Podsumowanie / treningi Podsumowanie 2023

Marta Dębska

8 min read
Podsumowanie 2023

Ten rok zaskoczył mnie pod każdym względem. Bardzo dużo straciłam, ale jeszcze więcej zyskałam. Co ważniejsze, góry na dobre mnie skonsumowały, a ja nareszcie osiągnęłam życiową stabilizację i wewnętrzną równowagę.

Wiecie, że w 2023 dane nam jest 8760 godzin do wykorzystania? Z nich, ponad 9% wykorzystałam na realizację swojej biegowej i rowerowej pasji - spędziłam ponad 780 godzin biegając oraz jeżdżąc na rowerze. Lwią część tego czasu byłam na górskich szlakach lub asfaltach Małopolski, czy Podhala. Podczas aktywności spaliłam ponad 375 000 kcal i zjadłam (pi razy oko) ponad 200 batoników, 150 musów owocowych (i tym podobne), wypijając ponad 600L płynów.

Opublikowałam 80 postów na Instagramie, zjadłam 28 słoików kremów orzechowych GoodNoot, wyrzuciłam 3 pary butów, nie dostałam żadnego manadatu, rzuciłam 1 pracę i dostałam 1 pracę marzeń. Przebiegłam ponad 4000km, kupiłam swoje pierwsze skitury oraz zyskałam spokój ducha.

To jednak są po prostu liczby. Opowiem Wam, jaką tworzą historię i co z niej wyniosłam na kolejny rok.

Nie ma zbyt wielkich marzeń = GSB

Niewątpliwie, największym przeżyciem 2023 był Główny Szlak Beskidzki. A mianowicie, 7 sierpnia wyruszyłam na ponad 500km biegową wyrypę, docierając finalnie do Ustronia po 140h26min. Ciężko jest podsumować w jednym paragrafie ogrom emocji, rozczarowań, radości, trudności i magii tych wszystkich chwil. Jedno wiem na pewno - warto było.

Mimo tego, że nie udało się pobić rekordu (<140h), uważam, że to było najzwyczajniej w świecie - piękne. Sam fakt, że przyświecała temu idea walki z depresją (zebraliśmy 10 000 na projekt Szlak bez presji, Fundacji z Wyboru), z którą borykałam się przez długie lata mieszkając w Warszawie, czyni to naprawdę wartościowym.

Po drugie, kiedy w długie zimowe wieczory robiło mi się smutno, wracałam myślami do tych wszystkich momentów, gdy (nie)znajomi, przyjaciele i bliscy wspierali mnie w realizacji tego szalonego pomysłu.

Po trzeci, na litość boską, przebiegłam w 6 dni Bieszczady, Beskid Niski, Beskid Sądecki, Gorce, Beskid Żywiecki i Śląski - ile to wyzwań, zachwytów, wschodów słońca, zjedzonych drożdżówek oraz dzielonych wspólnych chwil z osobami, które postanowiły ze mną wtedy być.

Faktem jest, wycierpiałam swoje przez własne "wiem lepiej". Wydaje mi się to z tej perspektywy irracjonalne, że pominęłam tak istotny aspekt treningu w swoich przygotowaniach, który doprowadził do kontuzji ...

Błędy, to po prostu lekcje na przyszłość = kontuzja

... No właśnie, kontuzja. Od 3 dnia zmagań na GSB zaczął mi doskwierać lewy piszczel. Jak się potem okazało, nastąpiło zapalenie mięśnia przypiszczelowego, który najzwyczajniej w świecie komunikował mi, że nie jest przygotowany do tak ogromnego wyzwania.

Kończąc GSB nie byłam wściekła, że ta noga dawała mi tak popalić. Przecież, nie było mi to robione na przekór. To był jasny komunikat - babo, nie ogarnęłaś tematu i teraz cierpimy razem. Taka prawda. To było wołanie o pomoc i próba skłonienia mnie do refleksji.

Doprowadziłam do tego stanu najpewniej przez to, że na kilka miesięcy przed GSB całkowicie zaniedbałam trening siłowy. Uznałam, że jeśli "robię siłę" na bieganiu i rowerze, to całkowicie zbędnym jest przerzucanie żelastwa na siłowni, na którą jakoś zawsze mi nie po drodze. No i klops.

