Marta Dębska
Pani, a gdzie to się tak spieszy? Zwolnić trzeba! Nie zliczę ile razy usłyszałam to pytanie. Na początku bardzo mnie to bawiło i wymyślałam przeróżne powody, gdzie to mi się tak spieszy. A to na pierogi z borówkami do schroniska; by zdążyć przed zmrokiem; uciekając przed psem pasterskim. Jednak, pod koniec pierwszego dnia, doszłam do wniosku, że biegnę, bo … nigdzie mi się nie spieszy. Biegnę, bo mogę, bo mnie to bawi, bo są piękne widoki, a ja jestem szczerze najszczęśliwsza w świecie. Zapraszam do lektury o tym, jak ekscytującą przygodą jest ponad 75-kilometrowa wycieczka biegowa po Beskidach.
O założeniach treningu, planie do zrealizowania oraz trasie przeczytacie tutaj (nie krępujcie się, warto zajrzeć).
Zawsze sobie obiecuję, że jeden dzień PRZED jakimkolwiek mocnym treningiem lub zawodami, będę odpoczywać, czyt. pozycja pasywna, horyzontalna z nogami ku górze. Jak możecie sobie wyobrazić, w moim przypadku są to bardzo ambitne założenia, które w 99% nie mają racji bytu. W tym przypadku było podobnie. Wyjątkiem jest ilość wypijanej wody – staram się pić tak 4-6L wody (+izotoniki; herbatki ziołowe) dziennie (!) przez 2-3 dni przed zawodami / mocnym treningiem.
Wtorek rozpoczął się dla mnie “luźną szóstką” o poranku, gdy mój organizm wybudził mnie po 5.00 i żal było nie skorzystać ze świeżego powietrza i budzącego się dnia. Po takiej “rozgrzewce”, zasiadłam do obowiązków stricte zawodowych oraz logistycznych – byłam w rozsypce pod kątem przygotowań do wyjazdu i nie miałam dosłownie nic przygotowanego. W konsekwencji, spędziłam cały dzień poza domem (a telefon pokazał ponad 16k kroków ehhh), wróciwszy po 20.00, kiedy to dopiero zaczęłam się przygotowywać do porannej wyprawy. Położyłam się spać jakoś po 22.00, ale fizycznie zasnęłam godzinę później (ah, te emocje!), a budzik nastawiony był na godzinę 5.30 dnia następnego.
5.30 – z telefonu zaczyna wydobywać się maksymalnie drażniący dźwięk, przypominający o tym, że wypadałoby porzucić krainę snów i ruszyć tyłek z łóżka. No dobrze, zaczynajmy zabawę! Zaczynam dzień od szklanki wody z cytryną, która czeka przygotowana przy łóżku i na paluszkach, aby absolutnie nie zbudzić domowników (i pochrapującego psa) zaczynam dokonywać selekcji, co trafi do mojego plecaka. Ostatecznie, udało mi się wszystko zmieścić, a waga plecaka nie przekracza 2.5kg (sukces!).
Schodzę do kuchni i robię sobie śniadanie. Standardowo, w moim stałym repertuarze jest owsianka (ale nie taka paćka niedobra, co rekomendują na tych wszystkich “fit dietach”) przyrządzana na milion sposobów, np. chałwowa z jagodami. Jednak, przed zawodami lub cięższymi treningami, zmieniam poranny zwyczaj i staram się zjeść coś bardziej “na słono”, co “trzyma się” w żołądku na dłużej. W moim przypadku była to tofucznica curry z sałatką i chlebem pełnoziarnistym, a do tego kawa z masłem kokosowym. Może to się wydawać dziwne, że funduję sobie taką pokaźną ilość błonnika o poranku, ale u mnie się to bardzo sprawdza. Nie mam żadnych problemów żołądkowych, a świadomość, że kolejne godziny przyniosą mega wysiłek sprawia, że chcę zdrowo naładować bateryjki przed startem.
Po śniadaniu, spakowaniu się … wyruszam! Oczywiście, na przystanek docieram w ostatniej chwili i dosłownie wskakuję z połową ekwipunku w rękach do maleńkiego busika (bo jeszcze bym dopakowała, i to, i t0 – ale dobra, ogarnę to w busie!), który przewiezie mnie pod sam deptak w Krynicy-Zdrój, gdzie wystartuję na trasę o godzinie 8.00.
