Marta Dębska
Historie o Łemkowyna Ultra-Trail zapadają w pamięć. Od lat nasłuchałam się opowieści o biegu innym niż wszystkie inne wzięte - takim, który stanowi ogromną próbę charakteru, ale też przynosi wielką satysfakcję i radość w sercu. Postanowiłam, że podejmę tę próbę charakteru na łemkowskich ziemiach.
Wyobraźcie sobie, że po długiej i ciężkiej nocy ciągłego biegania oraz zmagania się z własnymi demonami słabości, witacie w końcu nowy dzień. Wybiegacie na polanę, wschodzi słońce, a Waszym oczom ukazują się samotnie stojące drzwi na środku pola. Nikogo przed nami, nikogo za nami. Jesteśmy tylko my i ziemie połemkowskie, które pamiętają jak w wielu nieistniejących już wsiach tętniło życie ... Przebiegamy przez ten (wydawałoby się) nieistotny punkt na mapie, ale wraz z zapuszczonymi cmentarzami, zdziczałymi sadami i pewną mistyczną aurą, wprowadza nas to w stan zadumy, nadając określony rytm naszym krokom ...
Mówi się, że Łemkowszczyzna miała swoje serce w Beskidzie Niskim, rozciągając się od wschodniej części Beskidu Sądeckiego, przez krańce Bieszczad aż na południową stronę karpackich grani. Zamieszkiwali ją Łemkowie, grupa górali karpackich, którzy podczas akcji Wisła zostali wysiedleni z tych terenów. Wciąż niewiele o nich wiemy, choć ślady przeszłości wskazują na bardzo ciekawą i bogatą historię.
Łemkowyna Ultra-Trail 150 biegnie od Krynicy-Zdrój po Komańczę. Każdy fragment tej trasy funduje nie tylko podróż w głąb własnych możliwości, ale pokazuje też ogrom bogactwa naturalnego i kulturowego tych ziem. Bardzo szanuję inicjatywy sportowe, które mają głębsze drugie dno - w przypadku Łemko, to bycie tu i teraz, w sercu dawnej Łemkowszczyzny i poznanie historii tych niesamowitych terenów.
Godzina 00:45, leżę wyciągnięta na siedzeniu pasażera w swojej 20letniej Toyocie na parkingu górującym nad krynickim deptakiem. Ukrywam się przed światem, bo nie do końca uśmiecha mi się wychodzić w zimną, październikową noc i biec jakiś absurdalny dystans do Komańczy.
Humorek mi na szczęście mija wraz z poprawą pogody (chwilowe opady deszczu ustały), więc stawiam się do pionu i z Szymonem, który całkowicie odpowiadał za mój support (i na pierwszym punkcie był też wsparciem dla Natalii Tomasiak z 100km), podreptaliśmy na start, gdzie przywitał nas wesoły gwar i biegowe utęsknienie do przygód na łemkowskich ziemiach ...
Spotykam wielu znajomych, ale po krótkim przywitaniu, znowu zamykam się w swoim świecie. Czuję potrzebę by oddać jeden równy bieg - a potrzebuję do tego po prostu się skupić.
Godzina 1:00 ... odliczanie i lecimy! Pierwszy kawałek to bieg deptakiem i asfaltem na ulicy Piłsudzkiego aż do wyjścia na czerwony szlak. Początkowo, narzucam sobie szybkie tempo - zależy mi by być w miarę blisko czołówki, wiedząc, że w drodze na Huzary czerwonym szlakiem mogą pojawić się korki. Bardzo tego nie lubię i zrobiłam co w mojej mocy, aby znaleźć się jak najbardziej z przodu. Dołącza do mnie również Sławek, z którym zamieniamy kilka słów i lecimy wspólnie przed siebie.
Biegnie mi się tak dobrze, że nie zauważam, kiedy mijamy Huzary ani tego, że otworzyła mi się kieszonka plecaka i moje dokumenty wraz z pieniędzmi wylądowały na dywanie liści ... Zorientowałam się dopiero przy przekraczaniu Mochnaczki na drewnianym mostku i uznałam, że nic z tym fantem nie zrobię. Dziwne, bo od razu pogodziłam się z sytuacją, bo "jakoś to będzie" i skupiłam się na tym na co miałam wpływ - czyli na napieraniu na przód.
