Relacje Wycieczka biegowa w Pieniny, czyli zakochać się w samotności.

Marta Dębska

15 min read
Wycieczka biegowa w Pieniny, czyli zakochać się w samotności.

Decydując się na wycieczkę biegową na 10 dni przed 100km Biegiem 7 Dolin, nie mogłam odmówić sobie wyjścia poza strefę komfortu i zadecydowałam o wyruszeniu w stronę Pienin, które pamiętałam nie jako biegaczka, ale jako mała dziewczynka, bardziej zafascynowana wylegującymi się na polach owieczkami niż otaczająca naturą. Tym samym, stanęłam na rynku Starego Sącza i ruszyłam przed siebie – aż do Szczawnicy!

Jak sprawnie przygotować się do dwudniowej wycieczki biegowej?

Założenia

Priorytetem dla mnie było móc dać sobie szansę odpoczynku psychicznego na biegowych ścieżkach. Nie ukrywam, że jestem typem biegaczki, która woli przebiec 30km leśnymi ścieżkami niż pojawić się na bieżni, zrobić 4 x 400m @ 5km + 1km truchtu + 4 x 300m @ 1500m (czyli seria 4 odcinków po 400m tempem jak na 5km, lekki odpoczynek, 4 odcinki po 300m tempem jak na 1500m). Może wydać się to dziwne, ale sama perspektywa wyjścia na “szybką piątkę” albo zrobienie “kilku mocnych akcentów” tak mnie niesamowicie męczy, że robię dosłownie wszystko by odwlec ten moment, ewentualnie wkomponować go z elementem łagodniejszym treningu, np. OK – szybka piątka w ramach rozgrzania (wpada w kategorię “rozgrzewki”), a potem 40 minut ćwiczeń wzmacniających. W przeciwnym razie, sama myśl o wymęczeniu się do granic na krótkim odcinku, zupełnie nie jest dla mnie atrakcyjna. Pewnie, zrobię, co mam zrobić, ale bez większej przyjemności. Może to się zmieni, gdy w końcu wrócę do miasta? 🙂

Do meritum, Marto!

Na 10 dni przed ultra maratonem to nie jest czas na budowanie formy. To czas na szlifowanie, “odmulanie” nóg, odpoczynek dla głowy, ładowanie węglowodanów i wysypianie się. Doszłam do wniosku, że fundując sobie dłuższą wycieczkę biegową, gdzie będę unikała jak ognia zakwaszenia organizmu (czyt. “Gdy nasze tempo biegu będzie zbyt intensywne, nawet jeśli początkowo biegnie się dobrze, to na utrzymanie stałego tempa może nie starczyć sił.”), korzystając przy tym z piękna natury, górskiego powietrza (+ aklimatyzacja!) oraz jakby nie patrzeć, samotności – będzie to bodźcem stymulującym moją kondycję psychiczną oraz fizyczną.

Trasa

Założyłam, że dobrym pomysłem będzie wypuszczenie się na nieznane mi szlaki. Mając ogromny przywilej mieszkania w dolinie Popradu i Beskidu Sądeckiego, spenetrowałam większość szlaków biegnących przez Krynicę i okoliczne tereny. Jednak, jakoś nigdy nie zbadałam do końca terenów na północ od Łabowej. Postanowiłam to zmienić i ustaliłam, że najkorzystniej będzie wyruszyć żółtym szlakiem ze Starego Sącza (w którym nie byłam od prawie 10 lat!), a następnie od Schroniska PTTK Przehyba, wyruszyć niebieskim szlakiem w stronę Szczawnicy. Plan zakładał zejście na zielony szlak w okolicach Czeremchy, ale życie lekko to zmodyfikowało. Tak czy siak – pit stopem była Szczawnica (+/- 25km), nabranie sił i podejście żółtym szlakiem na Szafranówkę, a potem już szybciutko niebieskim szlakiem do PTTK Orlica, gdzie miałam spędzić noc. Sumując, około 28km w dniu 1.

Kolejny dzień to przede wszystkim wyjście poza utarte szlaki po polskiej części Pienin i spenetrowanie części słowackiej. Stąd też plan odnośnie wybiegnięcia czerwonym szlakiem ze schroniska, a następnie odbicie niebieskim do Leśnicy, a stamtąd zielonym wdrapać się na Plašná i czerwonym zbiec sobie do Czerwonego Klasztoru. Banana zakupić, napić się kilka łyków wody i w drogę żółtym szlakiem aż do Krościenka.

