około 3-7C i momentami mocno wiało. Sporo osób miało kurtki, ale też krótkie spodnie. Mi jednak taki strój odpowiadał i był to mój cieplny komfort.

OK, wracam już do opowieści!

Od Wysokich Skałek wydaje się, że znowu będzie cały czas w dół. No niby jest, przed nami kilometry pięknymi łąkami, leśnymi ścieżkami ... ale też zbieg do Schroniska pod Durbaszką wraz z podejściem (ciekawe, kto tam biegnie? Chyba tylko elita, czyli ja nie muszę, ufff!), czy kilka pionowych podejść, ale o tym za chwilę ...

Gdzie ta meta?!

Zegarek pokazuje mi już 41km. O matko, czyli TYLKO 3km przede mną. Ale dziwne, bo wciąż mam sporo przewyższenia przed sobą, a coraz mniej czasu do zrównania przewyższenia z poziomem wyjściowym. NO DZIWNE.

Niebieski szlak prowadzi nas przez Szafranówkę - tutaj pamiętam pionowe podejście i też takie zejście. Nie pamiętam już dokładnie, gdzie, ale chyba tam są nawet liny. Oczywiście, poszłam na YOLO i uznałam, że czuję się na tyle pewnie, że się stamtąd puszczę. Ku mojej radości, obyło się bez upadku i dostałam takiego wiatru w żagle i wiedziałam, że nie mogę się zatrzymać.

3km przed metą biorę ostatniego żela, popijam wodą. Myślę sobie - trochę byłby obciach, gdybym tak ładnie pobiegła, a odcięło by mnie przed metą. Pamiętam, że był to żel o smaku Coli i bardzo mi smakował.

Ostatnie 2km to już zbieg. Ponad 300m w dół. Dużo luźnych kamieni, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Czuję się dobrze, choć "czwórki" miałam twarde, jak skała i bolały mnie, jak jasny pieron. Przyznam, że na wielu biegach ultra zaczynają mnie boleć mięśnie po 8-9h tak na serio, a tu się tak zaczęłam czuć po 3.5-4h. To też oddaje to, jak bardzo różnią się te biegi pod kątem intensywności.

Ale dobrze, do brzegu!!!

Biegnę w dół, mijam zawodników z innych dystansów. Niebo zaczyna przybierać coraz bardziej czarną szatę. Ojej.

Dobiegam do prześwitu, przebiegam przez matę do pomiaru czasu i widzę po lewej metę. Zostaje mi dosłownie 200m. Patrzę na zegarek, 4:59:45. Uznałam, że jak osiągnę dla siebie maksymalną prędkość (subiektywną), to się tam teleportuję w 5 sek, ale niestety się nie udało.

Mimo to, nie wierząc zupełnie w to, co się wydarzyło - dobiegam na metę dystansu Wielkiej Prehyby - 44km, 2000m up w dokładnie(!) 5h i 25 sekund.

Dostaję sadzonkę jodły zamiast medalu i jestem z siebie cholernie dumna. ZROBIŁAM TO!

Podsumowanie

Z wielką przyjemnością wrócę na Pieniny Ultra Trail.

Powiedzieć, że siebie zaskoczyłam na dystansie 44km to mało powiedziane. Realnie nie zdawałam sobie sprawy, że z absolutnego ultra ślimaczka w zaledwie 6 miesięcy będę w stanie pod odpowiednią opieką tak się rozwinąć. Ja po prostu bardzo lubię trenować, a taki test na zawodach to taki crem ala crem.

Było super, ale tęsknię już za ultra!

To jak, widzimy się na Ultrabiesie w Bieszczadach na 130km? Tam to dopiero będzie się działo!

Buźka, M.

Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