Gdy wróciłam z roztrenowania, zaleczona i z zielonym światłem do działania od fizjo, swoje pierwsze kroki skierowałam ... na siłownię. Ogarnęliśmy temat z Szymonem i sumiennie chodziliśmy przez cały miesiąc na spotkania z trenerem, który cierpliwie pokazywał nam konkretne ćwiczenia, pilnował odpowiedniej pozycji i pomógł w opracowaniu planu treningowego.

Dzięki takiemu podejściu, odrzuciłam "gorzkie żale" i niesmak po GSB, bo nie ma co ukrywać - miałam sobie sporo do zarzucenia. Jednak, przeszłości nie zmienię, a przyszłość może wyglądać zupełnie inaczej, jeśli tylko przekuję swoje wnioski w konstruktywne działanie. I tym sposobem, od 3 miesięcy, 2 razy w tygodniu jestem stałym bywalcem na siłowni.

Trener, czy brak trenera?

Nigdy nie ukrywałam tego, że walnęłam w ścianę. Może wyda Wam się to śmiesznie, ale przygotowanie do biegów ultra wcale nie jest takim rocket science. Do pewnego poziomu da się wszystko ogarnąć samemu. Zwłaszcza, gdy ma się umiejętności logistyczne, dobry sprzęt, doświadczenie w górach, zna się dobrze swój organizm i grzecznie spożywa jedzonko oraz pije podczas wysiłku.

Nie jest to tajemnicą, że opanowałam bieganie na zmęczeniu na bardzo przyzwoitym poziomie. Lata biegania w tlenie zaowocowały odpowiednią wydolnością do kilku, czy kilkunastu godzinnych biegów, po których sprawnie i szybko się regenerowałam.

Fajnie, ale to by było na tyle. Kończąc roztrenowanie wiedziałam, że bazę i pamięć mięśniową to ja mam, ale sama nigdy nie popchnę się do tego, aby wyjść poza strefę komfortu. Mogę robić sobie te 30, 40, czy 100km biegi, ale ni cholery nie umiem przyspieszyć. Ba, bieganie na progu mleczanowym, czy (nie daj boże) w wyższych zakresach tętna było dla mnie czymś powodującym dreszcze i koszmary senne.

Już podczas przygotowań do GSB kiełkowała mi myśl o tym, aby po ponad 4 latach przerwy wrócić do współpracy z trenerem. Od samego początku wiedziałam i czułam, z kim się dobrze dogadam. Obiecałam sobie spróbować, a jak się nie uda - trudno, wrócę do swojego klepania i eksperymentowania. Na szczęście, so far so good, i sądzę, że w przyszłym roku będą już widoczne efekty 😊 Bałam się bardzo wchodzić w relację trener-zawodnik, ale po 2 miesiącach muszę stwierdzić, że od lat nie biegałam tak mało, tak jakościowo i tak sensownie. Jestem zachwycona.

"Nie ma pieniędzy, których nie da się odrobić"

Zmieniamy wątek. W pierwszym kwartale tego roku spotkała mnie niezbyt przyjemna niespodzianka i straciłam większość swoich oszczędności. Miałam wtedy dość ciężki okres i byłam przekonana, że nie udźwignę tej sytuacji.

Wtedy też mój dobry kumpel powiedział mi "Martula, nie ma pieniędzy, których nie da się odrobić. Póki jest zdrowie, jest wszystko". Uznałam, że jest to bardzo sensowne i mimo tego, że nie wierzyłam, że kiedykolwiek wyjdę z tego dołka, to zaczęłam działać. Zamiast się zadręczać sytuacją, zaakceptowałam to, jak jest (długo to zajęło, ale się udało). Z miesiąca na miesiąc zaczęłam powoli wychodzić na prostą.

W rezultacie, kończę ten rok ze spokojem ducha i nową pracą. Odważyłam się zaryzykować "stabilność" i "przewidywalność" na rzecz tego, co czuję, że jest dla mnie dobre.

Nareszcie mam szansę realizować swoje pasje i być pośród ludzi, którzy nie traktują mnie jak dziwaka, odludka, czy "wieśniaka ze starym rzęchem". Po kilku latach pracy w dużej warszawskiej firmie, zamknęłam ten rozdział i na dobre pożegnałam Warszawę. Oczywiście, nie mam 2839203 benefitów, owocowych czwartków, wyjazdów integracyjnych, czy płatnych kolacji służbowych. Jednak, mam miejsce, w którym może i nie zarabiam kokosów, za to mam codziennie przepiękny widok z 1114m n.p.m na cztery strony światam oraz sens tego, co robię.