Wyposażenie

Zdecydowałam na zestaw bardzo podobny jak podczas ostatniego treningu. Z tą różnicą, że nie brałam takiej ilości batonów oraz żeli – 2 żele (których notabene nie tknęłam) i batoniki typu raw, do tego kromeczki pełnoziarniste z pastą awokado, jeden banan.

W kontekście ubioru – miałam świadomość, że poranki są o wiele chłodniejsze, więc zaopatrzyłam się w bluzę biegową oraz kurtkę przeciwdeszczową. Do tego, standardowo – krótkie spodenki, koszulka. Traktując ten trening jako finalny sprawdzian przed B7D, również biorąc pod uwagę przetestowanie ubioru oraz jedzenia, zdecydowałam się na zabranie moich adidasów , których na górskim wybieganiu jeszcze nie miałam okazji sprawdzić. Obawiałam się, że są trochę za szerokie na moją stopę. Jednak, to jest dość korzystne w drugiej części B7D, gdy noga już napuchnie, a ja będę potrzebowała zmienić.

Logistyka

Założywszy, że samochód zostaje przed domem, a ja przenocuję w schronisku, wybór padł na Orlicę – kilka dni wcześniej zarezerwowałam miejsce i miałam na tyle szczęścia, że trafił mi się pokoik na samym poddaszu, jednoosobowy :-). Nie chcę Was jednak rozczarować – Orlica jest obiektem mocno “skomercjalizowanym”, który bardziej przypomina hotel, a którego klientela ma niewiele wspólnego z piechurami / turystami / podróżnikami. Pani w rejestracji zapytała się, czy nie będę miała nic przeciwko spaniu w tym małym pokoiku, bo poddasze to jedyne miejsce, które nie zostało wyremontowane. Na całe szczęście! W praktyce, zamknąwszy się na samej górze, mogłam odgrodzić się od harmidru hotelowego i oddać się kontemplacji widoków za oknem.

W drogę!

27.08.2018 – 1 dzień PRZED

Dzień przed wyprawą, postanowiłam ogarnąć milion spraw, aby w drugiej części tygodnia mieć lżejszą głowę. Standardowo, wstałam i zafundowałam sobie poranną 40-minutową przebieżkę z kilkoma mocniejszymi podbiegami. Nogi trochę się odmuliły. Do tego, lekkie 15km na rowerze i w sumie, drugą część dnia leniuchowałam z czystym sumieniem 🙂

28.08.2018 – Dzień #1

Stary Sącz, Rynek. Godzina 10.15. Start!

Zaczynam biegową wyprawę od przyjemnego zbiegu asfaltową drogą wzdłuż urokliwych domków Starego Sącza.Wyruszam tzw. Beskidzką Drogą Św. Jakuba (=żółty szlak), która prowadzi mnie przez ulicę Lipską i ostatecznie zostawiam Stary Sącz za sobą. Początkowo obawiałam się monotonnej drogi asfaltowej pod górę, ale pozytywnie się zaskoczyłam. Na Lipskiej odbiłam w lewo przy starym cmentarzu i od tego momentu, zafundowałam swoim nogom drogę leśną, trochę kamieni oraz równego asfaltu aż do miejscowości Moszczenica Wyżna, gdzie na dobre pożegnałam się z cywilizacją i weszłam na właściwy szlak. Do tego momentu nie była żadnych problemów, ba – szlak super oznaczony, przestrzenie mnie otaczające zapierające dech – żyć, nie umierać!