Śniadanie mistrzów, czyli tofucznica curry, sałatka, pieczywo pełnoziarniste, pomarańcza i kawa.
Ostatecznie wszystko to, co udało mi się zmieścić w plecaku. Nie wiem, czy to kwestia charakteru, ale maksymalnie rozczulają mnie te maleńkie żele do mycia, ręczniczki etc.
Wybiegając mam na sobie buty Salomona , krótkie legginsy sportowe (no name, nawet nie wiem, gdzie je kupiłam), stanik sportowy, koszulka + kurtka.
Technicznie rzecz ujmując, to początkowy etap trasy, który ma za zadanie “rozgrzać” mnie przed dalszą częścią. Jest to odcinek biegnący głównie czerwonym szlakiemz Krynicy-Zdrój, przez Jaworzynę Krynicką (tutaj spore podejście) – i ważne, następuje zejście na zielony szlak, prowadzący aż na szczyt. Z Jaworzyny lecimy na Runek i Halę Łabowską (cały czas czerwonym szlakiem).
Mając na uwadze, że B7D przebiega czerwonym szlakiem w stronę Rytra, nie było większej filozofii z wejściem na szlak i kierowaniem się oznaczeniami z deptaku w Krynicy. Jednak, podczas podejścia na Jaworzynę, trzeba pilnować się, aby w odpowiednim miejscu wejść na zielony szlak. Gdy nie mam pewności, czy idę w dobrym kierunku – odpalam sobie na trybie samolotowym Endomondo z zapisaną trasą B7D i patrzę w którym miejscu jestem. Niekoniecznie używam tego do kierowania real-time, ale jak mam wątpliwość – sprawdza się to rewelacyjnie. Tym razem, przebiegłam znaczny kawałek czerwonym szlakiem i dopiero po jakiś 20-25 minutach zorientowałam się, że mimo fajnych widoczków, powinnam zejść na zielony, co kosztowało mnie dodatkowy czas, ale cóż – życie.
Na Jaworzynę trafiłam bez problemu, bardzo dobrze się czując. Pogoda dopisywała, było około 23C i słońce. Tam na górze, przywitały mnie roześmiane do granic możliwości wycieczki starszych Państwa, które w ramach porannego “rozruchu” zafundowały sobie wjazd na Jaworzynę kolejką gondolową i największy wysiłek (i fun) polegał na serii tysiąca zdjęć z panoramą gór. Rozkoszne, ale trzeba było biec dalej.
Od Jaworzyny aż po sam Runek lecimy praktycznie cały czas w dół, ewentualnie granią. Bardzo przyjemnie, zero problemów. Aczkolwiek, od Runka do Hali Łabowskiej trasa ciągnęła mi się niesamowicie. Niecałe 7km wydłużyły mi się do jakiś miliona, zważywszy na to, że w pewnym momencie, na szlaku, rozłożyło się caluśkie stado owiec (i krów), pilnowane przez psa pasterskiego, który nie tylko nie pozwolił mi przejść szlakiem, ale “odprowadził mnie” ponad kilometr w dół góry, abym absolutnie nie stanowiła zagrożenia dla stada. Nie ukrywam, że w duchu modliłam się by ten pies nie miał wścieklizny – ujadał jak oszalały, a z każdym krokiem poza szlakiem, wchodziłam w coraz większe krzaki i naprawdę pojawiała się obawa, że ten pies nie ustąpi do samego zejścia z góry. Minęło jakieś 15-20 minut i pies najwyraźniej uznał, że może mnie już zostawić samej sobie (że pewnie i tak się zgubię, zginę i przestanę zagrażać stadu). Podbiegł niebezpiecznie blisko mojej lewej łydki, ja zachowawczo odwróciłam głowę w drugą stronę, zaczął ujadać i sobie poszedł. Uffff. Jednak, powrót na szlak zajął mi kolejne 20-25 minut (eh, albo pies ze wścieklizną, albo kleszcze i żmije w krzach – no po prostu bomba!). Ale przygoda jest, ja jestem w jednym kawałku i lecę dalej!