Madera = rajska wyspa biegaczy

Dobra, o pieniądzach i pracy już było, teraz wracamy do rzeczy ultra-przyjemnych, czyli do ... urlopu!

Jeśli planujecie dłuższe wakacje i zastanawiacie się, jak możecie to połączyć z jakimś zagranicznym startem - serdecznie Wam polecam MIUT'a, który odbywa się na Maderze. Byliśmy tam w kwietniu i bez cienia wątpliwości stwierdzam, że nasze wyobrażenie raju mocno pokrywa się z wyspą wiecznej wiosny, czyli Maderą.

Abstrahując od rewelacyjnie zorganizowanej imprezy jaką jest MIUT, to wyspa sama w sobie oferuje ogromnie dużo dla każdego. Jest w niej też coś takiego tajemniczego, dzikiego, ale na tyle cywilizowanego, że absolutnie każdy znajdzie tam coś dla siebie. Dla mnie hitem było bieganie ścieżkami na klifach, levady, strome podjazdy, wspaniale zielony (wiosenny!) kolor i przyjemna temperatura. Portugalczycy są ponad to przesympatyczni i bardzo pomocni. Spędziłam tam 10 dni i najchętniej zostałabym tam drugie tyle!

FOMO, konsumpcja internetu vs. JA

W tym roku przestałam "spuszczać się" (przepraszam za wyrażenie, wiem, że jest niepoprawne) nad tym, co słychać u wielkich osobistości biegania. Innymi słowy, nie wiem, co "w trawie piszczy". Zauważyłam u siebie tendencję do tego, że zaczęłam czuć się gorzej, że nie znam jakiś nowinek, czy jakieś osoby lub też modelu butów albo technologii. Im bardziej starałam się "ogarniać", tym gorzej się czułam w tej niekończącej się studni informacji, będąc coraz bardziej krytyczną względem własnego biegania.

Odfollowałam kilkaset kont na mediach społecznościowych. Mój cały feed to relacje znajomych, wesołe golden retrievery, czy memy z narciarzami. Ten czas, który spędzałam przeglądając i "ogarniając" branżę (a raczej ludzi), przeznaczyłam na czytanie książek (w tym roku przeczytałam ich ponad 30!), edukowanie się w tematyce około sportowej, spacery, spędzanie czasu z bliskimi.

Nie mam pojęcia, kto, co wygrał albo kto i gdzie będzie. Nie obchodzi mnie to i nic nie wnosi do mojego życia jako takiego. Nie mówię, że to jest złe wiedzieć - mi się to przejadło po tylu latach i nic nie wnosi obecnie do mojego życia, wręcz przeciwnie.

Reasumując, nasze własne życie jest na tyle zajebiste, że powinniśmy się czasami nad nim "spuścić" zamiast nad kolejną z rzędu historią kogoś PRO.

Podsumowanie

W tym roku całą sobą poczułam, że "nie muszę". Zaczęłam odważniej robić to, co uważam za słuszne i mówić, co myślę. Mogę mieszkać i pracować tutaj - w górach, w sercu Beskidu Sądeckiego. Zrealizowałam swoje przeogromne marzenie jakim było przebiegnięcie Głównego Szlaku Beskidziego.

Jestem otoczona przez wspaniałych ludzi, a na moich mediach społecznościowych tworzymy wartościową przestrzeń. Mam wsparcie i wspieram innych. Realizuję się przez sport, góry, twórczość i kreatywność, kontakt z samą sobą.

Ten rok był dla mnie wyjątkowo dobry i jestem wdzięczna za te wszystkie dobre oraz złe chwile. Kończąc 2023 mam w sobie dużo chęci i ciekawości życiowej oraz pokory. Napędza mnie to, że to nasze życie jest tak cholernie krótkie i naprawdę, nie spędzę choćby dnia robiąc coś, co nie jest dla mnie dobre.

Życzę Wam, Drodzy Czytelnicy, wszystkiego dobrego na Nowy Rok - niech będzie ciekawy, pełen wrażeń i da Wam ogrom frajdy. Bądźcie dla siebie dobrzy i nie przejmujcie się tym, co o Was mówią. Róbcie swoje, a wszystko będzie dobrze. Buźka!

M.

Bądź na bieżąco z Zielone Bieganie - Blog o bieganiu ultra!

Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