Mając w pamięci mordercze podejście z Rytra na Przehybę, niejako byłam przygotowana na podobny scenariusz. Jakie było moje zaskoczenie, gdy przez kolejne 7km (a posługując się oznaczeniami, około 3h marszu) miałam więcej okazji do lekkiego biegu niż marszu. Oczywiście, zdarzały się strome podejścia, ale były raczej “etapowe”, a po nich następował odcinek bardziej przypominający bieg granią, niż podbieg. Zdarzały się również momenty, kiedy bardzo utrudnionym było przejście, a o biegu nie wspominając, ze względu na ścinkę drzew, które na odcinku około 500-600m uniemożliwiały sprawne przejście. W tym miejscu też spotykam jedynych turystów – dwie młodziutkie dziewczyny z plecakami, których wyraz twarzy wyrażał chęć, aby usiąść i już nie wstać niż iść dalej! Przywitałyśmy się, rzuciły szybko “mamy nadzieję, że Przehyba już niedaleko”, ja skacząc przez kłody jak sarenka zostawiłam turystyki z tyłu, a które najwidoczniej zmęczone, rozłożyły nogi przed siebie i zarządziły przerwę.

Godzina 13.15. Wciągam jednego batonika, popijam wodą. Dobiegam na Przehybę w dokładnie 3h. Dokładnie 0 46% szybciej niż czas podany na oznaczeniach. Innymi słowy, trzymam się w normie. Na podstawie ostatniego treningu, wyliczyłam, że czasy na konkretnych odcinkach (trybem wycieczkowym) są lepsze o około 45% – 56%.

Przez Przehybę przebiegłam nawet niewiadomo kiedy. Nie chciało mi się wierzyć, że byłam tam zaledwie tydzień temu, gdzie w nogach miałam już ponad 40km. Jaka to była diametralna różnica móc biec z górki (“na pazurki”) z tak cudowną lekkością nóg. Ciekawe doświadczenie – mentalnie ten odcinek był dla mnie najcięższy ze względu na ogrom obciążenia moich czworogłowych. Tym razem, leciałam leciutko jak na skrzydłach. Zmierzałam do Skrzyżowania pod Przehybą, gdzie odbiłam na zielony szlak.

W poprzednim tygodniu natknęłam się w tym miejscu na rodzinkę schodzącą do Szczawnicy, która zaczepiła mnie z pytaniem, czy wiem, gdzie jest kontynuacja zielonego szlaku. Mimo moich najszczerszych chęci, nie mogłam pomóc, bo po prostu nie wiedziałam. Głowa klanu rodzinnego (czyt. wystrzałowa mamusia) pokazała mi na mapie zielony szlak i pokazując na skrzyżowanie dróg, poinformowała, że po przejściu 5-6 minut jest polana, 3 różne odbicia i każde bez oznaczeń. Szli kawałek każdym, ale zielony szlak się nie pojawił. Wtedy myślałam, że może ze zmęczenia przeoczyli?

Taka czy siak, mając na uwadze trudność ze znalezieniem oznaczeń, jeszcze uważniej wypatrywałam zielonego szlaku. OK, jest. OK, znowu jest. OK …. a, jest! Pojawia się polana i trzy opcje wyjścia, a oznaczeń brak. Spędzam w konsternacji 10-15 minut i decyduję się wrócić na niebieski szlak. Eh, trudno. Zbiegam nim do Sewerynówki, a stamtąd odbijam na wschód by dobiec finalnie do zielonego szlaku, który finalnie przechodzi w ulicę Główną w Szczawnicy i doprowadza mnie pod upragnioną “Halkę”, gdzie kupuję banana, nektarynkę i colę. Jest godzina 14.45. Konsumuję całość, chwilę odpoczywam i o 15 wyruszam żółtym szlakiem na Palenicę, a następnie Szafranówkę.

Wbiegając do Szczawnicy, doznaję szoku kulturowego. Przez ostatnie 4.5h biegnę w totalnym odosobnieniu, spotykając wyłącznie dwie zagubione turystyki. Przehyba wita mnie przestrzenią, pięknymi widokami oraz brakiem jakiejkolwiek duszy. W Szczawnicy do końca nie wiem jak się zachować, gdy obładowana jedzeniem, z plecakiem oraz nie do końca przyjemnym zapachem mi towarzyszącym (spójrzmy prawdzie w oczy, biegaczowi zdarza się spocić), siadam na murku  i konsumując, przyglądam się “klapkowiczom”.