Przyznam Wam szczerze - aż do samej Hańczowej biegnie mi się ... cudownie. Jest przyjemny chłód nocy, a ja równo biegnę przed siebie. Nie ma błota, a leżące liście na szlaku są tak wysuszone, że nie stanowią większego problemu. Docieram na pierwszy punkt po 2h40min i oświetlając sobie drogę do samochodu, widzę, że Szymon drży jak osika. Uśmiecham się, bo biedny sobie spał, a ja mu pół godziny wcześniej niż planowałam wjeżdżam z prośbą o herbatę i bułkę. Ładuję plecak batonami i kiselkami Kubusia, lecę na Kozie Żebro.
Wybiegam z Hańczowej czerwonym szlakiem na jedną z największych atrakcji tej trasy - piekielne podejście na Kozie Żebro. Tak bardzo się cieszę, że 3 tygodnie wcześniej zrobiłam sobie rozeznanie trasy i z Lackowej poleciałam właśnie w tę stronę. Dokładnie wiedziałam jak rozłożyć siły, aby się nie zajechać i szczerze? Bardzo szybko mi to minęło. Zbieg do Regietowa to spore wyzwanie dla naszych mięśni czworogłowych - pionowa ściana, masa liści i wystające kamienie oraz korzenie. ZABAWA PO PACHY.
Witam Cmentarz nr 51 jeszcze przed wschodem słońca. W ciemności majaczy pięć drewnianych wież, które zdają się nadawać szczególnie wzniosłego klimatu temu miejscu. W międzyczasie, mija mnie Natalia Tomasiak, która zamienia ze mną kilka słów i leci jako pierwsza kobieta dystansu 100km. Co za rakieta, serio!
Wciąż biegnie mi się wybornie - zero błota, a ja czuję się jak ryba w wodzie. Wbiegamy na asfalt w miejscowości Zdynia i stąd zaczyna się podejście na Wołowiec. Od tego momentu, zaczyna się przepiękny wschód słońca, a ja znikam jak kamfora w ciągnące się bez końca bagna, strumienie i nieskończone ilości błota. Na szczęście, po kilku kilometrach wybiegam na przyjemną szutrową drogę w stronę Bartne.
Tutaj, wita mnie na 48km mój kolega Boru, który nalewa mi świeżej wody do flasków, a ja lecę w stronę samochodu - jest i Szymon! Dzięki bogu, tym razem bardziej wyspany. Wręcza mi ciepłą owsiankę z masłem orzechowym, kawę z mlekiem i każe zajadać. Przebieram koszulkę i kurtkę oraz buty, smaruję stopy sudokremem i zakładam czyste skarpetki. Trochę się siłowaliśmy z przepięciem czipa, bo tak je zawinęłam w quicklace'owe sznurówki Salomona, że nasze zlagowane mózgi potrzebowały chwili by to rozsupłać. Na szczęście, do nowych butów przypieliśmy już to trytytką.
W drodze do Bartne mignęła mi znajoma sylwetka biegacza - sądziłam jednak, że to jakiś przypadek. W Bartne w świetle dnia zauważyłam, że przede mną przebiega nie kto inny, a Roman Ficek! Żegnam się z Szymonem i lecę do Romka - takiej okazji by pogadać z moją wielką biegową inspiracją nie zmarnuję! Rozmawiamy sobie na luzie, wypytuję co on tam właściwie robi ... Okazuje się, że TOP SECRET projekt - biegnie GSB. Jest już na nogach 50h i ma przed sobą jeszcze drugie tyle. Mówię mu, że ma chłop pasję i że drugiego tak autentycznego ultrasa jak żyje nie widziałam, a jego filmiki o GSB, czy Rysach oglądam zawsze wtedy, kiedy potrzebuję mentalnego boosta.
Romek to turbo zajebisty gość. Lecimy i gadamy przez kilka kilometrów, a na Kolaninie się rozdzielamy. Ja lecę szybciej, bo zaczyna coraz mocniej wiać i mam w myślach już tylko punkt na Przełęczy Hałbowskiej. Docieram tam (na 64km) lekko zziębnięta - ubieram biegowy polarek, wyjadam całą miskę vege rosołu z makaronem, popijam herbatą i czuję jak wracają mi siły życiowe. Znowu, pakuje kisielki, moje owsiane (domowej roboty!) batoniki i dużo słonych krakersów. Lecę dalej!
