Marta Dębska
Zgodnie ze znanym polskim przysłowiem – idzie luty, podkuj buty – postanowiłam wrzucić wyższy bieg treningowy i przetestować swoje możliwości po rozgrzewkowym styczniu, który dał mi spore nadzieje na wzrost formy jeszcze przed nadejściem wiosny. Los bywa jednak przewrotny. Dopadło mnie przeziębienie i mimo najszczerszych chęci, musiałam odpuścić część treningów i po prostu wypocząć.
Może wydawać się to paradoksalne, ale bardzo ciesze się, że się przeziębiłam. Oczywiście, nie był to najprzyjemniejszy okres, ale pozwolił mi dostrzec jak bardzo zmieniła się moja mentalność w porównaniu do zeszłych lat. Za każdym razem, gdy chorowałam – byłam zła na siebie. Po pierwsze, frustrowałam się niemiłosiernie, że dopuściłam do osłabienia organizmu, który fizycznie nie pozwalał mi spełniać wygórowanych oczekiwań mojego ego, tj. przerwa od treningów to największa tragedia ludzkości. Zamiast na spokojnie zaakceptować fakt, że jesteśmy wszyscy TYLKO ludźmi i zdarzają się takiego rzeczy, to linczowałam się psychicznie do utraty tchu. Teraz pytam – no i po co to komu?
Po drugie, czułam wewnętrzną powinność “odrobienia strat” spowodowanych chorobą. Niestety, tego typu nastawienie i wewnętrzny niepokój odnośnie stracenia formy sprawiał, że starałam się wrócić do treningów, gdy pojawiał się najbledszy przebłysk lepszego samopoczucia. Lekkie przebieżki wchodzą jeszcze w grę, ale mi nie wystarczały – fundowałam sobie mocne akcenty i najlepiej tempem sprzed choroby. Tego typu działania kończyły się ogromną frustracją (“za wolno”, “za krótko”, “nogi jak z ołowiu”, “nie chce mi się”), jeszcze większą złością na siebie i kolejnymi dniami spędzonymi w łóżku. Powtarzałam tego typu schemat przez wiele, wiele lat – nie mogę się nadziwić skąd we mnie tyle oślego uporu przez tak długi okres czasu. Ale, NARESZCIE, wyciągnęłam odpowiednie wnioski i w tym roku postanowiłam …
… WRZUCIĆ NA LUZ!
Łatwo powiedzieć, prawda? Pozwólcie jednak, że na podstawie tego ostatniego miesiąca (wcale nieidealnego) pokażę Wam jak w jaki sposób można znaleźć większy balans pomiędzy treningami, a życiem zawodowym i osobistym. Tym samym, niejako zrzucić z siebie presję.
Każdy z nas ma inne priorytety. Niektórzy po prostu czekają z utęsknieniem na cieplejsze dni, aby dla czystego fun’u zrobić kilka rundek dookoła jeziorka, czy też luźno pobiegać w parku. Są też tacy biegacze, którzy postrzegają temat czysto rekreacyjnie – chcę wyjść, to wychodzę, a jak nie chcę, to nie. Totalnie bez spiny. Jest jednak grupa biegaczy, których cel jest mniej więcej jasno sprecyzowany – bez względu na to, czy jest to złamanie swojego PR, czy przebiegnięcie określonego dystansu, to jest pewien określony CEL.
Zanim zdecydowałam się na opiekę trenera biłam się z myślami bardzo długo. Od czerwca 2018 przygotowywałam się do Biegu 7 Dolin na własną rękę – jestem przekonana, że brak odpowiedniej osoby, która mądrze pokierowałaby moimi treningami sprawił, że na 88km zakończyłam swoją ultra przygodę. W tym roku uznałam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy by pojawić się na mecie 100km B7D w limicie czasowym – stąd też decyzja o współpracy z trenerem.
Muszę przyznać, że jest to niesamowitą ulgą wiedzieć, że ktoś z odpowiednią wiedzą i doświadczeniem “sprawuje piecze” nad planem treningowym. Nie muszę zastanawiać się, czy na pewno podjęłam dobrą decyzję, decydując się na określony kilometraż, czy typ treningu. Sprawdzam sobie jednostki do wykonania, konsultuję z trenerem w razie moich wątpliwości, a potem już tylko … wykonuję plan. Bardzo dużo się uczę dzięki takim konsultacjom oraz oczywiście, dzięki obserwacji własnego organizmu – poszerzam swoją wiedzę na temat treningu adaptacyjnego. Nie ukrywam, że taka forma współpracy bardzo mi odpowiada i po przepracowaniu już ponad 2 miesięcy, jestem bardzo zadowolona z wyników. Za niedługo napiszę dłuższego posta odnośnie opieki trenerskiej i co z tego wszystkiego się zrodziło.
Mój plan zakłada 3 mocne treningi biegowe – 2 tempówki oraz 1 długie wybieganie; jest też przestrzeń na bieg regeneracyjny. Dodatkowo mam również 2 treningi wzmacniające na siłowni.
Biegam o wiele więcej szybkich akcentów niż kiedykolwiek wcześniej. Mentalnie było mi bardzo trudno odpuścić “klepanie” kilometrów na rzecz szybkich 60 – 120 – 180 sekundowców oraz biegów z narastającą prędkością. Jednak, po kilku tygodniach zaczęło mi się coraz bardziej podobać, a nogi jakby lepiej współpracować z głową. Staram się też wrzucać luźny bieg regeneracyjny w sobotę jeśli czuję, że potrzebuję się troszkę dotlenić i odmulić nogi przed niedzielnym wybieganiem.
