Relacje Piekło Czantorii: Przepieron 71km [relacja]

Marta Dębska

11 min read
Piekło Czantorii: Przepieron 71km [relacja]

Krótka historia o tym jak z własnej nieprzymuszonej woli trafiłam do piekła i wyszłam z niego obronną ręką. Przeczytajcie o legendarnych 3 pętlach w Beskidzie Śląskim i dlaczego sam diabeł się tam nie pcha ...

W zeszłym roku podjęłam się wyzwania przebiegnięcia 2 pętli, które wypruły mnie ze wszelkiej życiowej siły. Piekło mnie przeżuło i wypluło, a ja byłam przekonana, że nie dam rady przejść przez to jeszcze raz. Dlatego też, niecały miesiąc po zawodach, postanowiłam zapisać się na 3 pętle.

Dzień przed: biuro zawodów, trasa i piekielnie sympatyczna atmosfera

Do Ustronia przyjeżdżam w czwartek po pracy - droga z Krynicy mija mi niespodziewanie szybko i w niecałe 3 godziny witam się z pięknym Beskidem Śląskim. Po zameldowaniu się w małym pensjonacie u podnóża Czantorii, postanawiam wybrać się na baseny solankowe jako, że od kilku dni mocno doskwierała mi nadwyrężona kostka i wciąż miałam wątpliwości, czy powinnam wziąć udział w biegu ...

Biuro zawodów

Od 15 otwarte były biuro zawodów, więc postanowiłam, że przejdę się tam pieszo - niby 1.5km, ale musiałam iść przez jakieś krzaki i pokonać kilka ścianek, wiec uznałam, że na zawody na pewno podjadę samochodem. Nawet jeśli będzie się to wiązało z zapłaceniem za parking, za który przycebuliłam i powiedziałam pani parkingowej, że na pewno skończę w 12h i żeby nie mnie nie wątpiła, więc zapłaciłam 12zł za pół dnia :D

Biuro zawodów było zorganizowane w budynku dolnej kolejki linowej na Czantorię. Przywitali mnie przesympatyczni wolontariusze, odebrałam numerek i czipa wraz z pakietem startowym (pozbawionym niepotrzebnych ulotek i bzdur), a następnie usiadłam sobie przed wejściem, aby trochę pooglądać sobie wchodzących ludzi. Nagle, ktoś się do mnie uśmiechnął i zaczął machać, a po chwili zorientowałam się, że to mój kolega Tomek (wystąpił w Black Hat Team), który przyjechał ze swoim znajomym Pawłem i oboje atakować mieli dystans 71km. Tak dobrze nam się gadało, że poszliśmy na przysłowiową herbatę i frytki, a potem nagle zrobiła się 17 i trzeba było się zbierać, ogarniać i chwilę potrzymać nogi w górze.

Trasa

Nie ma co ukrywać, tu się nie da biegać. Trasa jest o tyle wymagająca, że na każdy kilometr trasy przypada ponad 85m przewyższenia! Dodaj do tego techniczne zbiegi i bardzo strome podejścia (tak, tutaj trudno podbiegać) i robi nam się piekło na ziemi. Piekło mocno, zwłaszcza mięśnie czworogłowe.

Robimy 3 pętelki po 22.5km, a końcówka to podejście na Czantorię o długości ~1.5km i 350m up. Słuchajcie, to jest wejście na czworakach, niekończące się. Ale finalnie, organizator czeka z otwartymi ramionami na mecie i dobrą herbatą z cytryną.

Profil trasy - 71km

Podejście zaczyna się już od samego startu i kończymy również piekielnym podejściem. Trasa, która wymaga od nas cierpliwych i żwawych podejść oraz dynamicznych zbiegów - często jest to trudne biorąc pod uwagę kamienie, korzenie, liście, błoto ... No cóż, dzieje się!

Dorzuć do tego fakt robienia pętli i psychika może nam się zbuntować. Aczkolwiek, osobiście bardzo lubię biegać pętle (a rok temu nie mogłam tego znieść!) i z każdą kolejną czułam się bardziej przygotowana na wyzwania Piekła. Chociaż nóżki już miały dość ...

1. pętla

Powiem Wam szczerze, że uciekł mi moment startu. Godzina 20:00, 25.11.2022. Tak się zagadałam, naśmiałam, że nawet nie zdążyłam odpalić zegarka, czy schować telefonu i nagle słyszę, że startujemy! W rozsypcę, trochę wybita z rytmu, staram się wszystko powciskać na swoje miejsce - a trudno było znaleźć jakąś przestrzeń w kieszonkach plecaka biorąc pod uwagę, że całe jedzenie na kolejne kilkanaście godzin miałam przy sobie. Na punktach opierać się miałam wyłącznie na ziemniakach, zupie i napojach.

Pierwsze podejście i sztajfa w górę, na 1.5km mamy ponad 270m przewyższenia. Wiele osób leci tak jakbyśmy mieli przed sobą jedno podejście, jeden zbieg i do domu. Cały czas biegniemy większą grupą, robi się mały tłok, ale po chwili bez problemu można znaleźć przestrzeń dla siebie.

Mam prostą strategię - napierać żwawo do góry (nie podbiegać) i wykorzystywać odcinki o małym nachyleniu do podbiegów oraz skupić się jak najlepiej na zbiegach, aby a) nie nadwyrężyć kostki b) nie zablokować sobie czwórek c) nadrobić straty czasowe z podejść.

Do Poniwnca, gdzie znajduje się punkt odżywczy biegnie mi się bardzo dobrze. Czuję temperaturowy komfort, ubrałam się idealnie (termoaktywna koszulka i kurtka, długie spodnie, rękawiczki, buff i opaska) i cieszę się, że wybrałam też Salomony Speedcrossy, bo biorąc pod uwagę błoto i śliskie liście, korzenie - czułam się bardzo stabilnie i przede wszystkim, mogłam śmiało lecieć.

W Poniwcu proszę wolontariuszy o nalanie mi wody z colą do flasków, zabieram ziemniaka i lecę na "lepszą" (według mnie) część trasy. Wciąż jest ciemna noc, a po zaledwie kilku godzinach napierania moja czołówka zaczyna sygnalizować, że kończy jej się paliwo na dalsze brnięcie w nieznane ... Ale jak to?! Dopiero po chwili dochodzi do mnie, że włączyłam najmocniejszy tryb i tym samym, całkowicie zmarnowałam baterie. Cholera! Mam jeszcze jedną zapasową czołówkę na dnie plecaka, ale uznałam, że zaczepię kogoś na trasie by mi ją wyciągnął. Jak na złość, przez kolejną godzinę biegnę na najmniejszej mocy czołówki, bo jakoś nie mogłam dogonić ludzi przede mną, a zwalniać też nie chciałam do biegaczy za mną ...

Mijam schron turystyczny, gdzie odbywa się jakaś gruba impreza, światła dyskotekowe, muzyka i te sprawy. Dwie dziewczyny wychodzą przed szałas, zaczynają klaskać i wołać do mnie, że nie czas na tańce, a na bieganie i mam biec aż zabraknie sił. OK, say no more.

Anyways, na zbiegu pod Czantorię jeden z biegaczy okazał pomocną dłoń i mogłam zamienić czołówki. Zejście to jest wyjątkowo wredne, bo bardzo błotniste, kamieniste i pokryte połamanymi gałęziami i drzewem. Biorąc pod uwagę moją niedołężną kostkę, starałam się zbiegać asekuracyjnie i nadrobić straty na podejściu na Czantorię.

Ciekawostka - podchodzimy wzdłuż wyciągu i musimy dojść aż do pomiaru czasu. Wiele osób odbijało w prawo na stok (tam były oznaczenia na drzewach), a pan z pomiaru czasu machał i krzyczał by zawracali do niego. Dlatego, przestroga - docieramy do czerwonego namiociku i dopiero stąd zbiegamy stokiem po lewej stronie aż do szutrowej drogi, która zaprowadzi nas do dolnej kolejki na Czantorię.

Pierwszą pętlę kończę w niecałe 4 godziny, jestem bardzo zadowolona. Sił psychicznych i fizycznych zapas.

2. pętla

Piję kofolę, powolnie przegryzam każdy kęs bułki z humusem i na deser wcinam batonika. Za mną 4 godziny biegu, gdzie zjadłam 1 kisielek kubusia, batonika owsianego własnej produkcji i ziemniaka. Jedzenia nocą mi nie idzie, ale staram się naładować ile mogę po tej pętli. Kęsy się dłużą, przepijam wodą z colą, ale ciężko idzie.

Druga pętle zaczyna się bardzo sprawnie, a ja jestem coraz pewniejsza na zbiegach. Pogoda wciąż dopisuje - dla mnie 4/5C i brak opadów to warunki idealne. W miejscach, gdzie temperatura spada do 0C trudniej jest biec przez wydostającą się parę z ust, która tworzy warstwę mgły, oświetlaną przez czołówkę. Tych momentów jest na szczęście niewiele i staram się wtedy oddychać na bok (lol).

Po 30km wyciągam telefon, wkładam słuchawki do uszu i odpalam muzykę. Nikogo przede mną, a za mną pojawiają się nikłe światła czołówek oddalone o jakieś 500-600m. Niby niedaleko, ale biorąc pod uwagę dzielące nas przewyższenia, to dopiero kilkanaście minut samotności na szlaku. Bez kitu.

Czołówka sprawuje się nieźle - mam swoją zasłużoną Silvę. Mając w pamięci fo-pa z poprzednią, staram się oszczędzać baterie, tj. wrzucam najbardziej oszczędny tryb świecenia na podejściach, a na zbiegach daję na tryb średni. Pozwala mi to bezpieczenie i pewnie zbiegać. Na przemian wkładam i ściągam rękawiczki. Są momenty chłodniejsze, ale ogólnie jest mi naprawdę "przyjemnie" ciepło i komfortowo napieram na przód.

Docieram po raz drugi do Poniwca, gdzie wolontariusze pomagają mi tak jakbym była ich całym światem. Serdecznie za to dziękuję! Łapię kolejne ziemniaki i zaczynam napieranie na stok, pod samą gwiazdę, która od ponad 10km wskazywała mi drogę ... Lubię ten moment, gdy jestem już na szczycie i zaczyna się mój ulubiony moment, czyli zaśnieżone podejście i zbieg pod Czantorię.

Mijam znajomy schron turystyczny. Wygląda na to, że impreza się skończyła. Szkoda, moja wciąż trwa. W mroku zaczynają majaczyć czołówki zmierzające w moją stronę. Mam chwilę zawahania - czy ja biegnę pod prąd? Okazuje się, że trafiamy na grupkę jakiś górskich imprezowiczów, którzy w środku nocy wybrali się na zwiedzanie Beskidu Śląskiego. Nie powiem, może i herbatki w termosie mieli, ale zapaszki wskazywały raczej na sporą ilość "prądu" w tejże ...

Zbieg pod Czantorię i powtórka z rozrywki. Docieram na szczyt i znowu czeka mnie zbieganie stokiem. Po raz pierwszy odczuwam ból czwórek, czyli po jakiś 8 godzinach zaczęły boleć - standard. Mam w nogach już jakieś 3800m przewyższenia, mają prawo boleć.

Drugą pętlę kończę w 4h40 min, znowu schodzę do punktu i ściągam buty. Wysypuję kamyczki (pamiętać by wziąć stuptuty następnym razem!) skacząc na jednej nodze i starając się nie stracić równowagi. Wciągam drugą bułkę tej nocy (?!), zagryzam batonikiem proteinowym i popijam herbatą, czarną i gorzką jak ta piekielna noc. A sorry, resztką herbaty, bo większość mi się wylała przy zakładaniu prawego buta. Wyruszam dalej.

3. pętla + Czantoria (1400m i 350m w górę)

Nie żebym się jakoś szczególnie bała trzeciej pętli - wręcz przeciwnie. Z każdą kolejną pętla doznawałam coraz większego spokoju. Trochę tak jakbym przeciwnika już tak świetnie znała, że nie ma bata by mnie pokonał. Przyznam, że przed startem obawiałam się, że z każdą kolejną będę się psychicznie gorzej czuć ... moja dyspozycja psychiczna wprawiła mnie w przyjemne zdumienie.

Często powtarzam, że na treningach trzeba się przetestować swoje reakcje na niespodziewane sytuacje. Jasne, nie ma fizycznej możliwości, abyśmy byli przygotowani (mentalnie i logistycznie) na każde wyzwanie, które zostanie nam sprezentowane na ultra. Aczkolwiek, możemy przećwiczyć swoje reakcje. Dam Wam niezły przykład.

Po 50km bardzo niefortunnie upadłam - fortunnie na tyle, że nic sobie większego nie zrobiłam, ale niestety skończyło się to śmiercią moich biegowych kijów. A raczej jednego, a jak nie ma do kompletu, to kije w sumie są bezużyteczne. Upadłam podpierając się na kiju, który złamał się w pół. NO PIĘKNIE. Najpierw, przechodzi mnie dreszcz przerażenia, wkurzenie i strach - jak do jasnej cholery pokonam kolejne 20km+ bez kijów?! Wzięłam głęboki wdech i wydech, podejmując decyzję, że nie stracę panowania nad sobą. Spakowałam ten połamany kij do plecaka i aż do Poniwca leciałam podpierając się jednym. Pomyślałam, że nie na darmo zrobiłam setki kilometrów podejść w Tatrach, czy w Beskidzie Niskim by teraz płakać rzewnymi łzami nad czymś, co się wydarzyło i nie mam na to wpływu.

Zawzięłam się, doleciałam do Poniwca. Wyrzuciłam kij, drugi spakowałam do plecaka. Postanowiłam, że lecę tylko na nogach. Oh, nie było to zabójcze tempo, ale z pomocą mojej ulubionej playlisty w słuchawkach (którą katuję od Łemko), udało mi się pokonać tę ostatnią pętle w całkiem niezłej kondycji psychicznej. Jednakże, nie będę ukrywać, że psychicznie trochę mnie zmiotło z planszy, gdy zaczęło świtać i moim oczom ukazały się te chore podejścia. Na zbiegach fajnie się czułam, bo wszystko porządnie widziałam, ale ogrom tych podejść mnie przygwoździł.

Po ciemku ograniczasz się do swojej wyobraźni i tego, co oświetla Ci czołówka. Jak sobie za dużo nie wyobrażasz i masz prosty plan napierania, odrzucasz wątpliwości, to takie napieranie staje się formą medytacji. Podejście to podejście i tyle, trzeba odbębnić i dalej. A jak widzisz ogrom tego, to trochę podcina skrzydła. Ale ok, starałam się wyłączyć i patrzeć pod nogi.

Docieram do końca 3 pętli - zajęło mi to 4h50min. Nieźle, nie ma biedy. Teraz "tylko" 1400m i meta. No tak, z tymże, to podejście nie ma końca. Śmieję się, że to bardziej włażenie na czworakach niż podchodzenie, a o podbieganiu to serio zapomnijcie. Zajęło mi to z 40min, aby finalnie znaleźć się na mecie, gdzie czekał na mnie organizator z otwartymi ramionami.

Śmiesznie, bo pierwsze, co usłyszałam "Och, ja Ciebie pamiętam z zeszłego roku", na co odparłam - Tak, ale dzisiaj już jestem zmęczona i mi wystarczy. Haha. No i skończyłam, po 14h31min, 71km i 6000m up. Okazało się w ramach bonusu, że wylądowałam na drugiej pozycji, co było dla mnie mega sympatycznym zakończeniem sezonu.

Na czym polega piekło Piekła Czantorii?

Piekło Czantorii ma w sobie coś szczególnego - pchamy się na te pętle choć wiemy, że będziemy cierpieć. Może w tym tkwi magnetyzm tego biegu? Mimo świadomości ile będzie nas to kosztowało wysiłku, niekończące się podejścia i zbiegi doprowadzają do spenetrowania najgłębszych otchłani naszego umysłu.

Czy polecam ten bieg? Tak i nie. To bieg dla osób, które lubią wejść we flow, poddać się hipnozie własnych kroków oświetlanych nikłym światłem czołówki przez ponad 11 godzin non stop. To nie jest bieg dla kogoś, kto szuka pięknych widoków, które rekompensują wysiłki. Bywa ładnie, nie przeczę, ale tu nie o to się rozchodzi.

Potem wschodzi słońce i okazuje się, że pod osłoną nocy Beskid Śląski był bardziej przyjazny. Aczkolwiek, z tym też damy radę się zmierzyć ... i wygrać.

Piekło wydobywa w nas to co najlepsze, najgorsze i sprawia, że czujemy się absolutnie n i e z n i s z c z a l n i.

Trzymajcie się, M.

Main photo 📸 https://www.facebook.com/andrzej.szczot.3/ Andrzej Szczot

Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