“Klapkowicze” to specyficzny rodzaj turysty. To nie do końca turysta, a raczej osobnik lubujący się w specjałach kuchni regionalnej (czyt. gofrach, lodach “świderkach” etc.), zazwyczaj podróżujący z młodszym pokoleniem, które umilając sobie czas, pokazuje całemu światu jeden z genialnych “gadżetów” kupionych na straganie od Pana Miecia. Oglądam tak tych “klapkowiczów”, słucham ich filozoficznych (często podchmielonych) wywodów i z ogromną przyjemnością zostawiam ich na wejściu na stacji wyciągu na Palenicę. Tutaj odbijam na żółty szlak i zaczynam wspinaczkę.

Aż do Szafranówki nie ma o czym opowiadać. Wchodzę po około 35-40 minutach na Palenicę, a tam bardziej klimat promenady w Sopocie niż górski szlak. Uciekam na niebieski szlak, do którego trzeba zejść bardzo stromym odcinkiem, który zostaje określony jako “hardcorowy, lepiej kolejką” przez mijającego mnie “klapkowicza”. Ufff, kolejne 20 minut to spokojny zbieg aż do samej Orlicy. Udało się! Godzina 16.15, docieram na miejsce w dokładnie 6h od startu 🙂

Przesympatyczna obsługa, warunki rewelacyjne. Jednak, tak jak wspomniałam – więcej z hotelu, mniej z schroniska. Miałam na tyle szczęścia, że dostałam jeden z ostatnich miejsc, które swoją autentycznością oddają schroniskowy klimat, ale bez względu na to – jestem bardzo zadowolona z decyzji. Nie mogąc wysiedzieć na miejscu, wykąpałam się, przebrałam w świeże ciuchy i wyruszyłam spacerkiem do Szczawnicy. Tym razem obiecałam sobie znaleźć jakąś znośną miejscówkę jedzeniową, niekoniecznie w ścisłym centrum. Docieram do miejsca o wdzięcznej nazwie “Willa Marta”, która zaprasza do wejścia bardzo kuszącymi zapachami, dobiegającymi z wnętrza restauracji, znajdującej się na parterze budynku.

Wchodzę. Patrzę na menu. Niestety, będąc roślinożercą, niejednokrotnie się sparzyłam w miejscówkach tego typu ze względu na absolutny brak alternatyw bezmięsnych (i smacznych). Zazwyczaj obsługa jest bardzo skora do pomocy, ale zdarzają się różne ancymonki, które usilnie twierdzą, że jak bez mięsa, to nie ma po co jeść. Ah, ile ja się już nasłuchałam :-).

Ostatecznie, decyduję się na przepyszną zupę brokułową i pierogi z soczewicą. Ładuję baterię i po krótkim “zawiasie” oglądając “klapkowiczów” przechodzących po ulicy Głównej, decyduję się na powrót do schroniska. Zasypiam przed 21. Łóżko takie wygodne, a na poddaszu przyjemnie ciepło (na zewnątrz temperatura spadła do 10C). Regeneracja start!

A tak wygląda zadowolona Marta

Żółty szlak (Stary Sącz): zaraz, gdy miniemy cmentarz, “wybiegamy” poza miasto

Żółty szlak ze Starego Sącza do Moszczenicy, droga asfaltowa (jak widzimy, cudownie zbiegamy w stronę gór).

Wchodzimy na właściwy szlak, w drodze na Przehybę.

Zapierające dech widoki na Nowy Sącz

Dobiegam do Szczawnicy!

Wybór jest prosty: albo wchodzisz, albo wjeżdżasz. Co wybierasz? 🙂

Widok z Palenicy.

Już tylko 10 minut i będę w schronisku, jupi!

29.08.2018 – Dzień #2

Budzę się przed 4.00. Dziwią mnie odgłosy za drzwiami – tak jakby ktoś się właśnie zbierał na szlak. Dziwne, oprócz mnie na poddaszu były 3 osobne pokoiki, ale zupełnie nie zwróciłam uwagi na to, kto tam mieszkał. Zdziwiło mnie jednak, że ktoś może wychodzić na szlak tak wcześniej. OK, wkładam zatyczki do uszu i idę spać.

Wypoczęta, budzę się na dobre przed 7. Otwieram drzwi z pokoju i … na podłodze leży kilku rosłych chłopa. To oni musieli tak hałasować w nocy! Oni nie wychodzili, oni dopiero się montowali na noc. Jakież miałam wyrzuty sumienia, gdy główne drzwi, za którymi znajdowało się zejście na piętro, nie chciały się otworzyć i dopiero po mocnym szarpnięciu, wydały z siebie przerażający dźwięk, a rosłe chłopy w ramach obrony przed zbliżającym się porankiem, przewróciły się na drugi bok, próbując złapać choć chwilę drogocennego snu.

Po szybkim śniadaniu, czyt. owsiance i kawie, dochodzę do wniosku, że mogę jeszcze trochę odczekać zanim wyjdę na szlak. Wyliczyłam, że wystarczy mi max 4h, aby zrobić trasę i zdążyć na autobus w Krościenku. Po śniadaniu, wracam do pokoju i zasypiam aż do 9.30. Budzę się, stwierdzając, że słońce nieśmiało przebija się przez chmury, temperatura wzrasta do 17C, a ja pakuję manatki i wychodzę.

Zbiegam ze schroniska na “deptak” wzdłuż Dunajca, czyli czerwony szlak, który jeszcze o tej porze był w miarę pusty. Mijając granicę słowacką, wbiegam na niebieski szlak, prowadzący przez malutką wieś Leśnica, gdzie można zapomnieć o jakimkolwiek turyście. Mam wrażenie, że Flisacy, Dunajec i “klapkowicze” to elementy odrębnej galaktyki. Podziwiam mijające mnie konie pociągowe, które ciągną furmankę ze świeżo ściętym drzewem, na którym siedzi mocno już doświadczony życiem starszy Słowak, energicznie do mnie machając i uśmiechając się. Miłe.

W Leśnicy skręcam na zielony szlak, w stronę szczytu Plašná. Tutaj (nie)stety nie zauważam skrętu w prawo i zamiast zielonym szlakiem, kontynuuję bieg przez kolejne 15-20 minut leśną drogą, która wyprowadza mnie na ogromną polanę, z której notabene podziwiam jedne z najpiękniejszych widoków podczas tej wycieczka. Intuicja jednak podpowiada by wrócić i szukać zielonego szlaku. Ufff, jest! Od tego momentu, czeka mnie ponad godzinna wspinaczka, niezbyt ciekawa. Prawa, lewa, a wokół wilgoć lasu. Brak widoków. Prawa, lewa. Do przodu. Niebezpiecznie zaczyna pobolewać mnie lewa kostka. Mam wrażenie, że but jest za luźny, a na wczorajszych zbiegach stopa była zbyt swobodna w bucie. Zaczynam się martwić. Obiecuję sobie dotrwać do Czerwonego Klasztoru, a potem się pomyśli. Step by step.

Docieram do Plašnej, a stamtąd już z górki. Czerwonym szlakiem docieram do Przełęczy nad Klasztorną Góra. WOW. Widoki oszałamiające. Podejście zielonym szlakiem zostaje mi w całości zrekompensowane. Siadam na ławce. Sprawdzam godzinę – o nie, już 12.30!!! O tej porze miałam już startować na Trzy Korony po polskiej stronie. Dość sporo czasu straciłam błądząc, to fakt. Wyliczam, że jeśli trochę się zepnę czasowo, to ze Sromowców Niżnych jestem w stanie wystartować żółtym szlakiem w stronę Krościenka o 13. Oznaczenia turystyczne pokazały, że trasę marszem zrobię w 2.5h. Nie mam tyle czasu. Do 15 muszę dotrzeć najpóźniej. Czy dam radę z tą bolącą kostką?

W konsekwencji, docieram do Sromowców Niżnych o 12.45, zjadam kupionego banana i przed 13.00 wyruszam żółtym szlakiem, który całkowicie inaczej zapisał się w moim wspomnieniach. Całość trasy zrobiłam w dokładnie 61 minut. Generalnie, przebiegłam na wskroś Pienin w godzinę. No nieźle. Nie wiem z czego wynikała moja zawziętość – bo wylądowałam ponad godzinę przed autobusem. Wydaje mi się, że był to ogromny kontrast całkowicie opuszczonych szlaków po słowackiej stronie, a dosłownie “zapchany” żółty szlak “klapkowiczami”, którzy w większości przypadków nie charakteryzują się zbytnią kulturą turystyczną. Te 61 minut na żółtym szlaku będę wspominać jako slalom między śmiejącymi się, przekrzykującymi rodzinami, wycieczkami młodszych i starszych, którzy oprócz wciągających historii o “nadrzędności jednej racji nad druga”, wpatrywali się w ekrany telefonów i z zachłannością równą spragnionemu wielbłądowi na pustyni, duszkiem wypijali swoje napoje gazowane, pochowane w torebkach i plecaczkach.

Nie zrozumcie mnie źle proszę – w takiej turystyce nie ma nic złego. Nie jest po prostu dla mnie. Ja uciekam od ludzi na rzadko uczęszczane szlaki, całymi dnami włóczę się po górach by zobaczyć to, co niekoniecznie można “wyguglować”. Nie bawią mnie udogodnienia podsumowane pod nos, nie bawi mnie hałas, ani brak kultury na szlaku. Wychodzę w góry by odpocząć – by nabrać dystansu, a jak tu uciekać, gdy przypadkowy selfie-stick niebezpiecznie blisko ląduje przy moim prawym oku?

Finalnie, przedzierając się przez ogrom “klapkowiczów”, docieram do Krościenka w dokładnie 4h od startu w Nowym Sączu.

Budzić się tak każdego dnia … Marzenie!

Smacznego 🙂

Niebieskim szlakiem do Lesnicy (odbijamy z czerwonego szlaku wzdłuż Dunajca)

Urokliwe furmanki (jedna z 20 mijanych podczas zaledwie 5km)

Jeden z moich ulubionych widoków. Oczywiście, muszę się zgubić i zejść ze szlaków – i weź tu człowieku, “wygugluj” to 🙂

Widok na słowacką część Pienin.

Przełęcz pod Klasztorną Górą. Cudnie, prawda?

No siema!

Przeprawiam się przed Dunajec – kładka Czerwony Klasztor > Sromowce Niżne.

Sromowce Niżne

Naaaareszcie Krościenko!

Podsumowanie

Suma summarum – dwa dni, dwa kraje, dwa łańcuchy górskie i dwa skrajne odczucia. Łącznie nieco ponad 55km, jakieś 10h wysiłku. Będę tę wycieczkę biegową BARDZO dobrze wspominała. Przede wszystkim, podbudowała mnie w kontekście mojej wytrzymałości (psychicznej i fizycznej), a podniebienie było w pełni usatysfakcjonowane pierogami z soczewicą :-).

Z takich głębszych przemyśleń odnośnie porównania mniej uczęszczanych szlaków oraz “deptaków turystycznych”, w które ewoluowały bardziej znane górskie szlaki:

1️⃣ Wierzcie mi, że to ogromne odciążenie dla głowy, gdy nie trzeba się zastanawiać, czy wciąż idzie się dobrym szlakiem, a wszystko jest rewelacyjnie oznaczone. Na mniej uczęszczanych szlakach taki spokój ducha to rzadkość!

2️⃣ Biegnąc sama i mając świadomość upływającego czasu, ważnym jest dla mnie trzymanie się na określonej trasie. Będąc zdanym na siebie, koniecznym jest zachowanie pełnej czujności.

3️⃣ Dostosowanie się do terenu – wychodzę z założenia, że będzie trudno. Trzeba będzie się gdzieś wdrapać, a potem i tak człowiek ląduje na tyłku podczas próby zbiegu po błotnistym zboczu. Abstrakcyjnym dla mnie było, gdy postawiono drewniane schodki, umożliwiające łatwiejsze wejście na wyższe partie szlaku. A “klapkowicze” i tak chcieli przygód, to ścinali drogę i szli na przełaj. No bo, po co ktoś wytyczył szlak?

Cieszę się z tego doświadczenia, bo zdałam sobie sprawę ile wysiłku (fizycznie i psychicznie) kosztuje mnie A. zaplanowanie i ogarnięcie logistyczne trasy B. wytrwanie na trasie C. zachowanie czujności (a tu zwierzątko, a tu przepaść w dół). Fajnie, ale wracam w góry, gdzie o “klapkowiczach” jeszcze nie słyszano.

Stay tuned! Dzisiaj piątek. Dokładnie za 7 dni będę w Krynicy na odprawie przed 100km B7D!!!! Postaram się na dniach napisać jeszcze posta o ostatnim tygodniu PRZED ultra.

Trzymajcie się i w kontakcie!

M.

Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