W lutym przebiegłam łącznie 144km – kilometraż nie jest zabójczy, ale nie ma to dla mnie większego znaczenia (nie na ten moment). Cieszy mnie niezmiernie fakt, że biegam komfortowo w tempie, które jeszcze w zeszłym roku było dla mnie wyznacznikiem V strefy. Jak mam dzień konia (hehe), to utrzymam tempo 5:05-10min/km na odcinku 4-5km i daleko mi do wyplucia płuc. Jestem bardzo dumna, że NARESZCIE przesunęłam strefę komfortu i z przyjemnością witam czwóreczki (czyt. 4.30-45min/km) na odcinkach 200-300m.
Zaczęłam dostrzegać jak ważnym jest wykonywanie luźnych biegów tempem mocno regeneracyjnym (tak, można jeszcze wolniej niż Ci się wydaje!) oraz odpowiedni odpoczynek między treningami. Przynajmniej raz w tygodniu chodzę na saunę (10 minut > lodowaty prysznic i powtarzamy do 3 razy) i staram się spać przynajmniej po 7-8h dziennie. Dlatego też, wstając przed 6.00 na treningi 5 razy w tygodniu, kładę się wybitnie wcześnie spać (tak, godzina 21.30, a ja jestem już dętka).
Muszę przyznać, że przez stanowczo za długi czas nie docierała do mnie prosta prawda – im więcej psychicznego luzu w treningach amatora, tym lepsze rezultaty. Przez lata byłam przekonana, że im większy wycisk, tym lepiej. Na co komu regeneracja? Trzeba napierać – cały czas, na najwyższych obrotach. Hm, no tak – pełna amatorszczyzna podejścia, prawda? Jak dobrze, że już jakiś czas temu wyrosłam z tak absolutnie bezsensownego podejścia.
Ostatnio przeglądając filmiki Ultra Maraton Nowe Granice, natrafiłam na świetny filmik SzajBajka na temat flow state (czyli jak trenować mniej, a skuteczniej). Zaczęłam interesować się tematem i doszłam do wniosku, że po latach wewnętrznych bojów i frustracji, przez ostatnie miesiące po prostu … wyluzowałam i mam swoje flow. Zaufałam trenerowi – dni treningowe są zróżnicowane, ale dają mi moment wytchnienia. Porządnie się wysypiam (przynajmniej się staram!) i odczuwam miłe napięcie na myśl, że już niedługo czeka mnie kolejny trening. Kiedyś bardzo często treningi mnie stresowały, a ja zamiast się cieszyć samym faktem wyjścia na bieg, czy siłownię – męczyłam się każdą minutą wysiłku.
Co więcej, zamiast rzucać sobie wyzwania typu codziennie muszę robić 1000 brzuszków i pompek, najlepiej 3 razy w ciągu dnia, zrezygnowałam z użycia słowa MUSZĘ. Presja zniknęła, trzeba to przyznać. Nic nie muszę. Wtedy zaczęłam się zastanawiać czego chcę i w jaki sposób (racjonalnie) chcę to osiągnąć. Dla mnie najlepszym rozwiązaniem okazały się mierzalne czasowo cele, np. wzmocnienie mięśni brzucha na przestrzeni nie miesiąca, a … 6 miesięcy. Serio. Po prostu, doszłam do wniosku, że chcę poświęcić 10 minut dziennie (np. po biegu) 4-5 razy w tygodniu by zrobić serię ćwiczeń na core wraz z kilkoma minutami planków. Zsumowane, to prawie 60 minut ćwiczeń tygodniowo – samopoczucie lepsze, a nikt nie przekona mnie, że nie znajdziemy 10 minut w ciągu dnia na kilka prostych ćwiczonek 🙂 Wyniki nie pojawią się od razu, a stanowią sumę wypracowanych dziecinnie łatwych nawyków.
Tak, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że wyluzowałam. Mam słabsze dni – jak każdy, ale wewnętrznie mi się chce. Nie mogę się doczekać startów wiosennych. Nie mogę się doczekać powrotu na rower. Miło jest się upajać samym procesem – wygląda na to, że po 2 miesiącach takiej filozofii nie tylko czuję się świetnie psychicznie, ale i same wyniki są na o wiele wyższym poziomie niż w zeszłym roku o tej porze.
Luty był niewątpliwie ciekawym miesiącem. Zaczęłam dostrzegać wpływ nowych nawyków, których budowanie zaczęłam w styczniu – mentalnego luzu i wewnętrznego spokoju, że zmierzam w dobrą stronę. Przestałam zajeżdżać swój organizm – zamiast walczyć sama ze sobą, zaczęłam współpracować. Mam ogromną frajdę wychodząc na trening i powiem szczerze, że upajam się tym stanem.
Co więcej, udało mi się wyjść na przeciw kompleksowi DNF – pierwszy start po wrześniowym ultra w ramach TUT (relacja tutaj). Gruba 15, czyli 18km w crossie bardzo dobrze wpłynęło na mnie psychicznie i z niecierpliwością wyczekuję moich wiosennych startów. A będzie się działo !!! Więcej informacji wkrótce!
Keep tight,
M
Dam Ci znać, gdy tylko pojawi się nowy post 🙂