Jupi. Widzę Halę Łabowską ze schroniskiem. Zasiadam wygodnie na ławeczce (ale pusto, ani jednej duszy!), wcinam swoje kanapeczki z pastą z tofu, przegryzam suszonymi morelami, wypijam kilka łyków wody z bukłaka i po 10 minutach przerwy, lecę dalej. Pogoda piękna. Czuję się świetnie.
Czerwony kwadracik pokazuje miejsce, gdzie z czerwonego szlaku schodzimy na krótki moment na zielony!
Żegnając się z Krynicą, zaczynam podejście na Jaworzynę Krynicką. W oddali widać schronisko.
Okejki. Dotarłam na Jaworzynę!
Kierunek: Hala Łabowska, do Runka coraz bliżej!
Wybiegając z Hali Łabowskiej byłam jakaś taka “nijaka”. Nie był to kryzys (w końcu miałam dopiero 20km w nogach), bo czułam się fizycznie dość dobrze. Psychicznie z resztą też, w końcu po raz pierwszy w swojej (“poważnej”) karierze biegaczki nie odpaliłam Garmina, który sygnalizowałby mi przebiegnięte kilometry, czy “hej koleżanko, minęło kolejne 20 minut – drink; kolejne 60 minut – eat!, czyli biegłam na samopoczucie. Może ten fakt sprawił, że przez kolejne 5-6km biegłam w trybie “zawieszenia”? Widoki podziwiałam, ale zbieg do Rytra przywitałam z pewną ulgą. W tym miejscu warto podkreślić jak wymagającym zbiegiem jest właśnie ten odcinek – jest to pierwsza próba dla naszych czworogłowych, bo nie tylko jest bardzo stromy, ale też trudny technicznie. Zaczyna się niewinnie, aby potem zafundować nam osuwające się kamienie, korzenie i inne atrakcje.
Rytro wita mnie słońcem i perspektywą dłuższej przerwy. Jako, że jest to jedyny dłuższy pit stop na trasie, opróżniam do reszty bukłak w plecaku, kupuję świeżą wodę, banana i kilka batonów energetycznych (teraz już wiem, że nie-jest-to-dobrym-pomysłem, aby wcinać batony proteinowe w moim przypadku – powoduje to tylko kolki i ból brzucha; za to dobra kaloria i sezamki sprawdzają się rewelacyjnie!), popijam colą (ahhh, taka zimna niezdrowa cola to prawdziwe delicje) i po 15 minutach, czując się wciąż znośnie – ruszam dalej przed siebie niebieskim szlakiem.
Hala Łabowska
Lecąc z Hali Łabowskiej w stronę Rytra.
A Rytro wita mnie tak 🙂
Wyruszając spod dworca PKP, zanim pojawia się faktyczny (morderczy!) podbieg na Przehybę, trzeba jeszcze przebiec kawałek asfaltową drogą niebieskim szlakiem w kierunku na Mikuty (skręt w lewo od dworca). Chwilę oddechu i luzu dla moich czworogłowych, które mocno odczuły zbieg do miasta, funduje mi przejeżdżający pociąg, a raczej “pociąg widmo”, dla którego zostaje zamknięty przejazd, a który pojawia się dopiero po ponad 10 minutach niecierpliwego tupania prawą nóżką, która jest tak bardzo gotowa do dalszego biegu!
Przez kolejne +/- 4.5km biegnę asfaltową drogą w górę, przebiegając koło Hotelu Perła Południa (gdzie znajdować się będzie przepak + punkt pomiaru czasu podczas B7D) i za idyllicznie wyglądającym mostkiem, pozwalającym przekroczyć Roztokę Wielką, zaczyna się mój ulubiony etap B7D, czyt. wejście na Przehybę. To 8,7km, gdzie nogi (i głowa!!!) biegacza wystawione są na ogromną próbę. Dopiero docierając do punktu Wdżary Niżne, mamy chwilę oddechu. Oprócz maksymalnie denerwujących owadów, które nagminnie pojawia się koło ucha w związku z wilgotnością podłoża, kałużami i pojawiającymi się odcinkami błotnistymi, biegnie mi się bardzo dobrze.
Docieram na wysokość 1140 m n.p.m. (Pod Złomistym Wierchem), skąd rozpościera się jedna z moich ulubionych panoram na góry. Z tego punktu wiem, że już sobie ze wszystkim poradzę. Bieg 7 Dolin wytyczony jest trasą do schroniska na Przehybie (przepak + pomiar czasu), a potem zawraca i kieruje czerwonym szlakiem w stronę Radziejowej. Ja jednak wyruszyłam niebieskim szlakiem na Wierch Przehyby, a następnie w stronę schroniska, gdzie nie robiłam już dłuższego pit stopu.
Była godzina 16.30 – 8.5h w trasie. Długo. Patrzę na mapę i oznaczenia szlaków, które niestety nie są spójne z tym, co mam rozpisane w mapach na telefonie. W teorii, miałam kierować się w stronę Sewerynówki, a potem pod Bereśnik. Jednak, mapa przed schroniskiem w ogóle nie pokazywała tego typu połączenia.
Skonsternowana, po 10 minutach dywagacji pod mapą i świadoma nieubłaganie mijającego czasu, idę do schroniska z prośbą o radę, gdzie się udać. Dzwonię dzwonkiem i w recepcji pojawia się starsza pani, a ja z uśmiecham na ustach zapytuję, czy mogę prosić ją o radę. Sympatyczna pani kiwa głową i pyta o co chodzi. Opisuję swój problem i proszę o wskazówki.
A co pani ten telefon pokazuje? zapytuje sympatyczna pani. Mówię, że każe mi zbiec do Sewerynówki, ale na mapie przed schroniskiem wygląda na to, że nie ma tego typu możliwości by potem dostać się do bacówki. To przez Przysłop, szlakiem czerwonym trzeba! Ale to wejście tam to mordęga jest – dodaje starsza pani. Strwożona nie na żarty, patrzę na mapę – to przejście czerwonym szlakiem, dodatkowe 3-4km. O nie, nie ma takiej możliwości!
Sympatyczna pani się uśmiecha. Wie pani co. A ten telefon to może ma rację. Niechże pani leci do Sewerynówki niebieskim szlakiem, a potem ludzi podpyta. 3 godziny do zmroku, zdąży pani!
Wow. Rozmasowuję bolące mięśnie (śmiesznie, że to w sumie jedyny “bolący” problem podczas tej wyprawy) i decyduję się na zbieg do Sewerynówki niebieskim szlakiem. Będzie, co będzie.
Rytro! Dworzec PKP.
W drodze na Przehybę, najgorsze 5km podejścia za mną.
Cudny widok z wysokości 1140m n.p.m.
Sławetna mapa pod Schroniskiem PTTK – Hala Przehyba.
Zbieg do Sewerynówki to 6km trasy mocno technicznej – zaczynam biegnąc granią z przepięknymi widokami, aby na wysokości 1103 m n.p.m. (Skrzyżowanie pod Przehybą) puścić nogi luźno i ślizgając się na osuwających się kamieniach, finalnie zbiec do Sewerynówki. Tutaj spotykam kolejną sympatyczną osobę, a mianowicie starszego rowerzystę, (Panie, niech mi pan powie, w którą stronę do Sewerynówki?) i niestety nie potrafi mi powiedzieć, gdzie mam biec, ale jest skłonny pożyczyć mi swój rower, a on sobie powolutku zejdzie. Pan kradnie mi serce, ale mimo to, decyduję się biec przed siebie.
Finalnie, dobiegam do Sewerynówki. Pojawia się asfaltowa droga. Zwalniam, nogi bolą, bolą, bolą. Przechodzę 3-4 minuty i widzę kierunkowskaz z czarnym szlakiem “Bacówka pod Bereśnikiem 50minut” i moje oczy zapłonęły nadzieją. Super! Jestem na właściwej drodze. Jednak, te 50 minut faktycznie okazały się 50 minutami dogorywania moich mięśni. Zazwyczaj, gdy jest jakieś wyznaczenie czasowe przebycia konkretnego odcinka, jestem w stanie “uciąć” około 40-50% czasu. W tym przypadku, okazałam się wolniejsza niż statystyczny turysta i dotarłam do bacówki równo w godzinę (odbijając z czarnego na żółty szlak pod Bereśnikiem), a na widok drewnianej chatki pośrodku niczego, w moich oczach pojawiły się najprawdziwsze łzy ulgi.
Ciesząc się pięknymi widokami z grani, w drodze do Sewerynówki.
Ola boga! Jeszcze 10 minut! To już ponad 10h w trasie!
No dobrze, ale traska piękna. Jeszcze niecały kilometr do bacówki – dasz radę!
Bacówka PTTK pod Bereśnikiem, jupi!
Jestem tu! Po 10h i ponad 55km w nogach.
Docieram do schroniska po 10h w trasie, estymując, że przebiegłam około 54-55km (ponad 75k kroków według mojego telefonu!!!). Jestem zmęczona.
Otrzymuję klucz do pokoju 8-osobowego, a przesympatyczny pan w recepcji oznajmia, że jeśli nikt nie przyjdzie, to będę najprawdopodobniej sama, a świeża pościel jest już przygotowana w pokoju. Podnoszę ociężałe nogi schodek po schodku i docieram do pokoju, który okazuje się w miarę przestronny i całkowicie pusty, z panoramą Pienin i Tatr za oknem. Siadam na łóżku i zaczyna spadać mi poziom adrenaliny – robi mi się zimno, głód zaczyna doskwierać. Zabieram swoje skromne manatki i idę się kąpać (nie ma grzyba pod prysznicem, ciepła woda, pachnie i jest czysto – SZOK!). Od razu, piorę w umywalce swoje ubrania, przywdziewam koszulkę i spodenki na zmianę, naciągam długie czerwone skarpetki na stopy i po wieczornej toalecie, wdrapuję się znowu na górę do głównego pomieszczenia, gdzie serwowane jest jedzenie.
Zamawiam pokaźną porcję pierogów z borówkami i szarlotkę, a gdy w spokoju konsumuję zawartość talerza, pojawia się dwóch piechurów, którzy proszą o miejsce w schronisku. O nie, myślę, to mam współlokatorów. Jednak, piechurzy okazali się przesympatycznymi chłopakami z Bytomia, którzy zdobywają koronę polskich szczytów i tak naprawdę jeszcze przez kilka godzin rozmawialiśmy o górach, leniwie pijąc czarną herbatę ze stalowych kubeczków na ganku schroniska.
Około 21.00 wdrapuję się na swoje łóżko piętrowe, padam na poduszkę i zasypiam jak kamień.
To był dobry dzień.
Budzę się przed 5.00 z lekkim bólem głowy. Piechurzy już wyruszyli w trasę, jestem sama w pokoju i jeszcze przez godzinę leżę, bojąc się, że moje nogi zamieniły się w ciężkie kłody, których nie podniosę, więc rozkoszuję się wschodzącym słońcem zza oknem. Po prawie godzinie bezruchu, staram się podnieść lewą nogę. Oj, ciężka. Staram się podnieść drugą. Eh, tutaj niewiele lepiej. Mimo to, schodzę z łóżka i dochodzę do wniosku, że oprócz bólu czworogłowych (muszę ćwiczyć zbiegi …), nic mi nie dolega. Czuję się optymalnie biorąc pod uwagę ogrom wysiłku z poprzedniego dnia.
Jem szybkie śniadanie, czyt. instant proteinową owsiankę i kawę czarną rozpuszczalną (ble, ale z braku laku …) i zaczynam zastanawiać się nad trasą powrotu. Zważywszy na to, że w poprzednim dniu zrobiłam o 4-5km więcej niż zakładam, nie chciałam zrobić ponad 75km w ciągu tych dwóch dni (3/4 docelowego dystansu B7D) i dlatego, dałam sobie furtkę wyjścia odnośnie planowania trasy powrotnej. Zdecydowałam się na zbieg do Szczawnicy, a stamtąd zrobienie małych zakupów spożywczych, spakowanie się do busika i podjazd do Jaworek, skądczerwonym szlakiem aż do Piwnicznej-Zdrój, gdzie miałam pociąg do Krynicy-Zdrój.
Marzy mi się taki widok każdego ranka.
A na dzień dobry, czarna kawa!
Nie ma to jak owsianka instant i kawa rozpuszczalna.
Wnętrze schroniska, przestrzeń wspólna.
Jedna z dwóch “tablic” z możliwościami jedzeniowymi. Pierogi z borówkami SZTOS!
Tak wygląda blond osobnik o godzinie 6.30, który zbiera siły na kolejny dzień wrażeń.
Widoków zza okna ciąg dalszy.
Miau!
Wychodząc o 8.30 ze schroniska, większość turystów opuściła już bacówkę. Byłam jedną z ostatnich osób, które wyruszyły na szlak. A dzień, dopiero się budził.
Po przejściu kilku metrów, wiedziałam, że to nie bedą łatwe kilometry, ale naprawdę nie było aż tak źle. Nie było ściany, przemęczenia, wykończenia … Po prostu niewygodny ból mięśni, a poza tym gitara gra.
Zbiegam do Szczawnicy żółtym szlakiem i biegnąc początkowo granią, staram się nie robić zdjęć, co trzy minuty, bo widoki są tak paraliżująco piękne, że nie mogę się powstrzymać i po prostu upajam się tym, co widzę. Ta wycieczka biegowa miała również takie założenie – presja czasu, czy rywalizacja samej ze sobą przyjdzie dopiero za niecałe 3 tygodnie, a teraz – patrz dookoła, rób zdjęcia, korzystaj z górskiej wolności. Innymi słowy, nie dostaniecie tutaj ode mnie konkretnych czasów realizowania danych odcinków. Wręcz przeciwnie, serwuję Wam moje przemyślenia, odczucia i jak kondycyjnie znosi się tak długi wysiłek w tak malowniczych okolicznościach.
Tak, czy siak. Dobiegam do Szczawnicy w niecałe 30 minuty, robiąc przy tym miliony zdjęć i docieram do iście PRL-owskiego centrum “handlowego” o cudnej nazwie Halka. Kupuję banana, jabłko i nieszczęsnego batonika proteinowego, który na długo nie pozwoli o sobie zapomnieć w drodze na Obidzę.
Na przeciwko sklepu, widzę przystanek z rozkładem jazdy busów na Jaworki. Mam szczęście. Czekam 10 minut i już jadę. Bus wypełniony po brzegi turystami “klapkowymi”, którzy w japoneczkach, z torebeczkami i tabletami wyruszali w większości na Wąwóz Homole, będący must see dla większości turystów, przybywających do Szczawnicy. Hehe.
A to wszystko, moje!
Zbiegając do Szczawnicy.
Docieram do Białej Wody, skąd czerwonym szlakiem kieruję się w stronę Obidzy. Trzeba uważać by skręcić w prawo (!) zaraz po przekroczeniu terenu parku Biała Woda. Fenomenalny widok na Smolegową Skałę, Pieniny i Tatry. Szlak czerwony prowadzi nas aż do Litawcowej – cudowny widok na Tatry, a stamtąd dużo płaskiego do Obidzy, a stamtąd już 10km w dół aż do samej Piwnicznej.
Dzień drugi kończę z wybieganymi +/- 20km, czując się bardzo dobre (nie licząc bolących nóg) i wsiadając do pociągu w stronę Krynicy, już w głowie planuję kolejne wyjścia w góry 🙂
Smolegowa Skała, w dole: Biała Woda.
Wbiegając ponad Białą Wodę.
W drodze na Obidzę.
Widok z Obidzy.
Zbieg do Piwnicznej.
Nie pękamy!
Dałam radę przebiec ponad 75km w przeciągu dwóch dni. Dni, kiedy w 100% polegałam sama na sobie, swoim rozsądku i zdałam się w pełni zaufać swojemu samopoczuciu. Nie narzucając sobie presji czasowej, zafundowałam sobie bajeczną wycieczkę biegową, która jeszcze bardziej pobudziła mój apetyt na B7D, ale była również realizowana na 70% moich możliwości, pozwalając cieszyć się zapierającymi dech widokami Beskidów, Pienin i Tatr.
Trasę oceniam jako urozmaiconą, ciekawą technicznie, wymagającą, ale gwarantującą ciekawe doświadczenia. Z całego serca życzę Wam takiego poczucia wolności, które towarzyszyły mi przez te dwa dni. Teraz pozostaje regeneracja, lekkie treningi i od poniedziałku wchodzimy już w tappering przed zawodami 🙂 Na pewno jeszcze raz wybiorę się w góry (marzą mi się znowu Pieniny!), ale już na krótszym dystansie i o wiele spokojnie. Nic jednak nie zdradzę, zobaczymy, co przyniesie kolejny tydzień.
A Wy, macie jakieś ulubione szlaki w Beskidzie Sądeckim i Pieninach?
Trzymajcie się ciepło,
M.
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