Odcinek między Przełęczą Hałbowską, a Chyrową bardzo sprawnie mi minął. Mimo tego, że odczuwałam już cholerny ból mięśni - to poza tym, nic mi nie dolegało. Zaczynało coraz mocniej wiać, a ja nie potrafiłam znaleźć takiego swojego "sweet spot", albo było mi za ciepło, albo za zimno. Staram się jednak trzymać stałe tempo, podchodzę na większych wzniesieniach, ale na mniejszych lekko truchtam. W dół, robię co mogę by puszczać nogi luźno i ich nie blokować.
Jak dotąd, pogoda dopisuje - wciąż nie pada, ale prognozy są jednoznaczne - popołudniu wydarzy się pogodowy armagedon. Wiedząc to, staram się jak najwięcej przebiec we względnym komforcie w dobrych warunkach.
Do Chyrowej na 80km docieram o 13:20 - aby dostać się na punkt musimy zbiec dość stromym stokiem narciarskim. W tamtym momencie, dziękowałam sobie za te wszystkie treningi na Jaworzynie ... puściłam nogi i mimo tego, że czwórki wniosły pomstę do nieba, dobiegłam do samochodu. Porwałam bułkę z tofu, słone czipsy, zapiłam colą i naładowałam tych słonych krakersików do kieszonek. Zauważyłam, że kompletnie nic nie byłam w stanie zjeść słodkiego między punktami oprócz własnych batoników owsianych i kisielków.
Bardzo dużo w siebie ładowałam na punktach - zupek, kanapek, ziemniaków z masłem i solą, makaronu, herbaty ... i to mnie trzymało ok 2/3h, a w międzyczasie poskubałam tych krakersów, dojadłam kisielkiem albo batonikiem. Ale szczerze? Na widok słodkich batoników (nawet takich raw/naturalnych), po prostu mi się dźwigało ...
Z Chyrowej bardzo mi się podobało podejście na Kamienną Górę, bo droga szła polami i łąkami, skąd rozpościerały się piękne widoki na Beskid Niski. Byłam zachwycona tą przestrzenią, ale no cóż ... już trochę sił brakowało. Dobrze, że pojawił się Filip, który leciał ŁUT 150 już 3 raz! Trzymaliśmy fajne równe tempo, na przemian wyprzedając się. W takich sposób udało się wtaszczyć na Cergową, a nie było łatwo!
Na Cergowej zaczęło się załamanie pogody - wichura taka, że czapki latały, a ja miałam wrażenie, że porwie mnie podmuch wiatru i zrzuci w dół. Na szczęście, stąpam mocno po ziemi i nawet najgorszy diabeł nie wybije mnie z rytmu. Zbiegam z Cergowej, czwórki coraz bardziej płaczą, ale w końcu pojawia się asfalt, którym kolejne 6km lecę na kolejny punkt.
Iwonicz-Zdrój i 103km w nogach witam w ulewie. A mnie wita Szymon ciepłym rosołkiem z makaronem i bułeczkami maślanymi. Mówię mu, że już mi się strasznie nie chce i mam pierwszy kryzys na trasie - nie wyobrażam sobie lecieć 50% tego, co już mam w nogach. Szymon nie reaguje zbytnio na moje narzekania, daje mi się wygadać.
Wcinam, co mam wcinać, pakuje jedzenie do plecaka i lecę. W centrum miasta czeka już Rysiek z LoveLasa, który swoim charakterystycznym żartem i uśmiechem wita przybyłych. Macha do mnie i wręcza mi upominek - MÓJ DOWÓD! Okazuje się, że gościu, który skończył przede mną bieg, znalazł go w tym dywanie liści. Uśmiecham się, serdecznie dziękuję i lecę w ciemną noc ...
Mam już 16 godzin biegu w nogach. Wchodzę w las, gasną światła, a moja czołówka oświetla mi drogę. Idę/biegnę samotnie. Nikogo nie ma. Deszcz i wiatr się nasila, a szlak zaczyna zamieniać się w liściasto-błotną breję. Ku mojemu zdziwieniu, po około 2-3km od punktu, pojawia się znajomy głos. To Filip! Dogania mnie i tak naprawdę lecimy wspólnie przez kolejne dwie górki aż do pojawienia się (tego cholernego) asfaltu do Puław.
Przed samym asfaltem, pojawia się nieoznaczony punkt odżywczy - tutaj z ogromną radością witam kubek gorzkiej herbaty i ciepłe słowa wsparcia. Zbieram się w sobie i w tych moich Salomonach wchodzę na ten c h o l e r n y, ciągnący się bez przerwy, asfalt - prawie 7km! Motywuje mnie jednak perspektywa przepysznej ciepłej zupy w Puławach...
Wbiegam pod punkt, gdzie w samochodzie czeka Szymon i ... Maciek, który niestety zdecydował się zejść z trasy na 80km. Patrzę na niego, wkurzona na czym świat stoi, nie mogąc zdobyć się na choć trochę empatii wobec tego wspaniałego gościa, którego przekrwawione oczy wskazują na przeogromny wysiłek. Patrzę na Maćka i myślę - jak mu dobrze, już nie musi biec. To był dla mnie ciężki fragment, dominowało poczucie zmęczenia materiału (psychiczne), ale ... w sumie, na nic konkretnego się nie złościłam. Nawet mnie ten deszcz i wiatr nie wkurzał. Po prostu chyba wkurzałam się dla samego faktu wkurzania.
Zjadłam cały gar przepysznej (osławionej) zupki dyniowej i poleciałam przed siebie. Niestety, coś mnie zamroczyło i zamiast lecieć prosto asfaltem, poleciałam w górę na pole. Po kilku minutach uznałam, że chyba coś mi się pomieszało i czułam się jak dziecko we mgle. Jakiś gościu wskazał mi drogę ... i to niestety asfaltem, a Maciek z Szymonem podjechali samochodem by kawałek mi potowarzyszyć. Założyłam słuchawki i weszłam w swój flow.
Do kolejnego punktu nie miałam aż tak bardzo daleko, bo około 16km. Jednak, to właśnie na tym odcinku nastąpiło najgorsze załamanie pogody. Wystarczyło bym się wtaszczyła na grzbiet góry i mogłam spokojnie sobie lecieć granią. Problem polegał na tym, że wiał tak silny wiatr, a deszcz siekał w twarz, że po kilku minutach wyglądałam jak zmokła kura. Było mi zimno, a poczucie, że przede mną długa droga, napawało mnie lękiem. Postanowiłam jednak działać zamiast wpadać w panikę.
Przede wszystkim, zatrzymałam się, zdjęłam kompletnie przemoczoną termoaktywną koszulkę i założyłam polarek biegowy, a na to folię NRC. Tym samym, odizolował się od mokrej warstwy kurtki, dając swojemu ciału trochę ciepła.
Widoczność - zerowa. Biegnę w gęstej mgle, czołówka oświetla mi najbliższy metr, może dwa ... nie widzę nic oprócz liści, błota i konarów drzew. Nagle, ku mojemu zdziwieniu patrzą się na mnie dwa ogromne białe lisy. Cholery miały jeszcze święcące oczy, ale aha! Nie dałam się zwieść - musiałam przetestować, czy to omamy, czy serio jest niebezpieczeństwo. Zaczęłam spokojnie podchodzić z wyciągniętymi kijami przed siebie, a gdy byłam już bardzo blisko, to zaczęłam oblewać je wodą z kałuży XD Okazało się, że to dwa pnie i nie ma się czego bać.
Druga noc, to czarna, mokra, wietrzna, błotna i samotna noc. Nagle, po około godzinie nikogo-za-mną-ani-przede-mną, pojawią się po prawej i lewej stronie zaświecone znicze ... Myślę - o panie, to już mój koniec. Co mi ten mózg produkuje! Okazuje się jednak, że znicze prowadziły nas biegaczy do Wilczych Bud, gdzie był nieoznaczony punkt odżywczy. Tutaj dostaję herbatę malinową, zupę i ziemniaka. Matko, jak mi to mentalnie pomogło ...
Ogarnęłam się i poleciałam w ciemną noc. Przede mną pojawiło się dwóch biegaczy, którzy wyznaczali mi w oddali drogę do kolejnego punktu ... Błota po łokcie, a ja raz za razem ląduje całym ciałem w kałużach...
Dobiegam do samochodu, Maciek śpi. Szymona proszę o komplet suchych ciuchów - przebieram się od stóp do głów. Dostaję w łapę drożdzówkę z budyniem i herbatę. Mówię, że już nic nie mogę jeść podczas biegu. Czuję się dobrze, ale muszę się przebrać. Dojem jeszcze sezamków podczas drogi, ale poza tym - już nic nie chcę. Szymon daje mi świeże flaski i lecę. Ostatnie 14km ...
Błoto, błoto, błoto. Kiedy kończy się błoto, zaczynają się pola i łąki, gdzie zimny wiatr dociera do moich trzewi. Nie da się normalnie biec. Walka nie tylko z warunkami ale z własną głową - nie wolno w siebie zwątpić. Trzeba dojść, trzeba iść równo, nie myśleć za dużo ... n a p i e r a ć!
Na 145km słyszę dzwonki. Podbiegam bliżej i podchodzi do mnie sympatyczny pan wolontariusz z pytaniem, czy chce się ogrzać przy ognisku i napić się herbaty. Mówię, że muszę lecieć, bo mi metę zwiną, dziękuje i wchodzę w ciemny las, gdzie czeka na mnie błoto do potęgi dziesiątej.
Pokonanie tego 5km odcinka do mety zajmuje mi bardzo długo - nie zliczę ile razy ląduję w błocie. Wyglądam jak błotny potwór, ale serce mam tak rozpalone chęcią dotarcia do mety, że nie zatrzymuję się nawet na sekundę.
Kiedy skończy się ten piekielny las?! Mam wrażenie, że błoto będzie mi się śniło do końca życia i ten dźwięk chlup-chlup-chlup. Patrzę na swoje ręce, całkowicie zabłocone, kije to samo. Ciekawe, czy chociaż twarz mam czystą ... a jakie to tak naprawdę ma znaczenie? Dobrze się bawię? Ano dobrze i tylko to powinno się liczyć!
Biegnę asfaltem (ZNOWU) na metę. Zostaje mi kilometr i na przeciw wychodzi mi Szymon. Wspomina coś, że jestem cholernie mocna, a ja brzdąkam, że już mam dość i chcę się umyć. Sprawnie przebieram nogami aż dostrzegam ciepłe światło mety i docierają do mnie dźwięki dzwonków, którymi wolontariusze wskazują drogę do końca ...
26 godzin 14 minut. Dokładnie tyle zajmuje mi najbardziej intensywna w doznania biegowa przygoda. Docieram na metę brudna jak jasny pieron, ale super szczęśliwa. Czuję całą sobą ogromną wdzięczność, że mogłam doświadczyć tej intensywności, tych trudów, samotności i klimatu terenów Łemków.
Miałam szansę sprawdzić nie tylko swoje przygotowanie fizyczne, ale przede wszystkim psychiczne - ten bieg to nie są przelewki, ani spacerek. Decydując się na start, nastawiłam się na to, że będzie ciężko - tym samym, każde wyzwanie stanowiło dla mnie przygodę, a nie frustrację. Opłaciły się treningi w niepogodę, w nocy, na zmęczeniu i w przeróżnym terenie ... Dotarłam na metę zadowolona z tego, że odwaliłam kawał zajebiście dobrej i nikomu niepotrzebnej roboty.
Łemkowyna to ludzie. Chylę czoła każdemu biegaczowi, który podjął się przebiegnięcia ŁUT 150 - to podróż w przeszłość łemkowskich ziemi oraz w teraźniejszość biegową, czyli co mnie boli i jak znaleźć siłę by lecieć dalej. Łemkowyna to wspaniała atmosfera na punktach, troskliwość wolontariuszy i poczucie, że stanowi się integralną część tej niesamowitej społeczności. Łemkowyna to szansa by dowiedzieć się więcej na temat Łemków, Beskidu Niskiego i pozwolić sobie na chwilę refleksji ...
Dziękuję przede wszystkim Szymonowi, że w pocie czoła, niestrudzenie i z wielką cierpliwością supportował mnie przez 2 noce, odwiózł bezpiecznie do domu i pozwolił mi realizować swoje ultra marzenie. Dziękuję, ogromnie to doceniam! ❤️
Dziękuję też wszystkim za ciepłe słowa, wsparcie i kopa do walki. Bardzo mi to pomogło!!!
Best, M.
Foto tytułowe: niesamowita (jak zwykle) Karolina Krawczyk: https://www.facebook.com/KarolinaKrawczykFotografia
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